To jeden z najpopularniejszych mitów powtarzany często przez laików. Trudno się zresztą dziwić. Nieraz zapewne słyszeliście reklamy takie jak: "Smartfon X, 8 rdzeni, aparat 16 Mpix za jedyne..." i tym podobne. Na podanie modelu procesora nie ma w krótkim klipie reklamowym czasu, a i tak mało kto byłby wstanie ocenić wydajność telefonu na podstawie nazwy chipu.
Jak jest zatem w praktyce? Oczywiście liczba rdzeni ma duże znaczenie, ale nie jest równoznaczna z wyższą wydajnością działania telefonu. Niezwykle istotny jest także typ rdzenia i jego taktowanie. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby procesor z czterema mocnymi rdzeniami był szybszy od 8-rdzeniowego ze słabszymi rdzeniami.
Warto też wiedzieć, że producenci chipów nie korzystają z ośmiu (to teraz najpopularniejsza liczba rdzeni) najwydajniejszych rdzeni, jakie byli w stanie zaprojektować. Najczęściej łączą zalety dwóch lub czterech wysoko taktowanych, bardzo wydajnych rdzeni z sześcioma lub czterema słabszymi, ale energooszczędnymi.
Czytaj też: Huawei prezentuje nowy układ do smartfonów - Kirin 980. To najszybszy procesor mobilny na świecie
Idąc dalej podobnym tokiem rozumowania, można też spotkać się z mitem, że smartfon wyposażony w lepsze podzespoły będzie działał lepiej. Mogłaby być to prawda, gdybyśmy porównywali dwa identyczne smartfony, ale z różnymi procesorami.
W praktyce ogólna szybkość działania "słuchawki" w dużej mierze zależy też od optymalizacji oprogramowania. A każdy z producentów modyfikuje Androida w dowolny sposób.
W efekcie możemy spotkać smartfony ze słabszymi układami, ale dobrze zoptymalizowanym, czystym systemem (np. iPhone'y) działające sprawniej od wydajniejszych urządzeń z ciężkimi nakładkami. W efekcie te pierwsze będą też bardziej energooszczędne.
Czytaj też: Qualcomm prezentuje Snapdragona 850. Laptopy z tym układem wytrzymają ponad dobę bez ładowania
To jeden z najczęściej obalanych mitów na temat fotografii, także mobilnej. Jeszcze do niedawna trwał bowiem wyścig producentów na megapiksele. Firmy chciały mieć smartfony z największą liczbą pikseli, a spora część użytkowników wierzyła i wierzy nadal, że więcej znaczy lepiej.
A jak jest naprawdę? W zasadzie odwrotnie. Problemem są miniaturowe matryce stosowane w smartfonach. Im są one mniejsze, tym mniejsze są także piksele tworzące końcowy obraz. Gdybym miał wybierać pomiędzy dwoma identycznej wielkości sensorami, ale o rozdzielczości 24 lub 12 Mpix, bez wahania wybrałbym opcję nr 2.
Trzeba bowiem zwrócić uwagę nie tylko na liczbę, ale także na wielkość pikseli wyrażoną w nanometrach. Większe piksele znacznie poprawiają jakość zdjęć w słabych warunkach oświetleniowych. Każdy z pikseli przyjmuje więcej światła, a na fotografii końcowej jest mniej cyfrowego szumu.
Kolejnym istotnym elementem jest jasność obiektywu, a więc (w smartfonach najczęściej ustawiony na stałe) otwór przysłony. Im jest większy (czyli mniejsza jest jego wartość) tym więcej światła pada na materiał światłoczuły, a (upraszczając) zdjęcia są lepsze. Spore znaczenie ma także jakość matrycy i oprogramowanie zarządzające pracą aparatu. Tego jednak nie dowiemy się patrząc jedynie na specyfikację.
Czytaj też: Jak sprawuje się Huawei P20 Pro w trudnych warunkach? Aparat jest rewelacyjny, ale nieprzewidywalny [TEST]
Zacznijmy od tego, że dziś proces ładowania akumulatora w smartfonie jest bardzo skomplikowany i czuwa nad tym procesor i oprogramowanie. Smartfon pobiera z ładowarki dokładnie tyle prądu, ile jest mu w danym momencie potrzebne. Tym samym możemy więc skorzystać z ładowarki z większym od wymaganego natężeniem prądu (napięcie musi się zgadzać).
Dawniej, niektóre akumulatory faktycznie mogły ulec przeładowaniu. Dziś nie ma już takiej możliwości, bo smartfon nie pobiera energii elektrycznej, gdy jest już w 100 proc. naładowany. Możecie więc podłączyć zostawić telefon podłączony do ładowarki na całą noc i jest to bezpieczne, choć nie do końca dobre dla samego ogniwa o czym niżej.
Czytaj też: Jak ładujesz baterię w swoim smartfonie? To ma znaczenie. Oto triki na wydłużenie jej żywotności
To kolejny mit wywodzący się ze stosowanych kiedyś baterii m.in. kwasowo-ołowiowych czy niklowo-kadmowych i popularnego wtedy tzw. formatowania akumulatorów. Używanych dziś w smartfonach ogniw litowo-jonowych nie powinno się ładować do pełna ani rozładowywać do końca.
Baterię w smartfonie powinno się doładowywać jak najczęściej, aby utrzymać w miarę stały stopień naładowania akumulatora. Zdaniem Battery University idealnie byłoby, gdyby poziom ten wynosi 65 - 75 proc. Aby ułatwić sobie życie warto pilnować, aby procent naładowania ogniwa nie spadł poniżej 25-30, a ładowanie powinno kończyć się na ok. 80 proc.
Częste ładowanie nie uszkadza akumulatora - jest dla niego zdecydowanie lepsze od notorycznego rozładowywania do kilku proc. i ładowania do pełna. Najbardziej szkodliwe jest jednak rozładowywanie go do zera.
Czytaj też: Ładujesz w ten sposób swój telefon? Możesz łatwo zniszczyć baterię [PORADNIK]
Można powiedzieć, że RAM-u nigdy nie jest za dużo. Dlatego w smartfonach z Androidem 4 GB są już niemal standardem, a flagowce korzystają często z 6 lub nawet 8 GB pamięci operacyjnej. Tymczasem do dziś wiele osób po każdym skorzystaniu z aplikacji przechodzi do listy programów (ikonka kwadratu) i ją zamyka. Czy jednak "wyrzucanie" kolejnych pozycji z tej listy ma większy sens?
Zamykając aplikację (lub korzystając z tzw. kilerów aplikacji) zwalniamy miejsce w pamięci RAM przenosząc dane o niej do pamięci trwałej. To marnuje czas i energię z akumulatora. Następnie otwierając kilka minut później tą samą aplikację ponownie marnujemy czas i energię na załadowanie potrzebnych danych z pamięci wewnętrznej zamiast z RAM-u.
Jeśli zatem zamierzacie z konkretnej aplikacji wkrótce skorzystać lepiej zostawić ją otwartą. Czekając w pamięci operacyjnej nie zużywa dużo energii, a przy następnej okazji otworzy się natychmiast oszczędzając przy tym prąd. W smartfonach z mniejszą ilością RAM-u system sami zdecydujecie, którą aplikację można zamknąć, aby zrobić miejsce dla innej.
Czytaj też: Huawei ma pierwszy smartfon z 8 GB pamięci RAM. To będzie niedrogi flagowiec dla mobilnych graczy
Na koniec jeden z wielu nieprawdziwych argumentów, które wysuwają fani iOS mówiąc o wyższości tego systemu nad Androidem. To nieprawda, że iOS jest zupełnie bezpieczny, a na iPhone'a nie da się "złapać" szkodliwego oprogramowania. Stworzenie takiego oprogramowania jest po prostu niemożliwe. System Apple z kilku powodów (m.in. dlatego, że w przeciwieństwie do Androida jest to system zamknięty) faktycznie jest bezpieczniejszy od produktu Google.
Po drugie: każdy wirus czy inny szkodliwy program jest przystosowany (tak samo jak każda aplikacja) do działania na konkretnym systemie. Im dany system jest popularniejszy, tym chętniej przestępcy przygotowują na niego szkodliwe oprogramowanie. Przypomnę tylko, że Android ma udziały w rynku wynoszące ponad 70 proc., a iOS to mniej niż 30 proc...
Czytaj też: FBI złamało iPhone'a bez pomocy Apple. Dlaczego to nie jest tak do końca złe