Nie ma zbyt wielu komentarzy na stronach poważnych zagranicznych mediów o zbliżającej się konferencji bliskowschodniej w Warszawie. Na tym tle wyróżnia się opinia Rouli Khalaf, szefowej zagranicznych korespondentów "Financial Times", a wcześniej między innymi korespondentki bliskowschodniej dziennika. – W najlepszy wypadku konferencja okaże się stratą czasu, w najgorszym niebezpieczną prowokacją – napisała w opinii dla swojego magazynu.
Mocne słowa, które do tego korespondują z opiniami znacznej części europejskich polityków dotyczących zarówno samej konferencji, jak i polityki wobec Iranu. By zrozumieć o co chodzi, musimy jednak na chwilę cofnąć się do 2015 roku.
Iran wyłącza wirówki
Wtedy, dokładnie 14 lipca 2015 roku, podpisano w Wiedniu „Wspólny kompleksowy plan działania” (Joint Comprehensive Plan of Action), międzynarodową umowę pomiędzy Iranem, Unią Europejską i pięcioma mocarstwami atomowymi (USA, Rosją, Chinami, Wielką Brytanią i Francją) oraz Niemcami w kwestii wygaszenia irańskiego programu nuklearnego. Chodziło o to, by Teheran przestał pracować nad rozwojem broni atomowej, co intensywnie czynił, co najmniej od początku wieku.
Irańczycy w tym celu wzbogacali uran, niezbędny do wyprodukowania głowicy atomowej, korzystając z kilkunastu tysięcy specjalnych wirówek oraz rozwijali program budowy rakiet balistycznych, które atomowy ładunek mogą przenieść np. nad Tel Awiw.
Przez lata Zachód próbował sankcjami powstrzymać ten program – w tym tymi, które przyjmowała Rada Bezpieczeństwa ONZ. Te działania były bolesne dla Iranu, który w wyniku samego tylko embarga naftowego tracił rocznie około 40 mld dolarów i spowolniły prace nad rozwojem irańskiej broni atomowej, ale niestety samego programu jej rozwoju nie zatrzymały.
Rozwiązaniem miało być wspomniane porozumienie z 2015 roku. Wynegocjowane, po miesiącach trudnych rozmów, w największym skrócie zakładało, że Iran znacząco zredukuje liczbę wirówek do wzbogacania uranu i przekaże zapasy wzbogaconego już uranu do Rosji. W zamian stopniowo będą znoszone sankcje wcześniej nałożone na kraj.
Umowa nuklearna była pierwszym dokumentem, który umożliwił poddanie irańskiego programu nuklearnego daleko posuniętej kontroli. Nadzorujący ją kontrolerzy Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (MAEA) zgodnie i niejednokrotnie potwierdzali, że Iran w pełni przestrzega warunków umowy.
Iran nadal ma wirówki - Trump i Izrael krytykują umowę
Wynegocjowana jeszcze za rządów prezydenta Obamy umowa z Iranem nie cieszyła się powszechną akceptacją. Krytykowali ją republikanie, krytykował ją Trump – jeszcze będąc kandydatem na prezydenta. Krytykował ją również Izrael.
Mówiono między innymi, nie bez racji, że nie gwarantuje ona całkowitego wygaszenia programu atomowego ajatollahów. Iran na mocy porozumienia zobowiązał się między innymi do demontażu ponad dwóch trzecich zainstalowanych wirówek do wzbogacania uranu – z 19 tys. do 6,1 tys – czyli do mniej więcej takiej ich liczby, jaką miał pod koniec pierwszej dekady XXI wieku. To, zdaniem krytyków porozumienia, dalej pozwalało Irańczykom prowadzić program atomowy, choć wolniej.
Donald Trump, jak tylko doszedł do władzy, zapowiedział, że zerwie porozumienia z Iranem, wprowadzi na nowo twarde sankcje wobec Teheranu – wszystko po to, by zmusić go do całkowitego wygaszenia programu atomowego i dodatkowo mniej agresywnego działania w regionie.
Trump zrywa umowę, Europa szuka łagodniejszego rozwiązania
I to, co zapowiedział, zrobił. Zaostrzał kurs USA wobec Teheranu. W sierpniu ubiegłego roku Amerykanie wprowadzili sankcje na Iran związane ze sprzedażą samochodów, wyrobów metalurgicznych, oprogramowania przemysłowego, przemysłu lotniczego oraz działalności amerykańskich spółek zależnych.
W listopadzie je zaostrzyli, definitywnie odchodzących od porozumienia z Wiednia z 2015 roku. Wtedy dotknęły one głównie sektor naftowy, petrochemiczny i bankowy i w praktyce zakończyły znakomitą większość współpracy handlowej Iranu zarówno z USA, jak i państwami UE - w tym z Polską. Amerykanie zagrozili, że kto będzie handlował z ajatollahami, ten również zostanie objęty amerykańskimi sankcjami.
Trump, wprowadzając sankcje, nie tylko twierdził, że Iran nadal prowadzi program atomowy, ale również, że postępuje bardzo agresywnie w regionie. Wspiera Hezbollah i Hamas, poprzez zaangażowanie w Syrii, rozwija program rakiet balistycznych, a nawet sponsoruje terroryzm w postaci Al-Kaidy i talibów w Afganistanie.
Unii Europejskiej i większości jej polityków stanowisko USA wydało się zbyt daleko idące i to nawet jeżeli zgadzali się z częścią uwag Amerykanów lub nie podobały im się inne działania Teheranu – jak np. mordowanie opozycjonistów irańskich na terenie Europy przez jego agentów lub prowadzone niedawno testy rakiet balistycznych. Uważali, że lepiej jest utrzymać w życiu porozumienie z Wiednia i rozmawiać z Teheranem do skutku. W tym celu rozważany długo był nawet pomysł uruchomienia pewnego systemu rozliczeń międzynarodowych z Iranem, który złagodziłby sankcje nałożone przez Waszyngton. Jeszcze go nie ma, bo Amerykanie grożą, że potraktują to jako jawne obchodzenie jego sankcji i odpowiednio na to zareagują.
Konferencja w Warszawie – Waszyngton szuka sojuszników
Spotkanie ministerialne poświęcone bezpieczeństwu na Bliskim Wschodzie, jak ładnie nazywa się teraz nadchodząca konferencja w Warszawie, to pomysł od początku do końca Amerykanów. Oni wpadli na ten pomysł, nieprzypadkowo wybrali Warszawę na miejsce rozmów i chcą tutaj upiec co najmniej dwie pieczenie na jednym ogniu.
Po pierwsze, to ma pomóc w budowaniu antyirańskiego frontu – Amerykanie działają tu podobnie jak przed atakiem na Irak w 2003 roku, wtedy też część Europejczyków nie chciała drastycznych kroków i wtedy też zbierano „koalicję chętnych”. Na spotkaniu w Warszawie Waszyngton sprawdzi wyraźnie, kto go wspiera, kto się waha, kogo można jeszcze spróbować przeciągnąć na swoją stronę.
Po drugie, do Warszawy na konferencje wybierze się premier Izraela i przedstawiciele arabskich krajów Zatoki Perskiej – sunnici, którzy rywalizuję w regionie z Iranem. Saudów z Izraelem łączy wspólny wróg – Teheran. Jednak za często nie mają okazji szczerze o tym i w spokoju porozmawiać – konferencja w Warszawie idealnie do tego się nadaje.
Przy tym wszystkim pomysły i działania naszego rządu są najmniej ważne. Miał rację prezydent Andrzej Duda, mówiąc, że nie mamy żadnych dużych interesów na Bliskim Wschodzie. Wiele, mówiąc krótko, tam nie stracimy. Poważnie zaangażowane na Bliskim Wschodzie państwa europejskie nie zgodziłyby się na taką konferencję. Warszawa może…
Albo nawet więcej – musi. Musi, bo proszą o to Amerykanie. A sojusznikom się nie odmawia. Głównie dlatego, że polski rząd liczy na wzmocnienie obecności wojskowej Amerykanów nad Wisłą. Wszelkie ruchy, które to dążenie wspierają, wydają się godne rozważenia.
Istnieje tu niestety ryzyko, że konferencja zostanie odebrana przez europejskich graczy, jako kolejny afront ze strony Warszawy. Ale, po pierwsze, Warszawa i tak już nie jest, delikatnie mówiąc, kochana na Zachodzie poza Rzymem, gdzie rządzą populiści i Londynem, gdzie Theresie May polskie wsparcie dla niej wydaje się przydatne – wiele więcej popsuć się już nie da. Po drugie, europejscy dyplomaci nie są idiotami – wiedzą, że to nie Jacek Czaputowicz z Andrzejem Dudą i Mateuszem Morawieckim organizują konferencję bliskowschodnią w Warszawie. Polska nie jest graczem, który przesuwa piony w globalnych rozgrywkach. Trochę przypadkiem znalazła się tylko w ważnym miejscu szachownicy.