Członkowie Razem nie lubią, gdy nazywa się ich "partią z Internetu". Nie da się jednak ukryć, że ich sieciowa działalność musiała imponować. Zwracałem na nich uwagę, gdy ich profil na Facebooku zbierał coraz większą liczbę "lajków" oraz gdy sympatycy przyozdabiali awatary w ramkę z nazwą partii. Niby nic, ale patrzyłem na to i myślałem: rosną, przybywa ich.
Również "memowa" działalność mogła się podobać, bo nie było w niej prostych żartów, ale wyrażanie własnych poglądów i postulatów. W tym przypadku "partia z Internetu" miało nie być pejoratywnym określeniem, jak jest to u fanów Korwin-Mikkego, którzy w Sieci może i zaznaczali swoją obecność, ale nie przyczyniali się do sukcesów partii, stając się przy okazji obiektem drwin. Razem inaczej wykorzystywało Internet. Abstrahując od poglądów - Razem dawało nadzieję, że dzięki Sieci może powstać polityczny ruch obywatelski, odnoszący sukcesy.
Sęk w tym, że Razem to kolejny po Korwinie dowód na to, że popularność w Internecie nie przekłada się na rzeczywiste poparcie. Sama Sieć nie wystarczy.
Istnienia Razem nie zauważały sondażownie. Ich działalność zgodnie przemilczały stacje telewizyjne. Na Twitterze członkowie partii i sympatycy skarżyli się, że w telewizji Razem poświęcono 8 sekund. Razem rozpychało się w Sieci, ale to nie wystarczyło, żeby wywalczyć sobie czas antenowy.
Wszystko zmieniło się, gdy Adrian Zandberg wystąpił w telewizyjnej debacie. Nagle media zauważyły Razem, nagle zaczęły się nim zachwycać. Efekt? Przekroczenie 3. procent, gwarantujące uzyskanie subwencji z budżetu państwa. Jeden telewizyjny występ załatwił coś, czego nie udało się przez kilkumiesięczną działalność w Internecie. W ciągu pięciu dni Razem wystrzeliło jak z rakiety. Stało się zauważalne, docenione. Stało się partnerem dyskusji. Dzięki telewizji, a nie Internetowi.
Niby to oczywiste. Debatę liderów oglądało prawie 7 mln widzów. Razem na Facebooku ma niecałe 50 tysięcy fanów. O partii można było dowiedzieć się też z artykułów na niektórych serwisach, na Facebooku czy Twitterze. Tyle że ten zasięg to nic w porównaniu z tym, ile osób ogląda telewizję.
Wieczór wyborczy w sztabie partii Razem . Przemek Wierzchowski / Agencja Wyborcza.pl Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta
Oczywiste, ale mimo wszystko niepokojące. Często żyjemy mitem na temat Internetu - że tu się nie manipuluje, tu są nowe twarze, tu inna polityka jest możliwa. Przykład Razem pokazuje, że to naiwne myślenie. Może z czasem partia dobiłaby do takiego poparcia, ale zajęłoby jej to dużo więcej czasu. Jednak nie możemy wykluczyć, że zapału by nie wystarczyło, zainteresowanie by spadło. Pomoc telewizji, jako medium, jest nieoceniona. Jest niezbędna.
I już nawet nie chodzi o to, że Polacy czerpią wiedzę z wiadomości, a nie Sieci czy od znajomych na Facebooku. Problem leży gdzie indziej. Najwidoczniej telewizja uwiarygadnia. Dopiero po wizycie polityka w studiu ktoś może powiedzieć: zagłosuję na nich. Internet tego nie ma. To telewizja pokazuje, że dany kandydat jest poważny. Działa w rzeczywistości, a nie świecie memów. Na to wygląda. Wniosek jest więc prosty: musisz pojawić się u Moniki Olejnik, bo "lajki" są nic niewarte.
Ma to swoje złe i dobre strony. Złe, bo podcina skrzydła tym, którzy wierzą, że w Internecie może powstać nowy, niezależny ruch, który nie będzie funkcjonował w telewizyjnym obiegu, a mimo wszystko osiągnie sukces. Przykładem jest np. Piotr "Vagla" Waglowski. Mimo "głosów poparcia Sieci" nie udało mu się wejść do Senatu lub chociaż w znaczącym stopniu pogorszyć wynik kandydatów dużych parti. W efekcie nie ma znaczenia większego, kto - w ramach walczących obozów - startuje w wyborach. Walczą ze sobą szyldy - napisał Vagla na swoim blogu .
Ale są też dobre strony, bo zamyka się polityczną drogę internetowym celebrytom. Znanym z tego, że są znani. Wsparcie youtubera na liście nie pomogło partii Korwin. Niczego nie zmieniło - nadal nie udało się przekroczyć progu wyborczego, mimo kandydatury Atora, którego kanał wideoprezentacje ma 191 070 subskrypcji. Partia Korwin-Mikkego próbowała wykorzystać ten zasięg, ale bezskutecznie. Kto wie, może gdyby komuś udało się zaprosić do współpracy np. Wardęgę, to wynik byłby lepszy? A może i tak nic by się nie zmieniło, bo albo fani gwiazd YT okazaliby się za młodzi na udział w wyborach, albo potraktowaliby głosowanie jak kolejny żart prowadzącego, a nie "obywatelski obowiązek".
Nowe technologie nie pomagają też w przypadku frekwencji. Uber woził na wybory za darmo, Facebook zachęcał do głosowania, pozwalając użytkownikom pochwalić się oddaniem głosu. Czyli próbował zrobić z tego modę: wszyscy idą, więc ty też się pokaż. Wielkiej różnicy jednak nie było. Według sondaży frekwencja wyniosła 51%. Cztery lata temu - niecałe 49 procent. Możemy się domyślać, że więcej osób poszło nie dzięki Facebookowi, a ze względu na polityczną sytuację w kraju.
Internet nie rozwiąże naszych problemów. Nie polepszy frekwencji, nie wypromuje "własnych", zupełnie nowych kandydatów. Wciąż o tym, na kogo głosujemy decyduje telewizja: to od niej zależy, kogo nam podsunie. Przynajmniej tak było tym razem. Czy za cztery lata się to zmieni? Nie sądzę.