W Internecie nas nie obronią

Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego - instytucji odpowiedzialnej za bezpieczeństwo państwa - stwierdził, że przyzwoite zabezpieczenie rządowych stron internetowych to "odcinanie się od społeczeństwa kodami i szyframi". To absurdalne stwierdzenie, świadczące nie tylko o nieznajomości internetu, ale także o nieświadomości faktu, że globalna sieć jest teraz polem nieustającej bitwy.

''Nie mamy świadomości życia w cyberprzestrzeni''

Generał Koziej porównał słabość zabezpieczenia stron rządowych do braku opancerzonych szyb w Kancelarii Premiera. Ale przed Kancelarią jest wartownia, a człowiek który próbowałby pisać po jej murach, albo wchodzić przez uchylone okno - a to jest rzeczywisty odpowiednik podłączenia się do witryny z loginem "admin" i hasłem "admin1" - zostałby natychmiast zatrzymany.

To, że szef BBN nie zna się na Internecie, to nie jest problem, od tego ma ludzi. Problem jest w tym, że ludzie ci nie wytłumaczyli mu, jak ważnym medium Internet się stał, i ile od niego zależy. Amerykanie od dwóch lat mają "wojska internetowe", ale nie tylko o wojnę tu chodzi - wyobraźmy sobie, że ktoś na otwartej rządowej stronie zamieści informację o wprowadzeniu stanu wojennego, zmianie rządu, czy chociażby podwyżce podatków. Kto odpowiadałby za chaos wywołany taką informacją? Kto poniósłby koszty?

Kontakt władzy z obywatelami powinien być realizowany przez przejrzystość procesów podejmowania decyzji przez administrację, przyjmowanie odpowiedzialności za podejmowane decyzje (wszystko to w teorii bezpieczeństwa nazywa się rozliczalnością), oraz przeprowadzanie szerokich konsultacji społecznych w każdej kontrowersyjnej sprawie (co zostało starannie pominięte w przypadku umowy ACTA, która sprowokowała atak na stronę KPRM).

A nie przez pozostawianie uchylonych okien i udzielanie wykrętnych odpowiedzi.

Więcej o: