Wydobycie i sprzedaż ropy naftowej pozwoliły Norwegii zbudować największy na świecie fundusz inwestycyjny, którego wartość sięga dziś biliona dolarów.
Jednak kilka niewielkich partii politycznych przed poniedziałkowymi wyborami parlamentarnymi mówiło o przewartościowaniu dotychczasowej strategii gospodarczej.
Rasmus Hansson, jeden z liderów Partii Zielonych, domaga się zaprzestania wydobycia ropy na nowych obszarach. Chodzi m.in. o przyznane w maju licencje na wiercenia w Arktyce. Jego ugrupowanie chce, by kraj w ciągu 15 lat wycofał się z przemysłu naftowego.
Zieloni powołują się m.in. na kwestie ekologiczne. Wskazują na bardzo poważne konsekwencje zmian klimatycznych, wywołanych przez m.in. norweski przemysł naftowy. Zdaniem Hanssona huragany, które pustoszą Karaiby, są ceną, jaką musimy płacić za „norweską brudną ropę”.
Dwa największe ugrupowania: Norweska Partia Pracy i Partia Konserwatywna muszą liczyć się ze zdaniem Zielonych, którzy mogą mieć poważny wpływ na przyszłą koalicję rządową. Na razie obie odrzuciły żądania partii Hanssona.
Ale Norwegowie zdają sobie, jak bardzo zależni są od ropy naftowej. Kraj jest największym w Europie Zachodniej producentem ropy i gazu ziemnego, które łącznie zapewniają mu ponad połowę przychodów z eksportu.
Rozpoczęty w 2014 roku gwałtowny spadek notowań surowca skasował 50 tys. miejsc pracy w branży naftowej. Odsetek pracujących osób w wieku produkcyjnym spadł w 2016 roku do najniższego poziomu od ponad dwóch dekad. Dlatego najpopularniejszym hasłem w Norwegii jest dziś konwersja gospodarki na nowe źródła dochodu.
Norwegowie nie chcą jednak odejść całkowicie od wydobycia paliw kopalnych. 70 proc. z nich chce zachować krajowy przemysł naftowo-gazowy, odmiennego zdania jest zaledwie 16 procent.
Podobnie myślą rządzący, dlatego na razie na radykalne kroki się nie zanosi.
+++