Co nakręca wzrost - lepsza koniunktura w strefie euro, czy polityka PiS transferów socjalnych? "Pół na pół. Grzejemy dalej!"

Prawdopodobnie te 23 mld zł rocznie pompowane bezpośrednio do obywateli dało większy efekt, niż można się było spodziewać. W największym skrócie: Polacy dostali do ręki 500 zł, a wydali 700 zł - z ekonomistą Ignacym Morawskim rozmawia Grzegorz Sroczyński.
Zobacz wideo

Grzegorz Sroczyński: Stan polskiego budżetu jaki jest? Międzynarodowy Fundusz Walutowy nazwał efekty polityki fiskalnej PiS "imponującymi".

Ignacy Morawski: Rzeczywiście. Tak napisali.

Jak ktoś żyje w matriksie prasy liberalnej i to czyta, to spadają mu majtki ze zdumienia.

No cóż. Spadek deficytu finansów publicznych z trzech procent do pół procenta, przy aktywnej polityce społecznej, to rzeczywiście jest duży sukces. To oczywiście było jeszcze przed nową "piątką Kaczyńskiego".

I jak to było możliwe?

Dzięki podwojeniu nominalnego wzrostu gospodarczego. Najważniejsza zmiana, jaka nastąpiła za rządów PiS, to przyspieszenie wzrostu PKB realnego i nominalnego. Równocześnie. To ma ogromne znaczenie dla budżetu.

Wzrost nominalny? Czyli?

Bierzesz PKB i dodajesz tzw. deflator.

Aha.

To po kolei. W mediach podaje się zwykle realny wzrost PKB - ostatni nasz wynik to 4,6 proc. - i on nie uwzględnia zmian cen towarów i usług. Zmierzy to, że ludzie kupili więcej samochodów, ale nie zmierzy wzrostu cen tych samochodów. Deflator natomiast pokazuje zmianę cen w gospodarce.

Czyli inflację?

Nie do końca, bo inflacja podawana w mediach obejmuje ceny tylko części dóbr konsumpcyjnych. A deflator wyłapie zmianę cen tłumików samochodowych, które jedna firma sprzedaje drugiej firmie.

I dlaczego to takie ważne?

Bo jak te ceny rosną, to budżet więcej zarabia na podatkach, głównie VAT.

W ciągu trzech lat rządów PiS nominalny wzrost PKB był prawie dwukrotnie wyższy, niż w ostatnich trzech latach rządów PO. Wyniósł średnio 5,5 proc., a PO miała średnio 2,9 proc.

"Wszystko zawdzięczają koniunkturze światowej" - to jeden z liberalnych ekonomistów.

Nie wszystko. W bardzo dobrym momencie wysłali impuls popytowy. Kiedy gospodarka zaczynała zwalniać w 2016 roku i potrzebowała wsparcia, rzucili na rynek 23 mld zł w ramach 500 plus. I na to - owszem - nałożyło się odbicie gospodarcze w Niemczech oraz nowy strumień funduszy europejskich, który przyspieszył pod koniec 2017 roku.

Ale co było ważniejsze? Lepsza koniunktura w Niemczech i strefie euro, czy pisowska polityka pobudzania gospodarki transferami socjalnymi?

Nie umiem odpowiedzieć, co bardziej nakręciło wzrost. Myślę, że pół na pół. W każdym razie opowieści, że PiS wszystko zawdzięcza czynnikom zewnętrznym są naciągane. W połowie 2018 roku kraje strefy euro wróciły do dawnej mizerii, czyli wzrostu w okolicach 1 proc. A my grzejemy dalej.

To zaskakujące, ale prawdopodobnie te 23 mld rocznie pompowane bezpośrednio do obywateli dało większy efekt, niż można się było spodziewać. W największym skrócie: Polacy dostali do ręki 500 zł, a wydali 700 zł.

Jak to?

Do końca nie wiadomo, bo w Polsce wielu rzeczy się porządnie nie bada. Mogę gdybać, że powstał silny efekt wtórny w postaci większego optymizmu konsumentów, większej skłonności do wydawania pieniędzy i szybszego wzrostu wynagrodzeń. Ktoś dostał 500 zł, wydał w sklepie, sklep zarobił, firma produkująca towary zarobiła, więc podniosła płacę komuś innemu o 200 zł, które też zaraz zostało wydane. I mamy efekt 700 zł.

Ten mechanizm oczywiście tak mocno by nie zdziałał, gdyby nie druga sprężyna, czyli koniunktura w strefie euro. Do tego doszły inne działania PiS na samym początku ich władzy, czyli spora podwyżka płacy minimalnej i wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej, co miało wpływ na dochody dużej grupy najsłabiej zarabiających.

Niektóre zjawiska ciężko wytłumaczyć samymi liczbami.

Co na przykład?

Zjawiska psychologiczne. One też mocno działają na gospodarkę. Pisowskie transfery społeczne mogły wielu najsłabiej zarabiającym pracownikom dać większą pewność siebie. W naukach społecznych to się nazywa "silniejsza pozycja negocjacyjna pracownika wobec pracodawcy". Ktoś zarabia 1500 zł na rękę, ma dwójkę dzieci i nagle dostaje dodatkowo 1000 zł od państwa. Zaczyna być wobec szefa bardziej hardy, domaga się podwyżki i lepszego traktowania. Albo odważa się na ryzyko i rzuca pracę, żeby poszukać lepszej, bo te 1000 zł jakoś mu pozwoli przetrwać miesiąc, jeśli nie znajdzie nowej pracy od razu.

Mamy ogromny problem z oceną, jak naprawdę wyglądają u nas nierówności dochodowe, bo nie istnieją w pełni wiarygodne dane, ale jak się patrzy na wzrost płac, to najszybszy nastąpił w tych branżach, które płacą najmniej: handel, produkcja żywności, ochrona. W handlu wzrost płac wyraźnie przyspieszył wiosną 2016 roku, czyli po wprowadzeniu 500 plus. Można przypuszczać, że transfery społeczne odegrały tu dużą rolę. Ale dziwne jest coś innego.

Dziwne?

Że mimo rozgrzanej koniunktury polskie firmy nie inwestują. W badaniach ankietowych twierdzą, że popyt na ich towary i usługi rośnie, sytuację oceniają świetnie, więc według teorii powinny na potęgę inwestować. Nie robią tego.

Rząd PiS od początku mówił o dwóch filarach swojej polityki gospodarczej: większa solidarność i wyższe inwestycje. Ten pierwszy filar stoi mocno, a drugi - leży. To się nie zmienia od trzech lat.

Dlaczego?

Nikt do końca nie wie. Inwestycje publiczne ruszyły, koleje się remontują, drogi się budują, środki unijne płyną. Dobrze się też trzymają inwestycje zagraniczne, bo międzynarodowe korporacje otwierają u nas centra usług wspólnych i zapełniają rosnące w dużych miastach biurowce. Sporo firm niemieckich buduje u nas magazyny i centra dystrybucyjne, bo wreszcie mamy dobre drogi. A inwestycje małych i średnich polskich przedsiębiorstw są niższe niż były trzy lata temu.

I ma pan jakieś wyjaśnienie?

Uważam, że ich właściciele są w głębokim szoku. Dla polskich firm sytuacja na rynku pracy jest kompletnym zaskoczeniem, boją się jej, traktują jak zagrożenie egzystencjalne, bo cały swój model biznesowy opierały na tanich pracownikach, a teraz nie mogą ich znaleźć. I nie wiedzą, co robić.

Podnieść płace.

Jasne. Tyle że ceny swoich towarów i usług kalkulowały przy założeniu, że płace są niższe. Teraz jedyny sposób na przetrwanie to podniesienie cen. A polskie firmy często nie mogą tego zrobić.

Bo?

Nie kształtują swojej polityki cenowej. Większość naszych firm to są tak zwani biorcy cen.

Biorcy?

Załóżmy, że firma dostarcza jakiś specyficzny komponent do produkcji części samochodowych. Albo nawet produkuje jakąś część dla ogromnego koncernu. Po pierwsze to są kontrakty wieloletnie, które mają określony poziom cen i sposób ich indeksowania. Po drugie - często odbiorcą tej produkcji jest jeden duży klient. I jak pan mu powie: "Podnosimy ceny o 10 proc., bo nam płace wzrosły", to pana wyśmieje.

Czyli polskie firmy nie kształtują cen?

Nie bardzo. To zresztą dotyczy wszystkich rynków, na których panuje duża konkurencja. Zdolność kształtowania cen mają tak naprawdę wielcy producenci, którzy w swoich sektorach osiągnęli pozycję dominującą. A dużych polskich firm z taką siłą przetargową jest niewiele.

Polskie małe i średnie firmy doświadczają wzrostu płac i mają ograniczoną możliwość przełożenia tego na ceny. Więc biznes przestaje im się spinać. Dla wielu firm jest to duży problem, zresztą widać, że mimo mocnego ożywienia gospodarczego rentowność firm w ostatnich latach się obniżyła.
Schizofreniczna sytuacja. Z jednej strony firmy widzą rosnący popyt, a z drugiej boją się inwestować, bo biznes może się przestać opłacać.

Czyli taka firma mogłaby zbudować nową halę i zatrudnić dodatkowo stu ludzi, ale się boi?

Tak. Bo nie może zrekrutować tych stu osób, żeby koszty z cenami jej się spinały, a ceny ma ustalone przez okoliczności zewnętrzne. 

Jak się spojrzy na historię cykli gospodarczych, to wzrost zatrudnienia i wzrost inwestycji szły ze sobą w parze. Znajdzie to pan w każdym podręczniku do ekonomii. Ludzie mają pracę, więcej kupują, firmy mają zbyt, zaczynają inwestować. Duża korelacja. I teraz w Polsce to się rozjechało. Właśnie dlatego, że na rynku pracy mamy coś z rodzaju wstrząsu.

Weźmy badania GUS, w których firmy raportują m.in. problemy z rekrutacją pracowników. W latach 2017-18 mamy skokowy wzrost, aż 50 proc. firm przemysłowych i budowlanych twierdzi, że to blokuje ich rozwój. Tego zjawiska wcześniej w takiej skali nie było.

Ale na czym w zasadzie to polega? Nie ma ludzi?

Nie ma. A jak są, to musi ich pan podkupić innej firmie i więcej im zapłacić. Prezes jednej z firm mi opowiadał, że gdzieś był przetarg na budowę dworca, który miał budżet X, a najniższe oferty wynosiły trzy razy X. Bo tak podrożały koszty pracy.

Jak spojrzymy na udział płac w PKB, to po raz pierwszy od 25 lat zaczął w Polsce rosnąć. To jest zasadnicza zmiana.

Co to znaczy udział płac w PKB?

Produkt Krajowy Brutto to wartość wszystkich towarów i usług wytworzonych w gospodarce pomniejszona o koszty składników, które zostały użyte do produkcji. Można to też pokazać na przykładzie firmy produkującej dżem w słoikach: wytwarzana przez nią w ciągu roku tzw. wartość dodana to będzie wartość sprzedaży całej produkcji minus koszt owoców, słoików, elektryczności itd.

Wartość dodana w każdej firmie dzieli się na część idącą do pracowników i tzw. wynagrodzenie kapitału.

Na płace pracowników i zyski właściciela?

Tak. I ten podział można też pokazać na poziomie całej gospodarki. W Polskim PKB udział płac przez ostatnie 30 lat systematycznie spadał i zszedł poniżej 50 proc. PKB.

A zdrowy podział jest jaki?

Kiedyś przyjmowano, że mniej więcej 65 proc. wartości dodanej idzie do pracowników, a 35 proc. do właścicieli kapitału. Potem to się bardzo zmieniało. W ostatnich latach problem spadku udziału płac w PKB stał się jednym z głównych tematów debaty na świecie. To zjawisko interpretuje się na różne sposoby. Jedni mówią, że jest efektem globalizacji. Inni - że to wynik działania koncernów, które dominują poszczególne rynki.

W Polsce spadek udziału płac w PKB był większy niż na Zachodzie. Teraz trochę odbiło.

Dużo odbiło?

Kilka procent, ale to wystarczy, żeby efekt był widoczny dla pracowników.

GUS co miesiąc podaje indeks nastrojów konsumentów, czyli pyta, jak oceniają swoją sytuację - pozytywnie czy negatywnie. Ten indeks po 1989 roku zawsze był na minusie. Rósł w dobrych czasach, w gorszych spadał, ale zawsze więcej było tych, którzy swoją sytuację oceniali słabo. I dopiero od dwóch lat indeks jest na plusie.

CBOS pyta ludzi co miesiąc od początku transformacji, jak im się żyje. W wolnej Polsce były trzy fale optymizmu. Pierwsza w latach 93-97 w trakcie odbicia z transformacyjnej recesji. Druga po wejściu do Unii Europejskiej. I kolejna fala - największa - to ostatnie pięć lat, aż 2/3 badanych ocenia, że żyje im się dobrze. A startowaliśmy na początku transformacji z poziomu 10 proc.!

Te zmiany moim zdaniem są spowodowane rosnącymi płacami.

Czyli pracownikom jest dobrze, a dla firm to szok?

Tak. Bo nigdy nie działały w takich okolicznościach. Zasoby siły roboczej w Polsce, czyli liczba ludzi w przedziale wiekowym 18-64 spada co roku o ponad 200 tysięcy. Imigranci uzupełnili na kilka lat ten niedobór, ale tylko w niektórych zawodach. I z punktu widzenia właściciela małej czy średniej firmy to trzęsienie ziemi. Jeszcze niedawno było zupełnie inaczej. W latach 2000-2010 na rynek pracy wchodził wyż demograficzny z przełomu lat 70. i 80., który miał bardzo niskie oczekiwania płacowe. 15 lat temu młodzi ludzie byli skłonni pracować za darmo, latami tkwili na bezpłatnych stażach. Ale dzisiaj nie mają już 20 lat, tylko 35.

Polska jest obecnie krajem z trzecim najniższym bezrobociem w Unii. Dla mojego pokolenia, które wchodziło na rynek pracy w warunkach 20 proc. bezrobocia, to jest nie do wyobrażenia. Jak się rozmawia z menadżerami w firmach, to wielu mówi, że nowe pokolenie nie jest skłonne poświęcać wszystkiego dla pracy i ceni czas wolny. Wzrosło poczucie własnej wartości młodych pracowników. Inaczej trzeba nimi zarządzać i jedni menadżerowie zrozumieją, że to zmiana korzystna, dostosują się. A inni będą rwać włosy z głowy i narzekać.

Jesteśmy w trakcie rewolucji. Firmy bazujące na niskich kosztach pracy stoją przed widmem upadku.

Czy jakieś inne działania PiS-u - poza transferami społecznymi - miały wpływ na gospodarkę?

Nie. Mocne stymulowanie konsumpcji na wszystkie sposoby. I to tyle.

A inne rzeczy? Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju premiera Morawieckiego?

Leży.

Ale też prawda jest taka, że polityką gospodarczą nie da się szybko wpłynąć na wzrost innowacji i inwestycji prywatnych, to są działania przynoszące efekty bardzo odłożone w czasie. Te narzędzia, które były najprostsze w pobudzaniu wzrostu, zostały wykorzystane. Nie widzę innych działań, które mogłyby mieć wpływ na obecny dobry stan gospodarki. Polski Fundusz Rozwoju - tam trochę ciekawych rzeczy się dzieje, ale muszą minąć lata, żeby to miało przełożenie.

A że PiS przejmuje sądownictwo? Ma to wpływ na gospodarką?

Raczej nie ma. Bardzo źle oceniam zmiany w sądownictwie, ale nie istnieją żadne dane, które by pozwoliły powiedzieć, że to osłabia gospodarkę. Niektórzy się doszukują związku między zmianami w sądownictwie a niskimi inwestycjami przedsiębiorstw. Ale jeśli wziąć pod uwagę wszystkie pisowskie zmiany instytucjonalne, to Polska jest podobna do Węgier. A na Węgrzech inwestycje rosną obecnie w tempie 20 proc. i są to również ogromne inwestycje kapitału zagranicznego, dzięki czemu Węgry po latach stagnacji wyszły na prostą. Więc jeśli popatrzymy na Polskę, Węgry, Czechy i Słowację, to nie widać, żeby rewolucja instytucjonalna w stylu Orbana czy Kaczyńskiego zniechęcała rynki. Tak jest dziś. Co będzie kiedyś, to nie wiem.

Przecież gospodarka i wolny rynek miały wzmacniać liberalną demokracje, w podręcznikach nadal uczy się tego studentów. Tymczasem okazuje się, że jedno sobie, a drugie sobie.

Według teorii lansowanej przez niektórych amerykańskich badaczy, obecne wstrząsy polityczne na świecie wynikają właśnie z tego, że w społeczeństwach Zachodu załamało się przekonanie, że demokracja i dobrobyt są ze sobą powiązane. To efekt kryzysu 2008 roku, który zostawił klasę średnią z niepewnością, frustracjami i poczuciem zagrożenia. Po drugie wynika to też mocno z sukcesu gospodarczego Chin, kraju autorytarnego.

Ale jak to jest, że Unia karci Węgry, a potem kapitał zachodni biegnie tam inwestować.

No jest tak. I co?

Dlaczego? Rynki mają liberalną demokrację w nosie?

Duży kapitał zagraniczny umie się dogadywać z politykami.

A co musiałoby się wydarzyć, żeby takiego Orbana rynki ukarały? Likwidacja wyborów?

Nie sądzę. Dopóki by się to nie przełożyło na warunki prowadzenia biznesu. Kapitał jest obecny w Chinach i nie ma problemów z brakiem demokracji.

Moim zdaniem takim punktem zwrotnym dla biznesu byłby wzrost ryzyka, że Polska i Węgry wyjdą z Unii, co oczywiście brak wolnych wyborów by wymusił.

MFW chwalił pisowski rząd za deficyt 0,5 proc. PKB. Teraz, po nowej „piątce Kaczyńskiego”, deficyt będzie w okolicach 2,5 proc. PKB. Rynki będą nas za to karać?

Zaczęli rozdawać na lewo i prawo, ale załamania finansów z tego nie będzie. Oczywiście pod warunkiem, że na "piątce Kaczyńskiego" się zatrzymają. Obecne 40 mld wydatków rocznie na 500 plus to dwa procent PKB, z czego przecież część do budżetu wraca w formie podatków. Teraz załóżmy, że nie będziemy rosnąć w tempie 5 proc., tylko 4 proc. - to bardzo prawdopodobne - więc dodajmy do deficytu 10 mld jako skutek tego spowolnienia. I wtedy podchodzimy z deficytem pod 3 proc. PKB. Z punktu widzenia rynków to gorzej, niż 0,5 proc., ale nie tak znowu źle.

Zresztą możemy sobie zaraz rozpisać scenariusz alternatywny.

Alternatywny?

Załóżmy taki sam średni wzrost PKB, takie same zyski z uszczelnienia podatków, ale bez 500 plus, bez zwiększania transferów społecznych. Wyszłaby wtedy duża nadwyżka w budżecie. Mielibyśmy prawdopodobnie mocniejszą walutę, za euro zamiast 4,3 zł płacilibyśmy pewnie w okolicach 4 zł. Stopy procentowe NBP byłyby niższe, blisko zera. I prawdopodobnie struktura wzrostu gospodarczego byłaby bardziej inwestycyjna, czyli konsumpcja nie rosłaby tak szybko, a inwestycje rosłyby nieco szybciej. I to jest właśnie scenariusz alternatywny.

Lepszy?

Ciężko powiedzieć. Według badań CBOS odsetek osób, które choć raz w roku idą do restauracji, wzrósł do 70 proc. Odsetek osób, które choć raz wyjechały na wakacje, wzrósł do 50 proc. Na dodatkowe zajęcia po szkole chodzi prawie 66 proc. dzieci. Te też wzrost, tyle że inaczej mierzony niż wskaźnikiem PKB. W scenariuszu alternatywnym te dane na pewno by tak nie wyglądały.

Na pewno za rządów PiS nastąpił przechył w stronę konsumpcji. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. A jednocześnie pisowskie ministerstwo finansów zobowiązało się wobec Unii, że będziemy deficyt systematycznie ograniczać. Jak spojrzymy na dane rządowe publikowane co roku w tzw. planach konwergencji, to tam jak byk stoi, że ściągniemy deficyt do 2021 roku w okolice zera. Wpisali sobie taki cel i teraz mają zgryz. Dlatego minister Czerwińska reagowała tak nerwowo na "piątkę Kaczyńskiego".

I co teraz?

Mamy bardzo ciekawą sytuację. Ministerstwo finansów zapowiada, że zmierza się trzymać zobowiązań wobec Brukseli. Ale jednocześnie będzie to wymagało działań bardzo niepopularnych politycznie – odstąpienia od 13. emerytury w przyszłym roku, zwiększenia dochodów podatkowych poprzez wprowadzenie testu przedsiębiorcy, może podniesienia innych podatków. A budżet na 2020 rok będzie przyjmowany przez rząd jeszcze przed wyborami parlamentarnymi. Dlatego sądzę, że skończy się na podnoszeniu deficytu, a nie twardym trzymaniu reguł fiskalnych.

Inna sprawa, że nie mamy chyba warunków do prowadzenia debaty, co to znaczy deficyt budżetowy. Z jednej strony są głosy, że deficyt to ścieżka grecka, że zaraz upadniemy. Od 2001 roku, kiedy mieliśmy słynną dziurę Bauca, cały czas słyszę, że zaraz będziemy drugą Argentyną albo Grecją. I to jest taka skrajność, którą ludzie zaczęli traktować już ze śmiechem. Ktoś przez 15 lat krzyczy: "Uważaj, za tobą jest potwór", no to po jakimś czasie przestajesz reagować. A po drugiej stronie mamy inną skrajność, że w ogóle deficyt nie ma znaczenia i można wydawać, ile się chce.

A jaka byłaby korzyść ze zmniejszenia deficytu Polski w pobliże zera?

Większa odporność na wstrząsy. Dostosowanie zawsze jest kosztowne, PO zapłaciła za to władzą.

Dostosowanie?

Cięcia. Spowolnienie gospodarki prędzej czy później nadejdzie. Powiększamy dług, a w pewnym momencie trafiamy na ścianę i trzeba ciąć. PO w chwili spowolnienia gospodarczego też nie miała żadnego zapasu, więc musiała podnieść VAT, rozmontować OFE, co kosztowało ją pewnie z 10 proc. elektoratu. Musiała zamrozić pensje w budżetówce - kolejne 10 proc. elektoratu. To nie jest tak, że żyjemy w miłym świecie, gdzie powiększanie deficytu nie przynosi żadnych konsekwencji. Przynosi, tylko po pewnym czasie. I teraz będzie tak samo. Moim zdaniem politykę, którą prowadzi obecnie PiS - włączając w to nową „piątkę Kaczyńskiego” - da się prowadzić bez żadnych cięć, dopóki wzrost PKB będzie w okolicach 4 procent.

Już zresztą widać pewne koszty, na przykład nie starcza na dofinansowanie służby zdrowia. Nie starcza na to, żeby podnieść pensje w budżetówce, nauczycielom, urzędnikom, protokolantom w sądach, policjantom. To są wszystko społeczne koszty. Gdyby PiS trzymało się planu, który przez trzy lata realizowało, czyli obniżało trwale deficyt poniżej 1 proc. PKB, to moglibyśmy szybko zobaczyć wyższy rating Polski, bylibyśmy jako kraj bardziej wiarygodni i mniej płacili za obsługę długu. Sądzę, że PiS miał dużo sukcesów w polityce fiskalnej i teraz dosypując do pieca te sukcesy rozmywa.

Najbliższe trzy lata? Co będzie?

Nie umiem powiedzieć. Nie spodziewam się jakiegoś załamania światowej koniunktury i wielkiej depresji. A nawet jeśli coś takiego nadejdzie, to sądzę, że odporność naszej gospodarki mimo wszystko jest dużo wyższa, niż w czasie kryzysu 2008 roku.

A inwestycje małych i średnich firm w końcu ruszą?

Tak, gdy tylko firmy przejdą przez wstrząs na rynku pracy. Muszą się nauczyć planować działalność na nowo. Bardzo rośnie zainteresowanie firm automatyzacją, bo przy takim wzroście wynagrodzeń maszyny się dużo szybciej zwracają. I to dobrze, bo wzrośnie wydajność polskiej gospodarki. Pytanie tylko, czy świat małych i średnich firm będzie w stanie automatyzację przeprowadzić.

Dlaczego nie?

Bo to jest dla nich nieznane ryzyko. Polska gospodarka charakteryzuje się dosyć dużym rozdrobnieniem i dla wielu małych firm, które mają ustabilizowany model biznesowy, zakup jakiejś drogiej maszyny to coś, czego nigdy nie robiły. Właścicieli nawet na to stać, mogą się posiłkować kredytem, ale się zwyczajnie boją.

I co? Będą upadać?

Niekoniecznie. Sądzę, że jedne małe firmy będą przejmowane przez inne - te, które potrafią podjąć to ryzyko. Tym bardziej, że nakłada się na to zmiana pokoleniowa. Ludzie, którzy zakładali małe i średnie firmy w latach 90. szykują się na emeryturę.

Czyli możliwy jest dobry scenariusz?

Tak. Konsolidacja małych firm bardzo by pomogła polskiej gospodarce. Bo powstałoby więcej średnich przedsiębiorstw, które są dużo stabilniejsze i mają większą skłonność do inwestycji.

Elastyczność sektora przedsiębiorstw w Polsce jest moim zdaniem niewiarygodna. Nasze firmy przechodziły takie kryzysy i takie wstrząsy, jakich zagraniczne nigdy na oczy nie widziały. Choćby wstrząs 2002 roku, kiedy stopy NBP wynosiły 10 proc. Myślę, że z obecnym szokiem też sobie poradzą.

*Ignacy Morawski jest ekonomistą (kończył Uniwersytet Bocconi w Mediolanie), analitykiem rynków i założycielem serwisu SpotData.

Zobacz wideo
Więcej o: