Na pierwszą sensacyjną wiadomość w 2017 roku nie musieliśmy długo czekać. Już w połowie lutego naukowcy z Towarzystwa Geologicznego Ameryki ogłosili, że na Ziemi mamy 7 kontynentów, a nie 6 jak dotychczas uważano (geologicznie Europa i Azja jest jednym kontynentem - Eurazją).
Owym "zaginionym" kontynentem jest położona na zachodnim Pacyfiku Zelandia. To jednolity obszar o powierzchni 4,9 mln km kw., który ok. 70 milionów lat temu oderwał się od Australii "chowając się" w 94 proc. pod wodę.
Obecnie tylko 6 proc. najwyżej położonych fragmentów lądu wystaje ponad powierzchnię oceanu tworząc Nową Zelandię, Nową Kaledonię i okoliczne wyspy. Leżą na jednym szelfie kontynentalnym oddzielonym od Australii. Po 11 latach badacze doszli do wniosku, że Zelandia spełnia wszystkie wymogi, by mogła zostać uznana za osobny kontynent.
Naukowcy z NASA i ESO nie pozostali gorsi i zaledwie kilka dni później ogłosili kolejne sensacyjne odkrycie tego roku. Z pomocą Kosmicznego Teleskopu Spitzera zaobserwowano nieznany wcześniej układ planetarny TRAPPIST-1, odległy o ok. 40 lat świetlnych od Ziemi. Pod wieloma względami bardzo przypomina nasz Układ Słoneczny.
Centralnym punktem systemu jest niewiele większy od Jowisza, bardzo chłodny czerwony karzeł. W niewielkiej odległości od niego krąży przynajmniej 7 planet skalistych (w Układzie Słonecznym są 4). 3 z nich znajduje się w ekosferze, co oznacza, że mogą tam panować warunki odpowiednie do rozwoju życia.
Ujawnione kilka miesięcy później badania delikatnie studzą optymizm, jednak wciąż nie jest wykluczone, że na TRAPPIST-1 istnieje życie. A skoro tak blisko Ziemi, na obrzeżach Drogi Mlecznej, udało się znaleźć system planetarny podobny do Układu Słonecznego, to bliżej centrum naszej galaktyki (i innych) prawdopodobnie jest jeszcze wiele planet sprzyjających rozwojowi życia.
TRAPPIST-1 jest również unikatowy ze względu na liczbę planet składających się na ten system. Jest ich aż siedem, a tak dużych układów planetarnych znamy zaledwie kilka. W lutym naukowcy nie znali też żadnego układu (poza naszym) z więcej niż siedmioma planetami. Dopiero w połowie grudnia NASA ogłosiła, że system Kepler-90 ma ich aż osiem, co udało się wykazać z pomocą sztucznej inteligencji od Google.
Marząc o kosmicznych podróżach nie możemy jednak zapominać, że na razie mamy spory problem z wysłaniem ludzi na Marsa. Na drodze stoją rzecz jasna ogromne koszty i niewyobrażalne odległości, których pokonanie zajęłoby trochę czasu.
Już prosta misja z dostawą towaru na Międzynarodową Stację Kosmiczną mocno nadszarpuje budżet NASA. Na szczęście z pomocą przyszły "szalone" wręcz pomysły Elona Muska i jego firma SpaceX.
Cała "zabawa" polega na odzyskiwaniu rakiet, które tradycyjnie ulegały zniszczeniu. Pierwszy raz Falcon 9 wrócił na Ziemię w jednym kawałku w grudniu 2015 roku. Po dwóch latach SpaceX ma już na koncie 20 szczęśliwie sprowadzonych egzemplarzy, które nadają się do ponownego startu.
Pierwszy start "używanego" Falcona 9 miał miejsce 31 marca 2017 r. Wykorzystany w tej misji egzemplarz również wylądował bezpiecznie na platformie oceanicznej i może zostać wystrzelony ponownie. Drugi raz SpaceX wysłało używaną rakietę w kosmos w czerwcu, a 16 grudnia po raz pierwszy zrobiono to na zlecenie NASA. Wraz z Falconem 9 na ISS poleciała użyta już wcześniej kapsuła Dragon.
Choć droga do sukcesu była długa i wyboista, SpaceX może zaliczyć 2017 rok do bardzo udanych.
Jeszcze mocniej od podróży kosmicznych wyobraźnię rozpala tylko teleportacja. Dotychczas pozostawała jedynie w sferze marzeń, dlatego tym bardziej rozgrzała ciekawość ludzi na całym świecie, gdy w lipcu 2017 roku chińscy naukowcy ogłosili wyniki swoich badań.
Badacze przeprowadzili udany eksperyment teleportacji kwantowej, czyli takiej, w której obiekt nie jest fizycznie przenoszony, a "kopiowany". Chińczycy "przetransportowali" w ten sposób 911 fotonów ze stacji badawczej w Tybecie do satelity odległego o 500-1400 km.
W istocie został przesłany dokładny stan kwantowy pierwotnego fotonu, który pozwolił odtworzyć go na orbicie. Podobne eksperymenty przeprowadzali na Ziemi już wcześniej inni naukowcy, jednak nigdy nie udało im się pokonać takiej odległości.
Najważniejszy jest jednak fakt, że cała operacja wysłania fotonu odbyła się natychmiast, bez żadnego opóźnienia. Ma to ogromne znaczenie przy odległościach kosmicznych. Przykładowo, światło słoneczne na dotarcie do Ziemi potrzebuje ok. 8 minut (dla zewnętrznego obserwatora), a teleportacja kwantowa tego światła nie zajęłaby ani sekundy.
Naukowcy przyznają, że teoretycznie w ten sposób można teleportować nawet człowieka. W praktyce, przy dzisiejszym stanie nauki, jest to niemożliwe. Łatwo sobie jednak wyobrazić, że technologia ta pozwoli kiedyś na natychmiastowe "przesyłanie" informacji między np. księżycem Saturna a Ziemią, co w normalnych warunkach trwa bardzo długo.
Wystrzelona w 1997 roku sonda Cassini przez 20 lat pracy zebrała wiele informacji na temat Saturna. Wykryła, że na trzech księżycach: Tytanie, Enceladusie i Dione, prawdopodobnie istnieją podpowierzchniowe morza wody w stanie płynnym. Zbadała też strukturę i przybliżony wiek pierścieni Saturna.
Na największy księżyc planety (Tytan) dostarczyła próbnik Huygens, który sfotografował zbiorniki ciekłych węglowodorów na jego powierzchni. Cassini zrobiła także tysiące niewiarygodnie szczegółowych zdjęć szóstej planety Układu Słonecznego i jej pięknych pierścieni.
Niestety, zapasy paliwa zabrane przez sondę z Ziemi zaczęły się kończyć, dlatego zdecydowano o spektakularnym zamknięciu misji. Utrata kontroli nad sondą mogłaby skutkować zderzeniem i skażeniem jednego z księżyców, na którym może istnieć życie. Cassini została więc celowo skierowana na kurs kolizyjny z Saturnem.
15 września 2017 roku sonda weszła w atmosferę gazowego olbrzyma wysyłając na Ziemię ostatnie informacje z największego zbliżenia do planety. Kontakt z Cassini został przerwany, kiedy uległa zniszczeniu na wysokości 1500 km od chmur Saturna. Cała misja kosztowała niemal 4 mld dolarów.
Do niezwykłego wydarzenia doszło już miesiąc później. W połowie października naukowcy z NASA zaobserwowali zderzenie dwóch gwiazd neutronowych odległych od nas o ok. 130 mln lat świetlnych.
Kolizja tak masywnych obiektów zaowocowała wysłaniem w przestrzeń kosmiczną ogromnych ilości pierwiastków (w tym np. złota) i fal grawitacyjnych, czyli "zmarszczek" w czasoprzestrzeni.
Ich istnienie przewidział Albert Einstein w swojej ogólnej teorii względności już ponad 100 lat temu. Poszukiwane od dawna fale grawitacyjne po raz pierwszy zaobserwowano dopiero w 2015 roku. Wywołane zostały wtedy zderzeniem dwóch czarnych dziur.
W 2017 roku poza falami grawitacyjnymi, po niecałych dwóch sekundach do Ziemi dotarło promieniowanie gamma, a także światło widzialne i podczerwone. Było to więc potwierdzenie istnienia owych "zakłóceń" w czasoprzestrzeni, które są kolejnym dowodem na nieomylność Einsteina i prawdziwość teorii Wielkiego Wybuchu.
Astronomowie podkreślają, że jednoczesne wykrycie fal grawitacyjnych i światła (a więc fal elektromagnetycznych) pochodzących z tego samego źródła stanowi początek nowej ery, nazwanej "astronomią wieloaspektową".
W operacji brały udział m.in. detektory LIGO, których konstruktorzy zostali uhonorowani wcześniej Nagrodą Nobla.
Już kilka dni później kolejną astronomiczną rewelację ogłosili japońscy naukowcy. Badacze z pomocą sondy Kaguya potwierdzili istnienie dużej jaskini lawowej na wzgórzach Marius Hills na Księżycu. Od lat podejrzewano, że widoczna na zdjęciach z tego rejonu dziura może być wlotem do jaskini. Ma aż 50 km długości i ok. 100 m szerokości. Co więcej, nieco później dostrzeżono kolejne podobne otwory na powierzchni Srebrnego Globu - już nieco mniejsze.
Naukowcy są przekonani, że takie odkrycia pozwolą nie tylko na lepsze zbadanie składu Księżyca, ale także np. na ewentualne skolonizowanie naszego naturalnego satelity w przyszłości.
W jaskiniach przez cały czas panuje bowiem podobna temperatura, podczas gdy na powierzchni waha się nawet od ok. -200 do ponad +100 stopni Celsjusza. Wulkaniczne sklepienie stanowiłoby także świetną ochronę przed niezwykle szkodliwym promieniowaniem kosmicznym. Tak duże jaskinie mogłyby pozwolić zatem na budowę pierwszych księżycowych miast.
Końcówka roku zaowocowała kolejnym ciekawym odkryciem, tym razem już na Ziemi. Naukowcy zajmujący się badaniem Piramidy Cheopsa w Gizie wykorzystali nowatorską technikę do prześwietlenia egipskiej budowli. Nie było pewności czy zaginiona mumia Cheopsa nie jest ukryta gdzieś wewnątrz tej największej, niemal 140-metrowej piramidy.
Do zbadania Wielkiej Piramidy, która do dziś pozostaje najcięższą budowlą wzniesioną przez człowieka (6 mln ton) użyto mionów. To cząstki elementarne naturalnie docierające do Ziemi wraz z promieniowaniem kosmicznym i przeszywające wszystko co stanie im na drodze.
Tym nieinwazyjnym sposobem dokonali największego od XIX wieku odkrycia. Nad Wielką Galerią prowadzącą do Komory Królewskiej odkryto nieznaną dotąd pustą przestrzeń. Naukowcy teraz zastanawiają się w jaki sposób dostać się do tego odizolowanego pomieszczenia.
Budowa jedynego ocalałego do dziś cudu świata pozostaje więc wciąż tajemnicą. W odkrytej w listopadzie komorze najprawdopodobniej nie znajdziemy mumii Cheopsa. Według różnych teorii, w pomieszczeniu czeka odpowiedź na pytanie jak budowniczym 4,5 tys. lat temu udało się wznieść tak monumentalny grobowiec lub... przejście do kolejnej ukrytej komory.