Zmierzch człowieka

To koniec. W skali istnienia gatunku ludzkiego - jego ostatnia sekunda. Przyjmując wariant optymistyczny, w którym kresu człowieka nie wyznacza kataklizm, naszą zgubą będą ci, którzy przyjdą po nas. Postludzie. Jak na ironię, przez człowieka stworzeni.

Jest rok 41 n.e., 2133 według starego kalendarza, początek czerwca. Rośnie napięcie na granicy Nowej Unii Europejskiej i Imperium Chin. Wbrew postanowieniom rozejmu, po wschodniej stronie strefy zdemilitaryzowanej pojawiają się patrole autonomicznych robotów bojowych. Są wśród nich zakazane Konwencją Monachijską modele zdolne do samodzielnego podejmowania decyzji o otwarciu ognia.

Zachód powstrzymuje się od jakichkolwiek działań, czeka. Wzrost aktywności Chin w strefie przygranicznej nie ma bowiem związku z polityką zagraniczną imperium. To efekt uboczny walki klonów dowódcy Ludowej Armii o władzę. Nie jest pewne, czy dotąd harmonijnie współpracujące emanacje tej samej osobowości prawnej weszły ze sobą w konflikt na skutek sabotażu genetycznego wrogów z otoczenia głównodowodzącego, działań obcego wywiadu czy może po prostu z czasem, jak ostrzegali niektórzy naukowcy, klony zróżnicowały się na tyle, że doszło do rozpadu multiemanacyjnej persony.

Większym problemem dla próbujących utrzymać światowe status quo polityków jest coraz większa trudność w ustaleniu płaszczyzny porozumienia. Rozmowy i targi można prowadzić wtedy, gdy strony korzystają z podobnych skali wartości. Jakich jednak używać protokołów komunikacyjnych w sytuacji, gdy zbiór wspólnych kiedyś dla ludzkości wartości, postaw i reakcji jest coraz mniejszy? Scjentokraci, którzy zmodyfikowali swe mózgi tak, by podnieść ich wydolność intelektualną, zrobili to kosztem atawistycznych ich zdaniem emocji. Po co bowiem obciążać się empatią, skoro rozum i tak precyzyjniej osądzi, jakie działanie jest najbardziej korzystne dla społeczności i danej jednostki? Rozszerzający spektrum zmysłów i uczuć sensualiści, najbliżsi psychiką niemodyfikowanemu człowiekowi dawnej ery, nie potrafią ich przekonać, że utrzymywanie afrykańskich i południowoamerykańskich rezerwatów archaitów - czyli ludzi historycznych - ma sens. Scjenci uważają, że przymusowa modyfikacja lepiej posłużyłaby i im, i cywilizacji. Integryści, czyli ludzkie osobowości połączone z inteligencją maszynową, w ogóle przestali kontaktować się z resztą postludzkości. Artykułują stanowisko wyłącznie wtedy, gdy uważają, że podejmowane działania zagrażają fizycznym podstawom ich egzystencji.

***

Powyższa wizja przyszłości nie jest tak nieprawdopodobna, jak na pierwszy rzut oka się zdaje. W rzeczy samej główny wektor przemian - zastąpienie człowieka wywodzącymi się z niego istotami postludzkimi - można dziś przyjąć za pewnik. Nie jesteśmy w stanie zachować swego człowieczeństwa, nieuchronnie przeminie w ciągu najbliższych pokoleń. Nie jesteśmy nawet w stanie dokonać intencjonalnego miękkiego transferu w formę doskonalszą na zasadzie technologicznie przyspieszonej ewolucji. Nie mamy jako gatunek żadnej nadrzędnej kontroli nad kierunkiem transformacji, czy może raczej - nad kierunkami transformacji. Kroczymy chaotycznie krzywą ścieżką, drobnymi krokami, zaspokajając doraźne potrzeby; bez wytyczonej marszruty, bez świadomości ostatecznego celu.

Od dekad cyborgizujemy się, zastępując naturalne komponenty biologiczne technologicznymi substytutami: sztucznymi szczękami, stawami, kośćmi z tytanu - co będzie dalej? Trwają prace nad sztucznym okiem - prototypy już potrafią rozróżniać światło od mroku, a nawet kontury. W końcu nauczymy się konstruować oczy, które widzą więcej niż naturalne. Nikt nie ulegnie pokusie?

Korzystamy z przeszczepów, a wiadomo już, że przyszłością jest hodowla tkanek z komórek macierzystych, dająca nam możliwość tak swobodnego formowania swego organizmu, o jakiej dotąd marzyli jedynie pisarze SF. Próbujemy integrować swe umysły z maszynami, coraz śmielej poczynając sobie na polu interfejsów mózg-komputer (BCI - brain-computer interface). Planujemy genetyczne modyfikacje. Opracowujemy substancje chemiczne potęgujące możliwości umysłu.

Coraz częściej i śmielej wykorzystujemy technologię nie w celu naprawy i konserwacji naszych organizmów, ale po to, by rozszerzyć swe fizyczne i umysłowe możliwości. To oznacza gwałtowne przekroczenie granic człowieczeństwa, zamiast powolnego, ewolucyjnego ich przesuwania, a co za tym idzie - przekreślenie człowieka na rzecz postczłowieka. Formy istnienia, którą będzie z nami wiązać być może jedynie wspólna historia, niekoniecznie lojalność. Nie mamy żadnej pewności, jak zmiany, którym się poddamy, wpłyną na psychikę i cele istot, w które się przepoczwarzymy.

Mutacja człowieczeństwa nie jest zjawiskiem nowym, trwa od zawsze. Jak każdy gatunek, jesteśmy procesem, ulegamy nieustającym zmianom. Paradoksalnie, to właśnie wspólnota uczestnictwa w tym doświadczeniu pełzającej transgresji określa naszą tożsamość bardziej niż cokolwiek innego. Nie potrafimy nawet precyzyjnie zdefiniować człowieczeństwa, wskazując unikalne cechy dystynktywne. Zawsze okazuje się, że dzielimy je z innymi zwierzętami.

Stosunkowo niedawno, zanim jeszcze zaczęliśmy rozważać ingerencje genetyczne, zmiany gwałtownie przyspieszyły. Dość rzec, że przez 99 procent czasu istnienia gatunku ludzkiego nasza średnia życia wynosiła około 18 lat. Jeszcze dla współczesnych Szekspira było czymś naturalnym, że Julia Capuletti, heroina najsłynniejszej tragedii miłosnej w dziejach świata, miała lat 13. Zosia w "Panu Tadeuszu" - zaledwie rok więcej. Większość naszych przodków umierała, nie przeżywszy doświadczeń, które z naszej perspektywy kształtują dojrzałego człowieka. Dopiero w XIX wieku zaczęto postrzegać dziecko jako osobę jeszcze nie ukształtowaną, odrębną kategorię, a nie "małego dorosłego". Samo tylko znaczące wydłużenie średniej długości życia, zmiana proporcji czasu wolnego do czasu pracy i powstanie mediów masowych zmodyfikowały człowieka.

Przeczytaj także: Maszyny nie chcą nas wyprzeć. Nie zależy im

To wszystko były efekty uboczne przemian cywilizacyjnych, ale o świadomym formowaniu nowej, doskonalszej ludzkości myśleliśmy od dawna. Platon w "Państwie" przedstawił się jako prekursor systemowej selekcji genetycznej. To, co proponuje, to czysta eugenika:

"Potrzeba (...), żeby najlepsi mężczyźni obcowali z najlepszymi kobietami jak najczęściej, a najgorsi z najlichszymi jak najrzadziej, i potomków z tamtych par trzeba chować, a z tych nie, jeśli trzoda ma być pierwszej klasy. A o tym wszystkim nie ma wiedzieć nikt, tylko sami rządzący, jeżeli trzoda (...) ma być wolna od rokoszów i rozłamów. (...) I losowania jakieś trzeba będzie chytrze urządzać. Tak, żeby ten gorszy mężczyzna o każdy swój związek obwiniał los, a nie rządzących. (...) A młodym ludziom, którzy odznaczą się na wojnie albo gdzie indziej, trzeba dawać (...) częste pozwolenia na stosunki z kobietami, aby (...) jak największa ilość dzieci po nich została".

Idee wyrażone przez Platona wracały echem wielokrotnie w makabrycznych reminiscencjach, dość wspomnieć hitlerowskie Niemcy. Dziś znów podnoszą łeb, w pluszowym przebraniu, jako cudowna profilaktyka medyczna. I tym razem, niestety, mają sporą szansę wygrać. Cóż bowiem złego w drobnych ingerencjach genetycznych, których celem ma być zapobieganie wrodzonym defektom i skłonnościom do zapadania na ciężkie choroby? Kto rzuci kamieniem, gdy bój toczy się o zdrowie dzieci?

Rzecz w tym, że na płodzenie "lepszych ludzi" dzięki pomocy ze strony inżynierii genetycznej stać będzie początkowo(?) tylko najbogatszych. I nie zatrzymają się na etapie ingerencji profilaktycznych, bo niby dlaczego nie zadbać także o wyższą inteligencję dziecka, siłę mięśni, wzrost, urodę, predyspozycje przywódcze, pewność siebie etc., etc.? Troska o dobro potomka jest imperatywem każdego gatunku zwierząt. Rodzice, których będzie na to stać, nie zawahają się. A obdarzone takimi atutami dzieci nie pozwolą na ich rozproszenie przez mezalians z kimś o gorszych genach. Koszmar społeczeństw kastowych powróci, tym razem z rzetelną naukową podkładką. Rozpocznie się nieuchronny podział ludzkości na "lepsze" i "gorsze" podgatunki, i konia z rzędem temu, kto wie, jak temu zapobiec. Niewykluczone, że oprócz ingerencji pozytywnych, w państwach autorytarnych zdarzać się będą też genetyczne ingerencje negatywne. Spolegliwość i intelektualna ociężałość rdzennych mieszkańców terytoriów podbitych byłaby przecież na rękę zaborcom. Przykładowo, Chiny zyskałyby w ten sposób szansę na definitywne rozwiązanie kwestii Tybetu i Ujgurów.

Dywersyfikacja ludzkości na sztucznie stworzone osobne, choć pokrewne gatunki wydaje się nie do uniknięcia, bo widać już na horyzoncie technologie, które to umożliwią. I widać też, ile co niektórzy mogą na tym zyskać. Nie widać natomiast żadnej realnej siły, która mogłaby zapobiec podjęciu przez nas tego ryzyka.

Co więcej, ryzyko dalszej specjacji człowieka jest wpisane w podbój kosmosu. Stephen Hawking miał niewątpliwie rację, mówiąc, że jeśli chcemy przetrwać, musimy kolonizować świat poza Ziemią. Z trzymaniem wszystkich jajek w jednym koszyku wiąże się zbyt duże ryzyko. Musimy być jednak zarazem świadomi, z czym wiąże się opuszczenie Ziemi. Gdybyśmy, na przykład, zdecydowali się na kolonizację Marsa, sama tylko różnica ciążenia wywoła szybko precedensowe zmiany w naszych organizmach dostosowanych przecież do grawitacji Ziemi. Wiemy już, że ewolucja w sytuacjach skrajnych przebiega znacznie szybciej, niż jeszcze niedawno uważaliśmy. Richard Dawkins wskazuje na przypadek afrykańskich słoni, które dziś rodzą się ze znacznie mniejszymi niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu ciosami, co jest efektem popytu na kość słoniową. Zakładając prawdopodobieństwo istotnych zmian fizjologicznych w populacjach kolonistów rodem z Ziemi, musimy zarazem założyć, że zmianie ulec może także psychika tych osób. Co się z nich wykluje? W jakie wartości będą wierzyć? Na jakiej etyce zbudują swą społeczność?

Dziś coraz silniejszą pozycję zdobywa transhumanizm - nurt filozoficzny, zgodnie z którym człowiek, samemu rzeźbiąc siebie przy wykorzystaniu nowoczesnych technologii, wzniesie się na iście olimpijskie poziomy potęgi. Zyska nieśmiertelność i mocą kreacji dorówna dawnym bogom. Pogląd to równie naiwny, niebezpieczny i złudny jak komunizm, zakłada bowiem powszechną dobrą wolę beneficjetów tych przemian, jak i to, że beneficjentami będą wszyscy. Tymczasem jedynym pewnikiem jest to, że już wkrótce ludzkość wejdzie na pokłady różnych łodzi i wyruszy na nieznane morze, obierając odmienne, przypadkowe, nierzadko kolizyjne kursy. Możemy tylko mieć nadzieję, że choć jedna z tych łodzi dopłynie do Nowej Ziemi. I że ci, którzy zbudują na niej od podstaw nowy świat, będą pamiętać o swoim pochodzeniu.

Olaf Szewczyk jest redaktorem działu naukowego "Przekroju". W "Kulturze", magazynie "Dziennika" w ramach cyklu felietonów "TechnoParty" pisał o ewolucji idei naukowych i znaczeniu nowych technologii w kontekście przemian cywilizacyjnych. Prowadzi serwis o kulturze gier wideo JawneSny.pl .

Więcej o: