Każdy zna ten obrazek. Teheran, rok 2009. Na ulicach opozycja protestuje przeciwko władzy, którą podejrzewa się o sfałszowanie wyników wyborów i żąda ustąpienia Ahmadineżada. Siły porządkowe na te postulaty odpowiadają siłą, starając się rozpędzić demonstrujących. Nad tym wszystkim zaś unosi się wielki, niebieski ptaszek. Twitter został jednym z symboli tamtych protestów. Amerykański mikroblog był świetnym źródłem najświeższych informacji o sytuacji w kraju oraz skutecznym narzędziem do organizacji protestów. Od tej chwili zaczęto upatrywać w sieciach społecznościowych niezwykle potężnego sojusznika dla wszystkich ruchów rewolucyjnych. Aż do teraz.
Jeśli bowiem nawet badania Navida Hassanpoura nie zdyskredytują całkowicie pozytywnej roli Twittera czy Facebooka, to rzucą na nie cień wątpliwości. Jak podaje artykuł w NYT, ten absolwent nauk politycznych Yale w tekście "Media Disruption Exacerbates Revolutionary Unrest" za pomocą obliczeń stara się potwierdzić, że wpływ nowych mediów na protesty nie składa się z samych pozytywów (przynajmniej z punktu widzenia opozycji). Oprócz bowiem pomocy w organizacji lub informowaniu o protestach, "społecznościówki" mogą także opóźnić reakcję i rozproszyć uwagę osób, które wolą szukać w sieci innych informacji niż tych traktujących o polityce.
Jako przykład Hassanpourowi posłużył Egipt. W nocy z 27 na 28 stycznia chwiejący się reżim prezydenta Mubaraka zablokował sieci komórkowe i Internet w nadziei, że odcięcie społeczeństwa od informacji powstrzyma falę protestów. Jak udowadnia Navid, stało się wręcz przeciwnie. Protesty trwały i uległy zdecentralizowaniu, rozlewając się poza plac Tahrir i Kair. Dlaczego? Ponieważ brak Internetu uderzył w dotychczas biernych obserwatorów, wciągnął ich w wir wydarzeń i zmusił do odejścia od komputerów oraz wyjścia na ulicę.
Egypt is offline fot. Cnet
Odcięcie sieci - największy błąd Mubaraka?
W wywiadzie dla New York Times Hassanpour stwierdza, że jest to efekt m.in. "dziwnego mroku" jaki ogarnia społeczeństwo, kiedy zostaje odcięte od źródła informacji. Paradoksalnie człowiek okazuje się bardziej nieobliczalny, kiedy nie wie, co się dzieje dokoła niego, niż kiedy jest o tym doskonale poinformowany. Navid, mówiąc o swojej inspiracji, wskazał badania przeprowadzone przez uczonych Holgera Lutza Kerna z Yale i Jensa Hainmuellera z MIT, którzy wskazali, że ci obywatele NRD, którzy w czasie zimnej wojny mieli dostęp do mediów RFN, wykazywali większą aprobatę dla komunistycznego reżimu. Jak oglądanie demokratycznych mediów mogło wywołać taki efekt? Bo nawet jeśli programy polityczne uświadamiały wschodnim Niemcom wady komunizmu, to pozostałe audycje umożliwiały im odcięcie się od szarego świata na kilka godzin, ucieczkę, której byli pozbawieni ci zdani tylko na państwowe media.
Wnioski jakie wyciąga autor artykułu dla New York Times, posiłkując się opiniami ekspertów, są w pierwszej chwili zaskakujące - autorytarne reżimy nie powinny dążyć do całkowitego pozbawienia społeczeństw Internetu. Zamiast tego powinny uczynić korzystanie z niego żmudniejszym (choćby przez ograniczenie jego prędkości), a wszelkie próby odłączenia od sieci powinny być ograniczone do osób, które rzeczywiście wykorzystują ją do organizowania ruchów antyrządowych. Tak ma zresztą robić aktualnie Iran, starając się uderzać tylko w konkretne zagrożenie.
Badania Hassanpoura rzucają nowe, zaskakujące światło na rolę mediów społecznościowych. Wynikałoby z nich chociażby to, że wszelkie działania państw demokratycznych zmierzające do ograniczenia barier informacyjnych podczas protestów mogłyby być tak naprawdę niedźwiedzią przysługą dla demonstrantów. Sugerowałyby, że nawet jeśli Facebook czy Twitter mogą pomóc protestującym w organizowaniu kolejnych akcji, to pozostałą część społeczeństwa, po początkowym poinformowaniu jej o sytuacji i uświadomieniu skali wydarzeń, łatwo mogą sprowadzić ją do roli biernego obserwatora lub odciągnąć całkowicie od polityki.
Artykuł Navida może służyć za przestrogę przed zbyt optymistycznym i chyba trochę naiwnym postrzeganiem Internetu jako nieocenionego sojusznika wszelkich ruchów wolnościowych w każdej sytuacji. Wygląda bowiem na to, że niekiedy może być bardziej kulą u nogi niż pomocą.
Paweł Płaza