W Turcji trwa cicha rewolucja - rząd postanowił zademonstrować swoją siłę i zablokować dostęp do Twittera. Przypuszczalnie jest to odwet za demaskatorską rolę, jaką platforma społecznościowa odegrała podczas zeszłorocznych protestów w Turcji. Obywatele kraju jednak się nie poddają i malują na murach informacje jak uzyskać dostęp do wolnych mediów.
Latem 2013 roku dziesiątki tysięcy Turków protestowało na ulicach przeciwko rządom premiera Recepa Tayyip Erdogana i jego Partii Sprawiedliwości i Postępu. W tamtym czasie lokalne media niemal wcale nie informowały o zamieszkach, więc mieszkańcy kraju masowo zaczęli korzystać z Twittera. Za jego pomocą nagłaśniali sytuację na ulicach, skalę protestów i brutalność policji.
Po kolejnych oskarżeniach o korupcję, przekazywanych za pomocą mediów społecznościowych, premier ogłosił w tym roku, że zamierza "całkowicie wykorzenić Twittera", dodając, że nie obchodzi go, co myśli społeczność międzynarodowa i że teraz "wszyscy zobaczą potęgę Republiki Turcji".
Twitter został zablokowany w całym kraju, jednak działania rządu jedynie zmobilizowały ludność do działania. Na miejskich murach zaczęły się pojawiać graffiti z publicznym adresem DNS należącym do Google. Za jego pomocą można ponownie uzyskać dostęp do usługi.
Adresy DNS partyzancko rozprowadzane na tureckich ulicach fot. Twitter/Uko Can fot. Twitter/Utku Can
Cała akcja rządu Turcji spowodowała wzrost aktywności obywateli na Twitterze o 138%. Rządowy ban okazał się jedynie zwykłą blokadą adresu DNS. Premier kraju nie pozostaje jednak bezczynny i w wywiadzie udzielonym stacji telewizyjnej ATV powiedział:
"Jesteśmy zdeterminowani w tej kwestii. Nie zostawimy naszych obywateli na pastwę YouTube'a i Facebooka"
Można się zatem spodziewać,że to nie jest koniec walki o wolność informacji w Turcji i kolejne portale społecznościowe będą blokowane.
W międzyczasie Twitter zaoferował rozwiązanie polegające na tweetowaniu przez wysłanie SMSa pod numer 2444 lub 2555. Cóż, informacji nie da się zatrzymać.