Po tym, jak Izba Gmin przyjęła ustawę blokującą możliwość przeprowadzenia brexitu bez przyjętej umowy z Unią Europejską - co wybitnie pokrzyżowało plany Borisa Johnsona - premier Wielkiej Brytanii złożył wniosek o przedterminowe wybory parlamentarne. Ten plan musiał zdobyć poparcie 2/3 posłów (434 głosy).
Tymczasem za wcześniejszymi wyborami tylko głosowało 298 z 650 posłów, przeciwko było 56 członków Izby Gmin. Pozostali w większości wstrzymali się od głosu. Wniosek nie zyskał więc wymaganej większości i przepadł. Wcześniejszych wyborów na razie nie będzie.
Języczkiem u wagi były głosy posłów największego opozycyjnego ugrupowania - Partii Pracy. Pierwsze szacunki wskazują, że laburzyści w większości wstrzymali się od głosu. Nie chcieli poprzeć wniosku o wybory 15 października w sytuacji, gdy ustawa blokująca twardy brexit jeszcze nie obowiązuje. Obawiali się bowiem, że premier Johnson ich "rozegra" i - korzystając ze swoich uprawnień - przesunie termin wyborów na listopad tak, aby móc przeprowadzić brexit bez umowy. Lider Partii Pracy Jeremy Corbyn stoi na stanowisku, że dopiero gdy ustawa blokująca twardy brexit 31 października będzie prawomocna (tj. zyska poparcie Izby Lordów i uzyska tzw. Royal Ascent, czyli zgodę królowej), poprze wniosek o wcześniejsze wybory.
Sytuacja w Wielkiej Brytanii jest skomplikowana. Przewidywania nie ułatwia także fakt, że Boris Johnson jest politykiem działającym na krawędzi procedur i zwyczajów, i z tego powodu nieprzewidywalnym. Trudno też mówić o premierze Wielkiej Brytanii jako o osobie o wielkiej wiarygodności - choćby po tym, jak w sierpniu zaprzeczał planom zawieszenia prac parlamentu, po czym to zrobił.
W tym momencie mamy więc ustawę, która może zmusić premiera Wielkiej Brytanii do proszenia w Brukseli o nowy termin brexitu. To byłoby upokorzenie dla Johnsona. Nie mamy natomiast zgody parlamentu na wcześniejsze wybory. Dodatkowo, premier Johnson zapowiada, że nie zrezygnuje ze swojej funkcji.
Co teraz? Można tylko gdybać. Być może wniosek o przyspieszone wybory powróci, gdy ustawa blokująca bezumowny brexit wejdzie w życie. Wtedy zapewne zyskałaby poparcie 2/3 posłów. W tym scenariuszu na przeszkodzie stoi napięty kalendarz z powodu zawieszenia prac parlamentu od 9 września do 14 października. Ba, BBC sugeruje nawet, że jest technicznie możliwe napisanie ustawy "wzywającej" do przedterminowych wyborów, i wówczas musiałaby ona zyskać tylko zwykłą większość, a nie 2/3 (ale z kolei musiała też "przejść" przez Izbę Lordów).
Być może - choć Johnson mówił, że z ustawą blokującą twardy brexit nie będzie w stanie negocjować z Unią (szczyt odbędzie się 17 października) - jednak to zrobi. Jeśli wynegocjuje umowę z Unią i zdobędzie jej poparcie w parlamencie, to przeprowadzi brexit z umową 31 października. Inny scenariusz - w razie niepowodzeń w negocjacjach, Johnson jednak przedłuża w Brukseli czas na brexit do 31 stycznia 2020 r. Już jednak zapowiadał, że jeśli nie wynegocjuje nic w Brukseli, "bez względu na okoliczności Wielka Brytania opuści UE 31 października".
Teoretycznie opozycja (a w sumie także sam rząd) może także złożyć wniosek o wotum nieufności wobec rządu Borisa Johnsona. Wówczas w październiku Izba Gmin będzie miała 14 dni na wybranie nowego premiera. Nie da się całkowicie wykluczyć scenariusza, w którym jeszcze w październiku, bez wyborów, Johnsona na stanowisku premiera zastąpi np. szef Partii Pracy Jeremy Corbyn - pod warunkiem, że będzie miał po swojej stronie większość posłów (w tym "buntowników" z Partii Konserwatywnej). W takiej sytuacji brexit z pewnością zostałby odłożony w czasie. Gdyby z kolei w ciągu 14 dni nowy premier nie został wybrany, oznaczałoby to automatycznie rozpisanie przedterminowych wyborów.
Ale warto też być przygotowanym na scenariusz, w którym przebiegły Johnson wyciąga z rękawa asa, który jeszcze ekspertom nie przychodzi do głowy. Pojawiały się na przykład w obozie premiera zdania, że ustawa blokująca twardy brexit jest "konstytucyjnie niepoprawna". To wywołało pytania, czy ustawa zostanie przedstawiona do akceptacji królowej (tzw. Royal Ascent). Co prawda Johnson zapowiedział, że "ustawa będzie przestrzegana", ale zmiana zdania premiera w zasadzie nie byłaby tu niespodzianką.
Warto pamiętać, że Partia Konserwatywna - nawet przy nieformalnym wsparciu Demokratycznej Partii Unionistycznej - nie ma już większości w Izbie Gmin. Na dłuższą metę taka sytuacja będzie mocno niekomfortowa dla rządzących.
Konserwatyści mają w tym momencie w swoim klubie parlamentarnym 289 posłów na 650 zasiadających łącznie w Izbie Gmin. Nawet z posłami DUP daleko do większości. Wszystko zmieniło się po tym, jak we wtorek poseł Philip Lee przeszedł do Liberalnych Demokratów, a następnie Boris Johnson usunął z klubu Partii Konserwatywnej "buntowników", którzy zagłosowali przeciwko niemu.
Z drugiej strony, nawet gdyby spełnił się scenariusz, że po wotum nieufności dla Johnsona premierem bez wyborów zostaje Jeremy Corbyn, Partii Pracy też zapewne trudno byłoby zdobyć większość. To sprawia, że prawdopodobieństwo, że wcześniej czy później przedterminowe (czyli wcześniej niż w 2022 r.) wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii i tak się odbędą.