Angelika Swoboda: - Czego cię nauczył tata?
- Mój tata zawsze powtarzał słowa swojego ojca: „Jeśli spróbujesz może ci się nie udać, ale jeśli nie spróbujesz, to na pewno ci się nie uda”. Niesamowita jest ta jego odwaga do nowych projektów – ja się tego uczę, bo wciąż trochę się boję ryzykować.
Jak w twoim domu podchodzono do pieniędzy?
- Pieniądze zawsze były, ale na książki, edukację i podróże. Rodzice uważali, że podróże kształcą i że powinniśmy jeździć jak najwięcej. To bardzo mądre. Zetknięcie się z inną kulturą i poradzenie sobie w obcym miejscu sprawia, że umiesz sobie poradzić w każdej sytuacji. Kiedyś byłam na warsztatach zagranicą z koleżanką, która nigdy nie wyjeżdżała. Poradzenie sobie na obcym dworcu, trzy przesiadki, znalezienie właściwego autobusu nie był o dla mnie najmniejszym problemem. Dla niej – ogromnym.
Rodzice się o ciebie nie bali?
- Bali się i czekali na SMS-y, że wszystko w porządku, ale zawsze puszczali nas na głęboką wodę. Jak miałam 19 lat, pojechałam w pierwszą daleką podróż z moim bratem, rok później wyjechałam z koleżankami do Indii.
Podróżujesz luksusowo?
- Moje podróże to nie było bujanie się cabrioletem, ale raczej zwiedzanie z plecakiem i spanie w miejscach bez ciepłej wody. Zawsze podróżowałam z przyjaciółmi, więc dostosowywałam się do ich budżetu.
A może jesteś skąpa?
- Nie! Ja po prostu uważam, że na niektóre rzeczy warto wydawać, a na inne nie. Nigdy nie potrzebowałam spać w pięciogwiazdkowym hotelu i do dzisiaj mi to zostało. Jeśli za te same pieniądze mogę wyjechać gdzieś dwa razy, to wolę dwa.
Nie szastasz pieniędzmi?
- Skąd, ja z Poznania jestem! A mój mąż jest z Katalonii – jej mieszkańcy mają w Hiszpanii taką samą opinię jak w Polsce poznaniacy.
Ale na edukację, zgodnie z radami rodziców, nie żałowałaś?
- Skończyłam wzornictwo przemysłowe na uniwersytecie w Poznaniu, potem studiowałam na École nationale supérieure des beaux-arts w Lyonie i na EINA w Barcelonie, gdzie uczyłam się projektowania krojów pisma. Zrobiłam też podyplomowe studia biznesowe, bo ja po prostu bardzo lubię się uczyć. Jak nie studiuję, to uczę się na Youtube, ciągle coś czytam. Jestem bardzo ciekawa świata.
Gdy ty uczyłaś się za granicą, twój brat Wojtek był w Polsce przygotowywany do przejęcia rodzinnego biznesu. Ty nie chciałaś?
- Stało się to w naturalny sposób. Mój brat od początku chciał pracować w tej branży. Chodził na praktyki na wszystkich etapach rozwoju W.Kruka, poznał wszystkie działy w firmie. Żył tym, więc w oczywisty sposób był przygotowywany na dziedzica.
A ty?
- Ja byłam takim trochę satelitą. Nie widziałam za bardzo swojego miejsca w takiej dostojnej firmie, miałam inne pomysły, chciałam robić inne rzeczy.
Jakie?
- Chciałam się zajmować projektowaniem. Właśnie na Akademii Sztuk Pięknych mogłam tego spróbować – uczyłam się projektowania graficznego i projektowania opakowań , co teraz bardzo mi się przydaje. W końcu zaczęłam pracować jako projektant krojów pisma na zlecenie Google. Znalazł mnie łowca talentów, któremu spodobał się mój projekt wystawiony na uczelni. Było fajnie, bo rysowałam projekty w domu w Hiszpanii i wysyłałam je do Stanów.
I wtedy zadzwonił twój brat, żebyś wracała.
- Wrogie przejęcie naszej rodzinnej firmy sprawiło (w 2008 roku W.Kruka przejęła Vistula i po 170 latach firma przestała należeć do rodziny – red.), że przestaliśmy być głównymi udziałowcami firmy. Pojawił się więc pomysł, żeby założyć inną własną markę. To była inicjatywa mojego taty i brata, którzy mnie do tego wciągnęli.
Podobno nie bardzo chciałaś wracać. Miałaś w Hiszpanii poukładane życie: partnera, pracę...
- ... i dom z widokiem na morze, z którego jak już wspomniałam, pracowałam. Ale te puzzle, które zaczęli układać mój ojciec i brat, zaczęły do siebie pasować. Zdecydowałam, że spróbuję. Zapisałam się do szkoły złotniczej w Barcelonie, bo nie miałam wcześniej doświadczenia w projektowaniu biżuterii. Zaczęłam się zastanawiać, jaką firmą ma być ANIA KRUK, jaki ma mieć logotyp. I... rzuciłam się na głęboką wodę. Miałam raptem 25 lat.
Ania Kruk fot. Natalia Niedziela
Jaką biżuterię nosi Ania Kruk?
Twój brat, który ma tak samo na imię jak twój tata, nie mógł założyć firmy o nazwie Wojciech Kruk? Dlatego powstała marka ANIA KRUK?
- Mógł, bo zawsze można prowadzić działalność pod własnym imieniem i nazwiskiem. Ale nie chcieliśmy iść tą samą drogą, chcieliśmy stworzyć coś zupełnie nowego. Coś co jest kontynuacją tradycji rodzinnej, którą ludzie już znają i mają do niej zaufanie, ale jednocześnie czymś świeżym. Takie połączenie tradycji i młodości.
Ze znanym nazwiskiem było wam łatwiej?
- Na starcie oczywiście tak. Nazwisko, na które pracowali moi dziadkowie i rodzice to ogromny potencjał, z którego korzystamy. Ale potem zaczęła się ciężka praca. Przez pierwszy rok uczyłam się na swoich błędach, przy stałym wsparciu doświadczenia taty. Gdy minęło półtora roku zaczęliśmy z Wojtkiem prowadzić firmę samodzielnie. Sukcesja nastąpiła dość płynnie, pewnie dlatego, że ANIA KRUK jest młodą firmą. Nie musiałam się rozpychać łokciami w zastałych strukturach, tylko mogłam je budować sama. Doceniam, że tata nam w pewnym momencie zaufał.
Chyba nie chcesz powiedzieć, że już wam nie pomaga?
- W tej chwili tata jest taką naszą nieformalną radą nadzorczą. Bo przecież jest naszym inwestorem, śmiejemy się, że w tej chwili wydajemy nasz spadek. Przed tatą, jak przed każdym inwestorem musimy się rozliczać. Z biznes planami, tabelkami, analizami i raportami sprzedażowymi. Zresztą ja sama o tę formalność walczę. Rozmowy o biznesie to poważne sprawy i pilnuję, żeby ich nie mieszać z rodzinnymi. Jak się z tatą umawiamy na spotkanie o godzinie osiemnastej, to jadę do rodziców do domu i oczekuję rozmowy o interesach. Z kolei mój tata i brat wszystko ze sobą mieszają. Jesteśmy na przykład nad jeziorem, leżymy na hamakach, a mój tata potrafi zapytać mnie o firmę. – „ Tato, nie teraz. Nie jestem skoncentrowana, nie mam przy sobie danych, chcę odpocząć” – mówię.
Ale generalnie tata się wam przydaje?
- Patrzy na naszą firmę z zewnątrz. Moja lista celów jest bardzo rozbudowana, a tato ma na swojej pięć punktów. Patrzy na moją i pyta: „ A czemu w tej kwestii nic się nie wydarzyło? ". Ma proste i niezwykle pomocne spostrzeżenia. I oczekuje konkretnych odpowiedzi, bo z wiekiem ma coraz mniej cierpliwości.
A jaki jest podział obowiązków między tobą i bratem?
- Wojtek skończył zarządzanie i finanse na Akademii Ekonomicznej, więc pilnuje naszych finansów i spraw prawnych. Ja jestem dyrektorem kreatywnym, zajmuję się projektowaniem. Świetnie się uzupełniamy i nie wchodzimy sobie w drogę. To dobry podział także dlatego, że nie rywalizujemy ze sobą, co często się zdarza w firmach rodzinnych. Zgadzamy się ze sobą i zawsze się tak ładnie witamy: „Cześć siostra – cześć brat”.
Ania Kruk fot. Natalia Niedziela
Czujesz na sobie ciężar i odpowiedzialność za firmę?
- Tak. Mój tata jest tym zaskoczony – nie spodziewał się, że ludzie tak bardzo będą utożsamiać markę ANIA KRUK ze mną. W.Kruk nie była odbierana tak osobowo. To się wiąże z filozofią mojej marki – nie Anna tylko Ania, czyli ktoś bliższy. Zresztą ja, a nie modelka, prezentuję biżuterię na zdjęciach w butikach i w lookbooku. Ludzie zaczęli mnie nawet rozpoznawać na ulicy, co jest zabawne. Podchodzi na przykład do mnie dziewczyna i mówi: „Ty jesteś Ania Kruk i ja mam twoją bransoletkę” .
Wracając do ciężaru? Czujesz go?
- No pewnie, że czuję. Ale myślę, że czuje go każda osoba, która prowadzi firmę. Czuję presję, że cały czas muszę iść do przodu, bo jeśli stoisz w miejscu, to tak naprawdę się cofasz. Nawet po czterech latach od startu czasem wstaję rano i mam ściśnięty żołądek. Czuję stres. Czuję odpowiedzialność za cały zespół , ale to mnie motywuje. Myślę, ile osób nam zaufało.
Możesz nie wierzyć, ale my zaczynaliśmy od biura w piwnicy u moich rodziców. Ile odwagi mieli ci, którzy wtedy do nas dołączyli. Zaufali nam, pomyśleli: „z tego coś będzie”. Ja też wierzę, że z tego coś będzie.
Mimo dużej konkurencji na rynku?
- Rynek jest twardy i zderzenie z nim było trudne. Pierwsze dwa lata to była walka.
Bezwzględna?
- Nie. Jesteśmy konsekwentni i uparci, ale nie bezwzględni, co czasami nie wychodziło naszej rodzinie na dobre. Ale tacy jesteśmy i już.
Świadomie sprzedajesz inną biżuterię niż W.Kruk?
- Nie chcieliśmy robić czegoś, co byłoby bezpośrednią konkurencją dla poprzedniej firmy. To nasze dziedzictwo. W żadnym momencie nie chcieliśmy i nie chcemy działać na niekorzyść tej marki. W.Kruk jest luksusowy, dostojny, brylantowy, ma ciężką ciemną kolorystykę. ANIA KRUK jest lekka, biała, bardziej przystępna cenowo. Tam kupujesz prezent na 40. rocznicę ślubu, ANIA KRUK to biżuteria do noszenia na co dzień . Niezobowiązująca.
Rynek takiej biżuterii jest już dość mocno obsadzony. Jak chcecie się na nim utrzymać?
- Naszym przepisem jest mocne osadzenie marki w historii rodzinnej.
Czemu zatem klient ma wybrać ANIĘ KRUK zamiast W.Kruk?
- Bo klient ma różne potrzeby zakupowe i my realizujemy jedne, oni drugie. Klient nie musi wybierać. Marka ANIA KRUK zaspokaja potrzebę drobnych przyjemności, biżuterii do noszenia na co dzień . Pytanie, czy ten rynek jest taki duży. W tej chwili, z roku na rok, mamy bardzo dynamiczne wzrosty sprzedaży, dwu, a nawet trzycyfrowe.
Uważam, że na rynku nie było dotąd marki, która w taki sposób łączyłaby tradycję rodzinną z nowoczesnością, w taki sposób mówiła do klienta. Tworzę sezonowe kolekcje, tak jak w modzie. Każda ma swój koncept i swoją nazwę, którą klientki kojarzą. Siłą marki jest też to, że ma konkretną osobę, która za nią stoi. Nie na jeden sezon, na jeden kontrakt – ale na zawsze, bo to moje życie. A to z kolei oznacza trwałość . Ja jestem tu i teraz. Ludzie mogą do mnie napisać na Instagramie, mogą coś skomentować. Moja strategia to właśnie skracanie dystansu między mną a klientem.
To co robimy jest zarazem na tyle inne, że ja nie wiem, dokąd nas to zaprowadzi. Nie wiem, gdzie będziemy za pięć lat. Może się okazać, że nic z tego nie wyszło. Na razie jednak wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na lata. Na następnych pięć pokoleń.
Ile macie w tej chwili sklepów?
- Mamy dziesięć butików w Polsce – dziewięć w centrach handlowych, a jeden przy ulicy Mokotowskiej w Warszawie. Świadomie używam tego słowa. To nie są sklepy, bo mamy biżuterię od projektanta i nie salony, bo salon brzmi za poważnie.
Mokotowska to nie jest zbyt kosztowna lokalizacja dla biżuterii o przystępnych cenach?
- Mokotowska łączy nas z modą, z polskimi projektantami, którzy mają tu swoje butiki. Poza tym średnia transakcja w butikach na Mokotowskiej jest wyższa niż w innych miejscach.
Prowadzicie również sprzedaż on-line.
- Tak i jest ona dla nas bardzo ważna. Ten rok ma być dla nas pod tym względem strategiczny – uważam, że zajęliśmy się rozwojem sprzedaży on-line zbyt późno. Owszem, mieliśmy ją od początku, ale jak na starcie firmy masz butiki, które generują wysokie koszty, to siłą rzeczy myślisz głównie o nich. A sprzedaż on-line toczyła się sama. W tej chwili też zaczynamy w nią inwestować i też notujemy wzrosty. Zdecydowaliśmy na przykład o sprzedaży w strefie marek na Allegro.
W strategii macie też podbój Bliskiego Wschodu?
- W tej chwili mamy jeden butik w Katarze i wiosną otwieramy drugi. Następny krok to będą Emiraty i Arabia Saudyjska. To są rynki z ogromnym potencjałem, sprzedaż się tam sama kręci. Biżuteria jest tam bardzo ważna, a klientki zamożne.
Zresztą dostajemy sporo ofert współpracy z zagranicy, ale wybieramy je bardzo ostrożnie. Angażujemy się tylko wtedy, jeśli widzimy potencjał do rozwoju w całym regionie. Nie chcemy się angażować w pojedynczy butik. Nakłady marketingowe i logistyczne w przełożeniu na jeden butik po prostu się nie kalkulują. Mamy też projekt dotyczący Europy Zachodniej, ale na razie wolałabym nie zdradzać szczegółów.
Czy kolekcje na Bliski Wschód są inne?
- W większości nie. Testowaliśmy wcześniej, co się tam będzie sprzedawało i okazało się, że sprzedają się bardzo podobne kolekcje. Dlatego nasza oferta jest spójna. Ciekawostką jest to, że o ile u nas popularne są kamienie naturalne, tam się w ogóle nie sprawdziły. Bardziej kryształy.
Lubię jeśli za kolekcją idzie historia, jakieś doświadczenie, które mnie do niej zainspirowało. Dlatego wraz z podbojem Bliskiego Wschodu wypuściłam kolekcję AIDA. Chciałam, żeby w naszych butikach w Polsce był jakiś ślad po otwarciu tych w Katarze. Podobnie jest z moją współpracą z Danonem. Zaprojektowałam opakowania do jogurtu „Fantasia” i w ślad za nią stworzyłam kolekcję biżuterii z takim samym motywem.
Tworzenie biżuterii masz w genach?
- Można tak powiedzieć. Wyrosłam w firmie rodzinnej z wieloletnią tradycją, najdłuższą w Polsce. Ja i mój brat Wojtek jesteśmy piątym pokoleniem Kruków, które zajmuje się biżuterią. Teraz zaczynamy na nowo. Ja mówię, że piszemy nowy rozdział w tej samej książce.
W tej książce jest też rozdział o wrogim przejęciu firmy.
- Jak w każdej firmie rodzinnej i u nas były zakręty. Ale mówi się ,że firmy rodzinne mają ten swój gen przetrwania i to jest moim zdaniem bardzo mądre. Faktycznie tak jest. Zwłaszcza, gdy podpisujesz działalność biznesową swoim nazwiskiem. Nie masz drugiego, z którym wystartujesz, jak coś się nie uda. Musisz więc walczyć, stawiasz wszystko na jedną kartę. Ta wola walki bardzo się przydaje w trudnych momentach. Mój dziadek Henryk, tata mojego taty, musiał zaczynać dwa razy. Najpierw stracił wszystko podczas drugiej wojny światowej, a potem w czasach PRL-u. To ponowne zaczynanie jest gdzieś wpisane w historię firmy rodzinnej.
Macie w genach ten upór dziadka.
- Mamy. Mamy ten upór i nie rozdrapywanie przeszłości. Nie wracanie do tego, co było. Nie oglądanie się za siebie tylko budowanie na nowo. Po swojemu, ale z bazą, jaką jest nasza autentyczność . I dążenie do tego, by być blisko klientek. Mnie nie interesują gwiazdy Hollywood. Ja projektuję dla każdej kobiety.
To nie jest ryzykowne?
- To jest swego rodzaju ryzykiem, bo marki biżuteryjne chcą być zazwyczaj luksusowe i niedostępne. Chcą być wysoko. My postawiliśmy na przystępność . I bliskość z klientem, o której już wspomniałam.
Ania Kruk fot. Natalia Niedziela
Możesz podać konkretny przykład?
- Mamy tradycję, o którą dbaliśmy wcześniej w firmie W.Kruk, a którą praktykujemy teraz w ANI KRUK. Co roku w grudniu, gdy zbliża się Boże Narodzenie, jesteśmy choć przez jeden dzień osobiście w każdym z butików. Rozmawiamy z klientami, doradzamy im. Czasem bywa zabawnie. Pewnego razu podchodzę do klientki, przedstawiam się i... wtedy ona zaczyna piszczeć. „To pani istnieje naprawdę? Ja tak lubię pani biżuterię” – słyszę. To było takie miłe.
Często poproszona piszę dedykację. Po polsku, francusku, angielsku, hiszpańsku... Wedle życzenia. Te spotkania pozwalają mi spojrzeć na firmę z perspektywy klienta, co jest dla mnie szalenie istotne.
Na czym polega różnica?
- Ja jako projektant patrzę na moją biżuterię jako na spójne kolekcje. Tymczasem do sklepu przychodzi dziewczyna, która chce prezent dla babci. I ja muszę spojrzeć na biżuterię jej oczami. Albo klientka mówi: „Mam obronę doktoratu, chcę założyć czarną sukienkę. Jaką mam do niej dobrać biżuterię” ? Nie mogę wtedy myśleć moimi kolekcjami, tylko spojrzeć na towar oczami klientki. Później, projektując, staram się pamiętać o potrzebach kobiet. O dress codzie, jakiego muszą przestrzegać w pracy i o tym, żeby im w mojej biżuterii było wygodnie.
Tę bożonarodzeniową tradycję zapoczątkował twój dziadek?
- Nie, moi rodzice. Na początku firma W.Kruk była mała, pracowało w niej kilka osób. Z kolei mój pradziadek Władysław prowadził nieduży zakład jubilerski. Spójrz na jego zdjęcie z dziewiętnastego wieku – stoi na tle sprzętów liturgicznych, które wyrabiał. Zresztą w tamtych czasach złotnik robił też łyżeczki, zastawy stołowe... Mój ojciec rozwinął ten mały warsztat do rozmiarów, jakie firma ma w tej chwili.
Twój tata powiedział jakiś czas temu, że chciałby, abyście na jego 70. urodziny otworzyli 70. butik. Zdążycie?
- Oj, to musi zatrzymać czas. Nie spełnimy tego życzenia. Tata ma 70. urodziny już w przyszłym roku. Nie otworzymy w rok 60 butików. Skupiamy się czymś innymi. Dziesięć butików w Polsce to dla nas baza, która jest wystarczająca. Szukamy innych ciekawych projektów, na przykład rozwijamy sprzedaż on-line. Przepraszam tato – 70 butików nie będzie. Będziemy nadrabiać fanami na Facebooku.