Swój cykl o memach na technologie.gazeta.pl zacząłem pisać już dosyć dawno temu. Z pobudek różnych. Raz, że chcę, dwa, że mogę, a trzy, że to interesujące, powiedzieć o kulturze sieci czasem coś więcej niż tylko "zobaczcie jaki śmieszny kotek!!!1". Nie ukrywam jednak, że jest parę tematów, których do tej pory starałem się unikać. Wśród nich: demotywatory.
Moja niechęć do tego zagadnienia wynika głównie z przyczyn ideologicznych. Staram się udowadniać, że Internet jest miejscem wartościowym - choć czasem na niektóre rzeczy trzeba spojrzeć z trochę innej strony. Rzeczone zjawisko to jednak od jakiegoś czasu tak wysoki poziom, wybaczcie określenie, siary i wiochy, że ciężko będzie mi go bronić. I nawet nie wiem czy chcę.
Poza tym na temat demotywatorów powiedziano już naprawdę dużo, a nie chciałbym opowiadać po raz trzydziesty tej samej historii.
Nadszedł chyba jednak czas, by wziąć się z tym tematem za bary. Czuję to w kościach.
Zaczęło się w USA i to dawno temu, bo jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. W tamtejszej kulturze korporacyjnej popularne było coś, co określano mianem "motivators". "Motywatory" - użyjmy takiego tłumaczenia, choć formalnie to słowo w języku polskim nie istnieje - były plakatami, które miały "budzić dobrego ducha" w pracownikach. "W perfekcji", mogły na przykład mówić, "nie chodzi tylko o to, by wygrać, chodzi także o to, by przegrali inni". Czy jakoś tak:
Motywator, autor nieznany Motywator, autor nieznany
Ciężko powiedzieć czy tego typu przekaz miał jakikolwiek skutek. Plakaty motywacyjne stały się popularne, ale także popularnie... wyśmiewane. Stanowiły w pewnym sensie synonim kiepskiego zarządzania, które pała romantycznym duchem ideologii, zupełnie przy tym nie zauważając, że rzeczywistość wokół wygląda zupełnie inaczej. Były zbyt wydumane, zbyt pełne patosu, zbyt lukrowane i sztuczne, niczym uśmiechnięta rodzina z reklamy płatków śniadaniowych albo proszku do prania. Może faktycznie są gdzieś ludzie, którzy taki przekaz kupują, ale dla wielu będzie on po prostu naiwnym, propagandowym, excuse-moi , bullshitem .
Zresztą, używa ich Barney Stinson z serialu "Jak poznałem Waszą matkę". Sami dojdźcie do wniosku, co to ma o nim mówić widzom.
kadr z serialu "Jak poznałem waszą matkę" kadr z serialu "Jak poznałem waszą matkę"
Wracając do rzeczywistości: odtrutkę na lukrowane motywatory jeszcze w latach 90. wymyślono w sieci. Były to de motywatory, a więc stworzone na tej samej zasadzie plakaty, których celem było pokazanie, jak bardzo do dupy jest życie, świat i okolice. Śmieszność bierze się tutaj, wydaje się, z dwóch powodów. Raz - odpowiednio podany pesymizm jest po prostu zabawny, najlepszym tego przykładem są powstałe jeszcze w latach 40. XX wieku Prawa Murphy'ego , czyli, znacie to, "jak coś się ma zepsuć, to się zepsuje". Dwa - dla pracowników korporacji, którzy w tamtym czasie stanowili pewnie większą część społeczeństwa sieci niż dzisiaj, mógł to być pewnego rodzaju "oddech" od propagandy wciskanej w pracy. Szpila wbita w system. Co nie zmienia faktu, że ostatecznie idea okazała się być bardziej uniwersalna, ale o tym za chwilę.
Autorstwo pierwszych demotywatorów przypisuje sobie amerykańska firma Despair (ang. rozpacz ), produkująca rozmaite "pesymistyczne" gadżety, takie jak, weźmy pierwszy z brzegu, kubek, który poinformuje cię, gdy będzie "w połowie pusty". Ciężko jednak powiedzieć czy to faktycznie oni wpadli na pomysł wyśmiania motywujących plakatów. Być może wykorzystali tylko ideę, która zrodziła się wcześniej w jakimś losowym miejscu Internetu. Tak czy inaczej, to na ich stronie znajdziecie kolekcję "oryginalnych demotywatorów" . Okraszono ją pięknym hasłem:
Plakaty motywujące nie działają - ale nasze demotywujące plakaty nie działają nawet lepiej.
demotywator autorstwa firmy Despair demotywator autorstwa firmy Despair
demotywator autorstwa firmy Despair demotywator autorstwa firmy Despair
Demotywatory w sklepie Despair pojawiły się w roku 1998. Mniej więcej rok później były już memem rozpoznawalnym w całym Internecie, tworzone już nie tylko na potrzeby sprzedażowe, ale także po prostu przez internautów, którzy chcieli coś przekazać albo kogoś rozbawić. Mijały lata, a ich popularność ciągle rosła. Dziś, 14 lat później, ciągle powstają nowe, choć raczej nie trafiają już na pierwsze strony 4chana czy reddita, jeśli wiecie, co mam na myśli.
To jednak tylko część ich historii, którą zamierzam dziś opowiedzieć.
Do Polski demotywatory trafiły dużo, dużo później. Dopiero w 2008 roku - 10 lat po sklepie Despair! - pojawiła się specjalna strona przeznaczona na tego typu obrazki z polskimi podpisami (co nie zmienia faktu, że, oczywiście, wśród posługujących się angielskim internautów idea była znana dużo wcześniej). Znacie ją. Jestem pewien, że odwiedziliście ją choć raz w życiu. Nie wypierajcie tego. Tak. To demotywatory.pl .
Jak powiedział w jednym z wywiadów twórca strony, Mariusz Składanowski:
Zrobiliśmy taką pierwszą wersję i ona zaistniała. Mało kto o niej wiedział. Każdy kto chciał, mógł na nią wejść i zrobić sobie własnego demotywatora. One nawet nie były wtedy moderowane. Strona działała przez rok, a ja. (...) w ogóle o niej nie pamiętałem.
Przypadkowy sukces? Ciężko określić, ile w wypowiedzi Składanowskiego kurtuazji, ale to też nie miejsce na to. Sukces - to pewne. Według rankingu Alexa to obecnie 19. najczęściej odwiedzana strona w polskiej sieci. Przez długi czas było to najpopularniejsze w Polsce miejsce ze "śmiesznymi obrazkami". Przebił je dopiero Kwejk, ale to już historia na inną okazję. Nie zmienia to faktu, że demotywatory mniej więcej 10 lat po pojawieniu się w anglojęzycznej sieci stały się jednym z najbardziej znanych - jeśli nie wręcz najbardziej znanym - memem w naszym kraju.
O ich popularności dużo mówi też to, jak wiele innych stron chciałoby jakoś podczepić się pod sukces - i pewnie zyski - strony demotywatory.pl. Mamy więc demotywatory.net , demotywatory.com , demotywery.pl , a nawet - ostrzegam, że wchodzicie tam na własną odpowiedzialność, w razie czego przygotujcie się na wyjątkowo wysoki poziom żenady - erodaj.pl , czyli serwis z demotywatorami erotycznymi. Gdyby nieśmieszne podpisy pod losowymi obrazkami to było zbyt mało, to tutaj na tychże obrazkach jest jeszcze soft porno. Niezwykła kombinacja.
Zgaduję, że wyczuliście już w moim tonie niechęć, którą budzą we mnie polskie demotywatory (niezależnie od strony, z jakiej pochodzą). Nie wiem do końca z czego to wynika - ze specyficznej publiki? niezrozumienia oryginalnego zjawiska? niskiej kultury krajowych internautów? - ale z jakiegoś powodu gdzieś zatracono cały sens tych obrazków. Rzućcie okiem na kilka obecnie najlepiej ocenianych z demotywatory.pl:
źródło: demotywatory.pl źródło: demotywatory.pl
źródło: demotywatory.pl źródło: demotywatory.pl
źródło: demotywatory.pl źródło: demotywatory.pl
Nie są ani zabawne, ani specjalnie celne, ani odkrywcze, ani wartościowe. Chyba że za takie uznamy podwórkowe mądrości rodem z książek Paulo Coelho. A przepraszam bardzo, ale to jest mój cykl artykułów, więc tak nie uznamy. Zabraniam.
Polskie demotywatory nie są też - i to jest w tym wszystkim najzabawniejsze - demotywujące, a wręcz przeciwnie, bardziej przypominają... klasyczne motywatory. Kiedyś wieszano je w amerykańskich biurach, by napełniały dobrym duchem serca pracowników. Kiedyś tworzyli je specjaliści od korporacyjnej nowomowy. Dziś dobrego ducha mają tchnąć w polskie społeczeństwo, a ich autorami są sami anonimowi przedstawiciele systemu, którzy nowomowy uczą się sami od siebie. Jeśli kiedyś można było uznać demotywatory za przejaw buntu, to dziś, w polskim wydaniu, gdzieś ta wartość została zatracona.
Historia zatoczyła koło.