Płaca minimalna. Prof. Mączyńska: Nie ma powodu, żeby mała firma była skazana na kiepskie opłacanie pracowników

Grzegorz Sroczyński
- Nie dyskutujmy na zasadzie "Chavez" albo "mordują przedsiębiorców". I przestańmy wreszcie klepać formułki ekonomiczne z lat 90' - z prezeską Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego prof. Elżbietą Mączyńską rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: "Jarosław Chavez Kaczyński", "Z tego będzie druga Wenezuela" - piszą internauci.

Prof. Elżbieta Mączyńska: Można dyskutować, czy to powinno być 4000 zł, czy raczej 3800 zł, ale nie mówmy, że to jakiś kosmos. Nie straszmy drugą Grecją, czy Wenezuelą.

Grzegorz Schetyna: "Niemożliwe, nierealne i absurdalne". "To jest coś niewyobrażalnego. Przedsiębiorcy będą po prostu wyć, gdy te zmiany wejdą w życie" - to już Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Lewiatan.

No ale Mordasewicz reprezentuje pracodawców, uprawia lobbing i nie traktujmy tego jak prawdy objawionej. Pracodawcy, co zresztą rozumiem, przy każdej tego typu zmianie alarmują o końcu świata, który jednak nie nadchodzi.

PiS zapowiedział trzy rzeczy: po pierwsze nieco szybszy wzrost płacy minimalnej do 4000 zł w 2024 roku, po drugie wprowadzenie zasady, że składki ZUS od jednoosobowej działalności gospodarczej będą liczone w proporcji do dochodu, a nie jak teraz, że każdy płaci ryczałt 1300 zł; po trzecie ma zniknąć limit składek ZUS, który obecnie powoduje, że najlepiej zarabiający etatowcy po przekroczeniu pewnego poziomu zarobków przestają się dokładać do systemu emerytalnego. Żaden z tych pomysłów nie jest "absurdalny" ani "niemożliwy", a wszystkie jakoś tam - lepiej lub gorzej - odpowiadają na problemy, które nam się spiętrzyły przez ostatnie dekady.

Czytaj też: Dlaczego PiS wziął na sztandary płacę minimalną? Ta mapa może to tłumaczyć

Jakie problemy?

Na przykład problem kompletnej nieracjonalności polskiego systemu podatkowego. On de facto jest degresywny, czyli słabiej zarabiający są relatywnie wyżej obciążani podatkami niż osoby zamożne. Dzieje się tak między innymi z powodu preferencyjnych zasad opodatkowania jednoosobowej działalności gospodarczej oraz kontraktów menadżerskich. Prof. Marek Belka dość trafnie nazywa to nadwiślańskim rajem podatkowym. W Konstytucji w art. 20 mamy zapis o społecznej gospodarce rynkowej jako obowiązującej formie ustrojowej. I nasz system podatkowy jest z tym sprzeczny.

Przez 30 lat istniała silna preferencja dla wzrostu gospodarczego, co było rozsądne w okresie transformacji, ale później należało zmienić akcenty. Przez to zaniedbaliśmy postęp społeczny. Teraz to się zmienia i ja to oceniam pozytywnie.

Czytaj też: PiS obiecał 4000 zł płacy minimalnej. Kuczyński: Masowe bankructwo małych firm i wyższe ceny nie tylko w sklepach

Wcześniej krytykowała pani rządy PiS.

Tak, ale chodziło o łamanie przez PiS zasady trójpodziału władzy. Krytykowałam też obniżenie wieku emerytalnego, bo to fatalne posunięcie w obecnej sytuacji demograficznej Polski. Ale teraz pan mnie pyta o ekonomię, a kierunek zmian w polityce społeczno-gospodarczej jest moim zdaniem właściwy. I to wynika nie tylko z tego, co się dzieje w naszym kraju, ale też z trendów globalnych. Od kilku lat na Forum Ekonomicznym w Davos szefowa MFW Christine Lagarde przestrzega, że nierówności dochodowe mogą zatopić obecny system ekonomiczny: "Nierówności to bomba z opóźnionym zapłonem". I rzeczywiście, mamy brexit, protesty żółtych kamizelek, rosnące sondaże skrajnej prawicy. Pisowskie zmiany społeczno-ekonomiczne, począwszy od 500 plus, to próba innego podziału tortu, nieco większy kawałek ma teraz trafiać do mniej zarabiających i na prowincję.

Niech pan spojrzy na te nasze dysfunkcyjne podatki. Osoba na etacie zarabiająca 3000 zł brutto miesięcznie musi oddać państwu w sumie 37 procent, jeśli uwzględnić PIT i wszystkie składki, łącznie z częścią składki ZUS, którą płaci pracodawca. Tymczasem ktoś zarabiający 50 tysięcy, na jednoosobowej działalności płaci około 20 procent, jeśli uwzględnić liniowy PIT i ryczałt na ZUS. Jaki to ma sens, żeby osoby z niskimi pensjami płaciły prawie dwa razy wyższe stawki procentowe niż wyższa klasa średnia?

Idźmy dalej: dla osób zatrudnionych na etacie PIT ma dwie stawki - 18 i 32 proc. - więc teoretycznie jest progresywny, czyli lepiej zarabiający powinni płacić wyższy procent od swoich dochodów. Tyle że tej wyższej stawki tak naprawdę nie ma. Na przykład ja ze swoimi profesorskimi dochodami przekraczam w pewnym momencie próg, rośnie mi stawka PIT do 32 proc., ale za chwilę przestaję płacić składki na ZUS, bo obowiązuje tzw. limit 30-krotności. Więc jeśli policzyć wszystkie obciążenia mojej pensji - PIT i składki, w tym ZUS płacony przez pracodawcę - to oddaję państwu około 37 proc., podobnie jak nauczyciel w podstawówce, który ledwo wiąże koniec z końcem. Czyli tak naprawdę mamy podatki liniowe. Ja, osoba z niezłymi dochodami, płacę takie same stawki procentowe, co osoba na pensji minimalnej. To szkodliwe.

Czytaj też: Wojciech Warski o 4 tys. zł pensji minimalnej od PiS: To jest zabójstwo polskiej gospodarki

Bo?

Jestem od zawsze przeciwniczką podatków liniowych, bo po prostu znam ich negatywne konsekwencje, one pogłębiają nierówności. Państwo rezygnuje w ten sposób z swojej ważnej funkcji redystrybucyjnej i przestaje zapobiegać nierównościom społecznym, które są złe dla gospodarki. Im większe nierówności, tym większe ograniczenia popytu, co dla przedsiębiorstw oznacza większe trudności.

Kolejna dziwaczna i szkodliwa rzecz: ryczałtowy ZUS na jednoosobowej działalności gospodarczej. To rozwiązanie nieproporcjonalnie obciążające biedniejszych. Prosty przykład: korektorka założyła jednoosobową firmę, bo wydawnictwo nie chciało zatrudnić jej na etacie, zarabia trzy tysiące miesięcznie, państwo zabiera jej z tego w formie składek 1300 zł na ZUS i NFZ. Tyle samo państwo bierze od wziętej menadżerki, która zarabia miesięcznie 100 tysięcy złotych. Dla korektorki obowiązkowe składki to będzie prawie połowa dochodów, a dla menadżerki - 1,5 procenta. Czy to jest rozsądne?

I PiS to wszystko zmienia?

Niestety, nie. Trochę przy tym bałaganie majstruje, ale w rozsądnym kierunku. Przebudowa całego systemu podatkowego - chociaż moim zdaniem w Polsce potrzebna - wymagałaby zmiany stawek, ustalenia nowych progów, byłaby wielka wrzawa i same polityczne kłopoty. Przecież późna Platforma też widziała dysfunkcje systemu, minister Mateusz Szczurek proponował rozsądne zmiany podatków, ale było  to tuż przed wyborami, więc jego projekt schowano do szuflady. A niektóre rozwiązania były podobne do tych, które teraz wprowadza PiS.

Z pomysłami PiS można dyskutować, czy lepiej tak, czy inaczej, bo na przykład zniesienie limitu składek ZUS dla etatowców oznacza, że kiedyś trzeba będzie wypłacić gigantyczne emerytury osobom najbogatszym, ale nie dyskutujmy na zasadzie "Chavez" albo "mordują przedsiębiorców". Te wszystkie nieadekwatne okrzyki i argumenty pokazują, że opozycja nie uwzględnia zaleceń Komisji Europejskiej. Bo paradoksalnie PiS w sprawach społecznych idzie za Brukselą jak za panią matką.

Jak to?!

Komisja Europejska przeprowadza okresowe oceny poszczególnych krajów. W lutym 2015 roku, a więc jeszcze za rządów PO, Polska w ramach tzw. oceny semestralnej dostała co najmniej dwie pały: pierwszą za bardzo wysoki poziom ubóstwa, Eurostat szacował, że 30 procent polskich dzieci żyło w warunkach zagrożenia skrajna biedą. Z pozycji Warszawy słabo było to dostrzegane, a europejscy urzędnicy z Brukseli jakoś potrafili to zobaczyć. I PiS temu w jakiejś mierze zaradził przy pomocy 500 plus. A druga pała dla Polski była za patologie rynku pracy, dopuszczanie do jego segmentacji, skazywania ludzi na sztuczne podejmowanie działalności gospodarczej, bo pracodawca wtedy składek ZUS nie musi płacić. Nie wiem, czy kierownictwo PIS te raporty czytało, ale jako państwo unijne jesteśmy przecież zobowiązani do liczenia się z takimi zaleceniami.

W całym okresie transformacji, która generalnie jest polskim sukcesem, priorytetem był wzrost gospodarczy. Ale trzeba odróżniać wzrost gospodarczy - czyli słupek PKB - od rozwoju społeczno-gospodarczego, to nie jest to samo. Rozwój społeczno-gospodarczy to poprawa w trzech obszarach: gospodarki, jakości życia i ekologii. Jeżeli nie ma harmonizacji tych celów, to powstają bariery rozwojowe. Na przykład bariera polegająca na tym, że duża część obywateli ma niskie zarobki, kiepskie miejsca pracy, a PKB jednocześnie pięknie rośnie, bo oni - często kosztem życia rodzinnego - tyrają na trzech umowach śmieciowych, bez urlopów, żeby się jakoś utrzymać.

Te 4000 zł pensji minimalnej to na pewno nie kosmos?

Ale przecież tyle ma być dopiero w 2024 roku, za pięć lat. Ogłoszenie tego już teraz z pewnością jest zabiegiem wyborczym, ale zarazem takie wyprzedzenie umożliwia firmom przygotowanie się do tego rzeczywiście niełatwego wyzwania.

Można dyskutować, czy to nie za szybko, nie za dużo, tyle że irytująca jest skrajna jednostronność tych dyskusji. Przecież tempo wzrostu płac było w III RP niższe niż wzrost wydajności pracy. Tak było przez długie lata, ludzie pracowali coraz bardziej efektywnie, wytwarzali w ciągu jednej roboczogodziny większą wartość, a ich płace - chociaż rosły - to powoli i wciąż zostawały w tyle za wzrostem wydajności. To nie była dobra sytuacja, a nie pamiętam, żeby tzw. eksperci chodzili po mediach i łapali się za głowy, że to dla pracowników "koniec świata", tak jak teraz krzyczą w imieniu pracodawców. Od kilku lat mamy do czynienia z przyspieszeniem wzrostu płac, i dobrze. Nawet jeśli w ciągu roku płace wzrosły 7 proc., to realnie - po uwzględnieniu inflacji - wychodzi 5 proc. Wzrost PKB też oscyluje w okolicach 5 procent, więc nie widać jakiegoś niebezpiecznego rozjazdu w tych wskaźnikach. No i trzeba też brać pod uwagę te 30-letnie zapóźnienia w poziomie wzrostu płac.

Cała nasza strategia doganiania Zachodu została oparta na niskich kosztach pracy. O ile na początku to pewnie było niezbędne, to jednak zbyt długo trzymaliśmy się tego modelu, który nie sprzyja ani innowacjom technologicznym, ani postępowi społecznemu.

I jeszcze jedna kwestia: przecież świat w 2008 roku przeszedł wielki wstrząs finansowy i gospodarczy, potem były głośne dyskusje Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego na temat modelu gospodarczego, rozbicie wielu dogmatów, długie debaty ekonomistów po książce Piketty’ego o nierównościach, a u nas zachowujemy się tak, jakby to wszystko się nie wydarzyło. Nadal obowiązują formułki z lat 90-tych: niskie płace - dobre dla biznesu, wysokie płace - złe. To nie musi być prawda. Niskie płace w ostatecznym rachunku nie są korzystne nawet dla biznesu, bo mamy w krajach rozwiniętych syndrom gospodarki nadmiaru. Popyt nie nadąża za podażą, ale nie dlatego, że skonstruowaliśmy róg obfitości wszelakiej, tylko ze względu na zbyt nierównomierny rozkład bogactwa i dochodów. Ci, którzy mają dużo, już są obkupieni, a inni nie mają za co kupować.

Forum Obywatelskiego Rozwoju - fundacja założona przez Leszka Balcerowicza - pisze, że zwiększanie płacy minimalnej zabija miejsca pracy.

Adam Smith, intelektualny ojciec liberalizmu w XVIII wieku pisał, że robotnik powinien zarabiać przynajmniej tyle, żeby mógł utrzymać rodzinę z dwójką dzieci. Czy obecnie płaca minimalna w Polsce spełnia to kryterium? Dobrą analizę kwestii płacy minimalnej, podważającą rozmaite mity o szkodliwości tego narzędzia, przedstawili prof. Anna i Stefan Krajewscy na IX Kongresie Ekonomistów Polskich. Pewnie będziemy o płacy minimalnej rozmawiać też na X Kongresie pod koniec listopada, wszystkich chętnych zapraszam.

Cezary Kazimierczak ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców o wzroście płacy minimalnej do 4000 zł pisze tak: "Będą upadać firmy". Akurat jego głosu bym posłuchał, bo reprezentuje małe i średnie firmy.

Ok. Nie lekceważę tego. Z upadłościami przedsiębiorstw zawsze trzeba się liczyć. Trafne jest powiedzenie, że "kapitalizm bez bankructwa jest jak chrześcijaństwo bez piekła". Ale z prowadzonych przez wiele lat w Szkole Głównej Handlowej badań pod moim kierunkiem wynika, że przyczyny bankructw zawsze są złożone. Prawie nigdy nie decyduje jeden czynnik. Dotyczy to również przedsiębiorstw średnich i małych. W badaniach ankietowych wskazywały one na dziesiątki różnych przyczyn zagrożenia upadłością, ale nie na zbyt wysokie płace pracowników. Ten czynnik prawie nie był wskazywany. Dotyczyło to nawet miejscowości, gdzie płace były znacznie wyższe niż średnia, co pokazuje, że przedsiębiorstwa w sytuacji wysokich płac też mogą znaleźć stosowne rozwiązania oszczędzające pracę ludzi.

A jak ktoś prowadzi mały sklepik, hurtownię, ma trzech pracowników i niezbyt duże zyski?

Nie widzę powodu, żeby mała firma była skazana na kiepskie opłacanie pracowników. W każdym biznesie można zwiększyć wydajność pracy, nawet w najmniejszej firmie jest miejsce na zmiany technologiczne, organizacyjne, niekoniecznie bardzo kosztowne np. wspólne porozumienia zakupowe, co zwiększa siłę wobec dostawców. Niestety współpraca między przedsiębiorstwami jest słabą stroną naszej gospodarki i organizacje biznesowe miałyby tu wspaniałe pole do popisu.

Kazimierczak: Wzrost bezrobocia z pewnością nastąpi w 20-30 proc. powiatów i wśród najmniej wykształconych. Nikt nie zapłaci 33 złote/godzina komuś, kto tego dla firmy nie zarobi".

Ta stawka godzinowa, jeśli będzie obowiązywała, to za kilka lat. A jeśli pracodawca jej nie zapłaci pracownikowi, to co zrobi? Przestanie realizować zlecenia, które realizuje teraz? Przecież popyt nie zniknie, a nawet się wzmocni, skoro ludzie będą więcej zarabiać. W rosnącej płacy minimalnej nie można widzieć tylko kosztu przedsiębiorcy, warto też widzieć korzyści, np. wzrost popytu i większe zainteresowanie pracą.

Mamy w Polsce od lat problem z niską aktywnością zawodową: tylko 56 proc. osób powyżej 15. roku życia pracuje lub szuka pracy. To mało. W Niemczech ten wskaźnik jest o 5 punktów procentowych wyższy i wynosi 61 proc., w Szwecji - 65 proc. Niskie pensje są jedną z przyczyn słabej aktywności zawodowej, bo za 1600 zł na rękę wielu osobom po prostu nie opłaca się pracować. I nie z lenistwa, tylko z rozsądnej kalkulacji. Weźmy kobietę, która zostaje w domu, gdzie zajmuje się dziećmi oraz - to bardzo częste - starzejącymi się rodzicami. Gdyby miała pracować za niską pensję, wydać dużą część na dojazdy, załatwić kogoś do dzieci, załatwić opiekę dla chorej matki, to po prostu tych pieniędzy nie wystarcza. Być może za 3000 zł na rękę ta kalkulacja będzie inna.

Kazimierczak: "Wzrosną ceny".

Zgoda, z inflacją trzeba się liczyć, choć jej ryzyko jest większe w przypadku pracochłonnych usług, niż w odniesieniu do innych dóbr. Bo w przypadku tych ostatnich ceny mogą nieco wzrosnąć, ale przejściowo. Inflacja w warunkach gospodarki nadmiaru ma trochę wybite zęby. Oczywiście, że przedsiębiorca będzie się starał przełożyć rosnące koszty na nabywców, ale w warunkach konkurencji i uginających się od towarów półek może to robić tylko częściowo i przejściowo, bo straci nabywców. A przy tym o zmianach cen decydują nie tylko płace, ale też inne czynniki i to trzeba w analizach obiektywnie uwzględniać. Ostatnio usłyszałam np. opinię, że owoce są droższe, bo "Kaczyński dał 500 plus i jeszcze do tego wzrosły pensje", a przecież przede wszystkim zadecydowała o tym susza!

Kazimierczak: "Nastąpi przyspieszenie automatyzacji w firmach, szybkie zastępowanie ludzi maszynami tam, gdzie tylko możliwe". Będzie tak?

Oby! Jeśli się śledzi literaturę i badania na temat płacy minimalnej, to są tam rozważane nie tylko kwestie nierówności, wyzysku i rozmaitych bolączek społecznych, które płaca minimalna może łagodzić, ale też kwestia czysto ekonomiczna, że praca jest zasobem. Można w różny sposób zasoby wykorzystywać i można je również marnotrawić, np. wysyłać pięciu ludzi do wykopania rowu, chociaż zrobi to w godzinę koparka i jeden człowiek wyszkolony w jej obsłudze. Jeśli jakiś pracodawca wykorzystuje zasoby pracy źle i je marnotrawi, w związku z czym nie może ludziom przyzwoicie płacić, to powinien zająć się czymś innym. Jego zlecenia przejmie ten pracodawca, który radzi sobie lepiej. Obecny lament organizacji biznesowych na "dojenie przedsiębiorców, którzy dają ludziom pracę" absolutnie rozumiem, bo przecież są to organizacje lobbystyczne i mają prawo walczyć o interesy swoich członków. Ale byłoby dobrze, gdyby jednocześnie propagowały wśród biznesu zainteresowanie nowoczesnymi technologiami, w tym robotyzacją i usprawnieniami organizacyjnymi. Firmy doradcze twierdzą zresztą, że zainteresowanie polskich firm robotyzacją ostatnio wyraźnie wzrosło, między innymi z powodu wyższych płac i trudniejszej rekrutacji pracowników. Można to nazwać wymuszoną automatyzacją.

No ale to oznacza, że będzie mniej pracy dla ludzi, bo zastąpi ich technologia.

I dobrze. Będzie mniej prac prostych, powtarzalnych, a więcej przy obsłudze maszyn i programów cyfrowych, czyli tych pięciu ludzi od kopania rowów pracodawca wyśle na kurs obsługi koparki. I to jest akurat polskiej gospodarce bardzo potrzebne, chociaż nie twierdzę, że przyjdzie łatwo.

Mamy dużo miejsca na automatyzację, robotyzację, bo mimo postępu w wydajności pracy, ona wciąż jest w Polsce znacząco niższa, niż u naszych zachodnich sąsiadów, wciąż jesteśmy pod tym względem zacofani. Trochę zbyt długo trwała era taniej pracy w Polsce, która nie zachęcała firm do inwestycji w technologię. W ekonomii istnieje pojecie żabiego skoku, co oznacza, że z sytuacji zacofania można czasem od razu wskoczyć w nowoczesne rozwiązania. Na tej zasadzie mamy bardzo nowoczesną bankowość internetową, bo od razu wzięliśmy z rynku międzynarodowego to najnowocześniejsze, co akurat powstawało, a wiele krajów Europy wciąż trzyma się w bankowości starych rozwiązań pośrednich, których u nas nigdy nie zdążyliśmy wprowadzić. Być może z automatyzacją polskich firm będzie podobnie. Model bazujący na niskich płacach już naprawdę nam ciąży, nie można się go trzymać.

Rosnące płace mogą też wymusić przejmowanie małych firm przez firmy średnie, które mają większe zasoby finansowe i większe możliwości inwestowania w automatyzację. To byłoby korzystne zjawisko, bo polska gospodarka jest bardzo rozdrobniona, tych małych firm jest dużo, ale one często są słabe i mało innowacyjne, nie będą inwestować w badania i rozwój, co jest domeną firm większych.

Bardzo bym chciała, żebyśmy uwolnili się w publicznej debacie od "jednoręcznej ekonomii", którą uprawiamy od lat 90'. Na świecie dyskusje są dużo szersze, na poważnie rozważa się rozwiązania, które wcześniej były uznawane za absolutną fantastykę. Niedawno MFW w jednym z raportów o nierównościach społecznych cały rozdział poświęcił tzw. bezwarunkowemu dochodowi podstawowemu. Przecież ta idea bardzo długo była uznawana za szaleństwo przez mainstreamową ekonomię. A teraz wiele krajów eksperymentuje, wprowadza nowe pomysły, uznając, że bezwarunkowy dochód podstawowy może być traktowany jako swego rodzaju dywidenda społeczna wynikająca ze wspólnych wysiłków na rzecz postępu technologicznego. Trzeba się jakoś z tymi kwestiami mierzyć, śledzić te debaty, tym bardziej, że historia wynalazczości i nowych idei dowodzi, że początkowo prawie zawsze były uznawane za utopię.

Weźmy książkę brytyjskiego ekonomisty Paula Colliera, dotyczy ona przyszłości kapitalizmu, Niemcy wydali ją parę miesięcy temu i przetłumaczyli tytuł jako "Społeczny kapitalizm". Collier jest uznanym profesorem na Oxfordzie, sam wywodzi się z biednej warstwy społecznej, prowadził badania w Afryce i nierówności od zawsze go interesowały. Opisuje nasze obecne życie jako "społeczeństwo rottweilerów" i pokazuje - na szczegółowych danych - jaką pomyłką była nasza wiara w to, że przypływ unosi wszystkie łodzie. Przypływ wiele łodzi zatapia, naruszając społeczne interesy i harmonię, co Collier obserwował w Wielkiej Brytanii. Autor proponuje kilka dość zaskakujących rozwiązań, między innymi dużo wyższe opodatkowanie ludzi w wielkich miastach, bo oni w większym stopniu korzystają z usług publicznych. Zdaniem Colliera taka zmiana podatkowa może sprzyjać ekonomicznej aktywizacji mniejszych miejscowości i zachęcać ludzi do powrotu na prowincję. Nie wiem, czy to dobry pomysł, ale chcę pokazać, że tego typu idee pojawiają się w poważnej debacie ekonomistów. I mam wrażenie, że nie te nowe, czasem szalone idee zagrażają gospodarce, ale raczej mentalne trwanie w latach 90' i trzymanie się rozwiązań właściwych dla kurczącej się cywilizacji industrialnej.

***

Prof. Elżbieta MączyńskaProf. Elżbieta Mączyńska SŁAWOMIR KAMIŃSKI

Prof. Elżbieta Mączyńska-Ziemacka jest prezeska Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Związana ze Szkołą Główną Handlową. Jest też współautorką pozapartyjnego projektu „Reforma kulturowa”. Redaktorka i autorka ponad 200 książek naukowych m.in. podręcznika „Bankructwa przedsiębiorstw”.

Więcej o: