Collins nie ukrywa, że męczą go pytania o tę samotność. Problem w tym, że kiedy jego dwaj koledzy odbywali pierwsze w historii ludzkości spacery po Księżycu, on był pierwszym w historii ludzkości, który był od niej tak odseparowany. Sam w niewielkim statku kosmicznym krążącym niemal 400 tysięcy kilometrów od Ziemi i przez kilka godzin nie mogący się nawet z nią skontaktować. Od razu w mediach zaczęto go określać "najbardziej samotnym człowiekiem w historii". I tak już zostało.
Ironią losu jest to, że mający dzisiaj 88 lat astronauta na początku swojego treningu w ramach programu Apollo był wyznaczony na pilota lądownika księżycowego. Uczył się, jak posadzić go Księżycu i jak wyjść z niego na powierzchnię. Miał więc teoretycznie szansę dołączyć do wyjątkowo elitarnego grona "spacerowiczów" a nie "samotników".
Wszystko to było jednak na marne, ponieważ z powodu serii reorganizacji mających na celu przyśpieszenie programu Apollo, zrezygnowano z misji Apollo 2, w której miał lecieć Collins. Jednocześnie zdecydowano, że ze względu na doświadczenie nabyte w swoim poprzednim locie w kosmos na pokładzie statku Gemini 10, zostanie on "awansowany". Wyznaczono go na pilota tak zwanego modułu dowodzenia, czyli głównej części statku Apollo. Tej, która nie miała lądować na Księżycu, ale czekać na jego orbicie i służyć do powrotu na Ziemię.
Collins przyjął ten "awans" z dobrodziejstwem inwentarza. Po skasowaniu Apollo 2 w ogóle nie mógł być pewien czy poleci, więc każda szansa była na wagę złota. - Potem stopniowo to jednak do mnie dotarło. Żadnych ekscytujących lądowań, żadnych niezwykłych spacerów - wspominał.
Na pytanie czy był szczęśliwy, że dostał takie miejsce, Collins zawsze jednoznacznie odpowiadał "tak". - To był prawdziwy honor. Na pewno niczego nie żałuję. Byłbym jednak bezczelnym kłamcą albo idiotą, gdybym stwierdził, że miałem najlepszy fotel w tym locie - mówił w rozmowie z historykiem NASA. - Niezależnie od tego, tę wyprawę rozpisano na trzy osoby i uważam, że moje zadanie było równie ważne co dwóch pozostałych - dodał.
Jako pilot modułu dowodzenia Collins miał przede wszystkim za zadanie pilnować, aby ze statkiem nie stało się nic złego, kiedy Neil Armstrong i Buzz Aldrin będą na powierzchni Księżyca. Miał być nadzorcą i gosposią w jednym.
Obawiano się, że bez człowieka na pokładzie nawet drobna i błaha awaria modułu dowodzenia może doprowadzić do jego utraty, ponieważ nie byłoby nikogo, kto mógłby szybko jej zaradzić. Wówczas śmiałkowie, którzy wylądowali na Księżycu, nie mieliby czym wrócić na Ziemię. Zostaliby skazani na śmierć. Ich mały lądownik ledwo był w stanie wznieść się na wysokość około stu kilometrów, gdzie krążył moduł dowodzenia.
Miał też pomagać w powrocie Armstronga i Aldrina z Księżyca, tak manewrując statkiem, aby łatwiej było do niego zadokować. W sytuacji awaryjnej, gdyby lądownik uległ awarii albo astronauci popełnili błąd, miał próbować ich "łapać", schodząc na niższą orbitę i manewrując.
Dodatkowo Collins miał przeprowadzić serię drobnych eksperymentów naukowych i utrzymywać komunikację z Ziemią.
Jego zadanie nie było więc wielce ekscytujące, pod warunkiem, że wszystko idzie z planem. Gdyby doszło do sytuacji awaryjnej, szybko to by się zmieniło.
Jak przyznał później, jego największą obawą było to, że coś pójdzie nie tak i Armstrong oraz Aldrin nie będą w stanie do niego wrócić z Księżyca. Nie miał możliwości im pomóc w wypadku poważniejszych problemów. Musiałby ich zostawić i samotnie wrócić na Ziemię. - Wolałem o tym nie myśleć, to by odcisnęło na mnie piętno do końca życia - wspominał.
Na szczęście dla Collinsa, cała misja Apollo 11 odbyła się niemal perfekcyjnie. W jej trakcie sam spędził około 28 godzin. Niemal połowę tego czasu nie miał z nikim kontaktu, ponieważ znajdował się po drugiej stronie Księżyca względem Ziemi. Nawet z Armstrongiem i Aldrinem, którzy byli na "jasnej stronie" Księżyca. Z tego powodu media używały takich określeń jak: "nikt od czasów Adama nie zaznał takiej samotności", "najbardziej samotny człowiek w historii" i podobnych.
Collins twierdzi jednak, że poczucie samotności nie dokuczało mu jakoś specjalnie. - Nie mam przy tym zamiaru zaprzeczać, że poczucie osamotnienia było. Jak najbardziej się przewijało. Wzmacniał je fakt, że kontakt radiowy z Ziemią urywał się momentalnie po tym, jak wleciałem za Księżyc. Wówczas nagle zostawałem naprawdę sam, absolutnie odizolowany od wszelkiego znanego życia. Byłem tylko ja - wspominał.
Trudno było jednak czuć się specjalnie samotnym, kiedy w trakcie przelotu nad widoczną stroną Księżyca "ciągle ktoś gadał w radio". - Nieustannie czegoś chcieli, to była wręcz przesada - wspominał Collins. W pewnym momencie centrum kontroli odebrało automatyczne sygnały o niebezpiecznym wzroście temperatury w jednym z zbiorników cieczy chłodzącej. Poinstruowali Collinsa, aby wykonał zgodnie z regułami stosowną procedurę. Ten jednak to zignorował. Po prostu przerzucił przełącznik kontrolujący szwankujący system z pozycji "auto" na "manual" i z powrotem, po czym wrócił do swoich zajęć. Jak się okazało, nieśmiertelny sposób naprawy elektroniki w postaci "resetu" wystarczył. Temperatura wróciła do normy.
Collins mógł nonszalancko zignorować procedury, ponieważ jak nikt inny znał "swój" statek, który nosił nazwę "Columbia". Aktywnie nadzorował jego budowę a w trakcie przygotowań i treningu na Ziemi spędził w nim niezliczoną liczbę godzin. Znał każdy zakamarek, system i podsystem. - To była moja osobista katedra - żartował. Posunął się do tego, że podczas samotnego orbitowania nad Księżycem wyskrobał na ścianie w jednym z zakamarków statku swój podpis i krótką notkę: "Pojazd kosmiczny 107 - alias Apollo 11, alias Columbia. Najlepszy jaki powstał. Niech Bóg go błogosławi. Michael Collins. Pilot Modułu Dowodzenia".
Po ponad dobie Armstrong i Aldrin bez problemu wrócili. "Ten trzeci" zawczasu trochę posprzątał i przygotował moduł dowodzenia na powrót kolegów. Miał też zamiar przywitać ich małymi porcyjkami whiskey, którą przemycił na pokład, ale tego nie zrobił. Potem wspominał, że w sumie nie wie dlaczego. Jakoś tak wyszło. Nie pamięta też, co do nich powiedział. - Wchodzącego pierwszego przez właz Armstronga powitałem uściskiem dłoni i uśmiechem, ale drugiemu Aldrinowi w sumie nawet ręki nie podałem. Nie było jakichś okrzyków, uścisków i poklepywania się po plecach - wspomina Collins. - Potem się okazało, że ich skafandry od kolan w dół są całe oblepione pyłem księżycowym. Byli po prostu brudni. Pomyślałem sobie, że naniosą to wszystko do mojego modułu dowodzenia i będę musiał sprzątać - dodawał.
Ta relacja pokazuje, że pomiędzy astronautami nie było jakieś specjalnej chemii. Sprawnie współpracowali, ale nie poddawali się emocjom, tak jak to często można zobaczyć na filmach z Hollywood. Wszyscy byli raczej z typu zimnego, upartego profesjonalisty. Collins i Aldrin nazywali to załogą "sympatycznych nieznajomych".
Armstrong był wręcz legendarnie wycofany i skupiony na perfekcyjnym wykonaniu zadania. Aldrin był bardziej towarzyski, gadatliwy i ekstrawagancki, ale na pewno nie był mniej profesjonalny. Był najlepszym ekspertem od mechaniki orbitalnej wśród astronautów programu Apollo. Zrobił z tego doktorat. - Nie przestawał o tym gadać, nawet na przyjęciu z piwem w ręku. Trzeba było go uciszać - wspominał ze śmiechem Collins.
On sam był bliższy Armstrongowi. Nikt by go nie nazwał duszą towarzystwa. Sam siebie określa jako samotnika. Siedzenie samemu w statku na orbicie Księżyca nie było więc dla niego specjalną katuszą. Też był perfekcjonistą. Na szyi miał ciągle zawieszony opracowany przez siebie gruby notatnik z kilkunastoma scenariuszami awaryjnych manewrów na wypadek konieczności "łapania" lądownika księżycowego, który wypadł z planowego kursu i potrzebuje ratunku. Łącznie niemal 200 stron.
Po powrocie na Ziemię astronauci misji Apollo 11 nie zostali więc kumplami od piwa. Owszem spotykali się czasem na jakichś wydarzeniach, ale przyjaźnią tego nie można było nazwać. Wszyscy poszli swoją drogą. Collins nie chciał już wracać w kosmos. Dla niego miało to tylko sens w kontekście rywalizacji z ZSRR. Prezydent John F. Kennedy powiedział, że Amerykanin stanie przed końcem lat 60. na Księżycu, to tak musiało się stać. Temu celowi był gotowy poświęcić wszystko. Potem nie był już specjalnie zainteresowany tematem. W 1970 roku odszedł z NASA.
Przez krótki czas pracował w biurze prasowym Departamentu Stanu, pomagając promować USA za granicą, ale szybko zrezygnował, bo jak sam stwierdził, ta praca czyniła go "nieszczęśliwym". Potem kierował powstaniem dzisiaj słynnego Narodowego Muzeum Lotnictwa i Kosmosu w Waszyngtonie. W latach 80. został menadżerem w przemyśle lotniczym a finalnie założył swoją firmę konsultingową. Stopniowo wycofał się z życia publicznego. W NASA zdobył wręcz renomę odludka, szczęśliwego w samotności z wędką i książką. Inna sprawa, że nie był też tak często zapraszany na uroczystości i nie otrzymywał tylu nagród. Był w końcu "tym trzecim".
Pytany o to co najbardziej utkwiło mu w pamięci z tego historycznego lotu 50 lat temu Collins niezmiennie odpowiadał, jak mała jest Ziemia widoczna z dystansu. - Jestem przekonany, że gdyby politycy tego świata mogli zobaczyć swoją planetę z kilkuset tysięcy kilometrów, ich poglądy zmieniłyby się diametralnie. Te ich wszystkie takie ważne granice, byłyby niewidoczne. Ich spory niesłyszalne. Malutka kulka spokojnie by się obracała, stoicko ignorując poczynione na niej przez ludzi podziały. [...] Mała, błyszcząca, spokojna, biało-niebieska, delikatna - wspominał.