Kwejkgate, czyli wojna o podpisy

Na Facebooku pojawiła się akcja "Nie rżnij podpisów" - najpierw w formie wydarzenia, potem jako strona. Nie wezmę w niej udziału. Dlaczego?

O co chodzi w akcji? O podpisy na śmiesznych obrazkach z internetu. Spotykają się tu dwie sprawy - praktyka stron agregujących treści (szczególnie kwejk.pl ) polegająca na usuwaniu podpisów automatycznie dodawanych przez inne takie strony (co zostało opisane na przykładzie pobierania obrazków z anglojęzycznego odpowiednika Kwejka, serwisu 9gag.com ). Drugą sprawą jest tajemnicze znikanie podpisów autorów zabawnych obrazków z internetu. Kto i w jakim celu je usuwa - dokładnie nie wiadomo, ale podejrzenie pada na użytkowników. Apel ma trafić do tych anonimowych wycinaczy - szanujcie naszą pracę, zostawcie nasze podpisy. Autorzy apelu, chyba z rozpędu, łączą te dwie sprawy.

Wycinanie podpisów autorów uważam za nie tyle naganne (to oczywiste łamanie prawa autorskiego), co durne (czemu ma to służyć, czy jest to działanie na podobieństwo gimnazjalisty, który wysyła dziewczynie wiersze Stachury podpisane jako swoje?). Jednocześnie nie potrafię poprzeć tak sformułowanego apelu, ponieważ widzę w nim hipokryzję i niezrozumienia problemu. Otóż (czego można było się dowiedzieć z wypowiedzi w komentarzach do wydarzenia) autorom nie przeszkadza sam fakt istnienia Kwejka - ulubionego przez gimnazjalistów i biurową klasę średnią serwisu żyjącego z prezentacji owoców cudzej pracy - dopóki będą mogli się przy jego pomocy sami wypromować (ilość facebookowych "lajków" pod kwejkowymi wrzutami faktycznie wygląda smakowicie). Nie przeszkadza im tym samym, że pojawia się tam wiele obrazków, o które nikt się nie upomni - skanów z gazet, animowanych gifów wycinanych z filmów, obrazków anonimowych autorów. Albo zrobionych przez ludzi, którzy się nie podpisali (czego czasem żałują - jak Unka, autorka słynnego komiksu o milordzie , który stał się internetowym memem).

A przecież cały problem ze znikającymi podpisami nie istniałby, gdyby nie agregatory treści.

Kwejk jako nowotwór złośliwy

Niedawno Google uczciło Marka Twaina okolicznościowym obrazkiem ilustrującym słynną scenę - Tomek Sawyer wrabia kolegów w malowania płotu, udając jaka to pyszna zabawa. Nie dość, że odwalają za niego robotę, to jeszcze myślą, że dobrze się bawią! Zobaczyłem ten obrazek przedstawiający chłopców malujących płot i ujrzałem w nim symbol Web 2.0 - tysiące Tomków Sawyerów, którzy namówili użytkowników do malowania płotu.

Uczestniczę w sieciowym tworzeniu i wymianie treści od wielu lat, jeszcze przed Web 2.0. Pamiętam młodość wielu serwisów, obserwowałem jak zmienia się podejście użytkowników. Widziałem, jak działały takie strony jak satyryczne somethingawful.com czy forum obrazkowe 4chan.org - nastawione na prezentację, ale i kreację treści. Ważny był tu element społecznościowy - "goons" z forum SA albo " anonimowi " z 4chana aktywnie uczestniczyli w życiu serwisów, tworząc, przerabiając i komentując treści. To tam rodziły się internetowe memy.

Treści, które krążyły po sieci szybko zostały dostrzeżone - jak grzyby po deszczu wyrastały strony zbierające memy, śmieszne obrazki czy animacje z internetu. Łączyło je jedno - tag strony w stylu znaku wodnego "ebaumsworld.com" czy "znaleziono na joemonster.org ". Narodziła się zła praktyka podpisywania pod cudzą pracą. Z punktu widzenia tych serwisów niezbędna, bo konkurencyjne serwisy wykradały sobie nawzajem te wcześniej ukradzione treści (dlatego sprawa wycinania logo 9gag przez Kwejka w ogóle mnie nie bulwersuje).

Wraz z rozwojem Web 2.0 użytkownicy dostali możliwość zakładania własnych "joemonsterów". Serwis soup.io, w założeniach uproszczający blogowanie, nadawał się idealnie do dzielenia ze znajomymi śmiesznymi obrazkami. Już nie trzeba było rozsyłać ich mailem - teraz każdy miał własny strumień wygrzebanych w sieci treści. Niektóre "zupy" (jak artysty Czerskiego) stały się centrami, gromadzącymi większą widownię. Powstały też pierwsze próby monetyzacji takich strumieni (np. Moronail ) - ciąg śmiesznych obrazków, które można było komentować i serwisy typu Demotywatory , pozwalające użytkownikom dodawać do obrazków mniej lub bardziej nieśmieszne podpisy.

Aż nastała era Facebooka i przycisku "lubię to". Po co komentarze, gdy wystarczy przycisk? I stąd wziął się Kwejk.pl - spadkobierca kultur soup.io i Facebooka. Ty wrzucasz, inni lajkują. Kwejkowi rośnie. Nowotwór złośliwy internetu.

Zwycięstwo apatii

Ciekawe, że internet miał tak bardzo różnić się od telewizji, a w końcu największą popularność zdobywają serwisy o telewizyjnej mentalności - centra nadawcze docierające do dużej ilości osób, nie wymagające aktywnego uczestnictwa, a dla spragnionych takiego - oferujące namiastkę telewizyjnego kwadransa sławy. Kwejka czy soup można używać w stanie kompletnej apatii - przewijając ekran, czasem tylko klikając na "lubię to".

Gdzieś zaginęła ta pierwotna radość serfowania po sieci, klikania w linki, zagłębiania się w kolejne warstwy - dziś wszystko ma twarz jakiego portalu, agregatu, wikipedii. To czego nie ma na pierwszej stronie googla nie istnieje.

Kwejk i jemu podobni (pojawiło się już wiele klonów) usunęły cały społecznościowy aspekt wymiany treści. Kiedy na 4chanie czy innym serwisie nastawionym na dyskusję pojawia się jakiś fajny obrazek, od razu ktoś prosi o podanie jego źródła (stąd też nie uważam, żeby podpisywanie obrazków było aż tak ważne - jeśli zrobisz coś fajnego, ludzie sami będą pytać). Ale na Kwejku nie ma kogo spytać. Nie ma jak. Nie ma forum, nie ma komentarzy. Są tylko "lajeczki" i reklamy.

Zamiast akcji "Nie rżnijcie podpisów" wolałbym zobaczyć więc akcję poparcia powrotu do tych społecznych sposobów wymiany treści; odcięcia się od ogłupiających strumieni. Chciałbym promocji bardziej aktywnego działania. Akcji, która wykroczyłaby poza czubek nosa pragnących widowni twórców.

Mottem Kwejka jest hasło "Do epic shit. Share it" ("rób zajebiste rzeczy i dziel się"). Warto je sobie wziąć do serca, ale nie na zasadach proponowanych przez serwisy tego typu.

Michał R. Wiśniewski ( mrw.blox.pl )

Więcej o: