Bohaterem tej historii jest czytelnik "Gazety" pan Urban, który wykupił polisę komunikacyjną w PZU. Czytelnik czasem jeździ służbowo po kraju, a kilka miesięcy temu jechał z Warszawy w stronę Modlina.
Była noc, lał deszcz, pod koła wpadła mu niewielka sarna. Uszkodzenia na pierwszy rzut oka nie były wielkie, ale gdy auto obejrzeli mechanicy w warsztacie, to okazało się, że zwierzę zniszczyło osprzęt silnika: chłodnicę, pompę wody, klimatyzację, wspomaganie, alternator itp.
Pan Urban zadzwonił do PZU, zgłosił szkodę, dostał samochód zastępczy. Sprawy trwały kilka dni, po których czytelnik dostał z PZU informację, iż firma stwierdza szkodę całkowitą. Naprawę PZU wyceniło na 15 tys. zł zł netto, zaś wartość pojazdu (Audi z 2005 r. ) na 21,9 tys. zł.
Czytaj też: Wielki pojedynek imperatorów, czyli... ile zarabia prezes PZU?
Czytaj też: Ułańska fantazja, czyli rozwalić auto, wytrzeźwieć i żądać...
To nie była dobra informacja. Jak wiadomo, przy szkodzie całkowitej (gdy wartość uszkodzeń i koszty naprawy przekraczają 70 proc. wartości auta) nie naprawia się samochodu. Firma ubezpieczeniowa wypłaca gotówkę w wysokości odpowiadającej wartości szkody i ewentualnie ułatwia sprzedaż wraku. Ale w warsztacie ze zdumieniem stwierdzili, że... PZU przesłał im zatwierdzony kosztorys naprawy. A taką rzecz robi się, gdy szkoda nie jest całkowita, zaś firma ubezpieczeniowa jest gotowa ponieść koszty reperacji auta.
"Aby to wyjaśnić wykonałem telefon do call center, skąd po czterech dniach przyszła informacja, że oni jednak uważają, iż szkoda jest całkowita". Klient się odwołał, bo procenty mu się nie sumowały - 15 tys. zł to tylko 68,5 proc. z 21,9 tys. zł. Firma ubezpieczeniowa uwzględniła protest, uznając szkodę za częściową, a więc "naprawialną". To dobra wiadomość. A zła? Likwidator stwierdził, że wartość szkody nie wynosi już 15 tys. zł, a tylko... 1500 zł. Powód? "Wszystkie uszkodzenia osprzętu silnika są niezwiązane ze szkodą. Uszkodzeniu w wyniku kolizji z sarną uległ: reflektor, zderzak oraz chromowana ramka grilla".
Czytaj też: Ubezpieczają i obiecują... zwrot składki na koniec umowy. Cud, czy kit?
A więc? Zwierzę uderzyło w zderzak i reflektor, a silnik rozsypał się tylko dlatego, że był zmurszały?
Pan Urban znalazł się w kleszczach - nie miał ani samochodu, ani kasy na jego naprawę. "Raty za samochód płacę, nie mam środków na naprawę z własnej kieszeni". Pan Urban nie zamierzał jednak odpuścić. "Powołałem biegłego rzeczoznawcę - zrobił oględziny i przedstawił mi swoją opinię.
Przesłałem ją do PZU wraz z odwołaniem. Po prawie dwóch miesiącach dostałem pismo, że firma powoła własnego rzeczoznawcę, który zrobi jeszcze jedną opinię".
Po kolejnych kilku tygodniach klient dostał odpowiedź z PZU, że zgodnie z opinią ich rzeczoznawcy... zdarzenie nie miało miejsca, a uszkodzenia samochodu nie zgadzają się z opisem przebiegu zdarzenia.
Czytaj też: Stłuczka i zderzak do wymiany. Ale PZU zwróci tylko za...
Co ciekawe, rzeczoznawca ocenił szkodę, nie oglądając samochodu, tylko na podstawie przesłanych przez PZU dokumentów (pan Urban zrobił śledztwo i okazało się, że jest to kilka zdjęć z pierwszych oględzin samochodu z końca sierpnia plus opis zdarzenia).
"Mam opinię uzupełniającą od rzeczoznawcy która w każdym punkcie obala opinię ich "rzeczoznawcy" i dalej walczę" - mówi pan Urban, który obawia się, że w sądzie sprawa potrwa kilka lat. I pluje sobie w brodę, że po zderzeniu z sarną nie wezwał policji, która spisałaby protokół. A tak? Sprawa pewnie skończy się w sądzie.
Chcesz porozmawiać z autorem tekstu? Napisz! maciej.samcik@wyborcza.biz