Od kilku lat działania rządu mogą czasem przypominać świętego Mikołaja. Pieniądze do przeciętnego Kowalskiego zdają się płynąć naprawdę szerokim strumieniem, a to jeszcze nie koniec. Od 2016 r. mieliśmy 500 plus na część dzieci, od lipca 2019 r. już na wszystkie. To już daje rodzinie rocznie dodatkowe 6 tys. zł na każde dziecko - a tych Polacy mają na wychowaniu ok. 6,8 mln. Jakby tego było mało, rodzice uczniów dostają też co roku 300 zł na każde dziecko na wyprawkę w ramach programu "Dobry Start".
Coś znalazło się i dla blisko 10-milionowej rzeszy emerytów i rencistów - chodzi o "trzynastki" wypłacone w 2019 r., a także obietnicę takich transferów w kolejnych latach oraz "czternastek" dla większości emerytów i rencistów od 2021 r. Mieliśmy też sowite waloryzacje emerytur i rent i podwyżki świadczeń minimalnych.
Jeśli ktoś nie ma ani dzieci, ani prawa do emerytury lub renty - także może się czuć "obdarowany" przez rząd obniżką podatku PIT z 18 do 17 proc. (od października br.) i wyższymi kosztami uzyskania przychodu, które też obniżają kwotę podatku. Osoba zarabiająca np. 3 tys. zł miesięcznie, w skali roku zapłaci podatek o ok. 550 zł niższy. Jeszcze wyższe korzyści osiągną osoby do 26. roku życia, bo one podatku nie zapłacą w ogóle (jeśli "łapią się" do pierwszej grupy podatkowej, tj. z dochodami do ok. 85,5 tys. zł rocznie).
Słowem - rzec można, że zdecydowana większość Polaków w jakiś sposób doświadcza hojności rządu.
Gdyby zapytać dowolnego polityka Zjednoczonej Prawicy o to, skąd rząd ma pieniądze na te wydatki, a jednocześnie z budżetu nie zieje wielomiliardowa dziura (w 2017 r. deficyt wyniósł 25,4 mld zł, w 2018 r. 10,4 mld zł, w 2019 r. z zaplanowanych w budżecie 28,5 mld zł deficytu po październiku jest dziura ok. 3,2 mld zł), na jednym tchu pewnie mówiłby o uszczelnieniu podatkowym, walce z mafiami VAT-owskimi i szybko rosnącej gospodarce dzięki skutecznym działaniom rządu.
Ile ze wzrostu wpływów to zasługa uszczelnień podatkowych, a ilu po prostu tego, że Polacy mają pracę i statystycznie coraz więcej zarabiają (a więc i płacą wyższe podatki PIT albo CIT od swoich firm), a więc potem mogą więcej wydawać (co generuje np. wyższe wpływy z podatku VAT) - i w jakim stopniu rząd w tym realnie pomagał, a w jakim po prostu niczego nie zepsuł - to inny temat.
Nie da się jednak ukryć, że o ile np. w 2015 r. z podatków do kasy państwa wpłynęło ok. 259,7 mld zł, o tyle w 2018 r. już 349,9 mld zł, a więc ponad 90 mld zł więcej. Po pierwszych dziesięciu miesiącach 2019 r. wpływy podatkowe wyniosły ok. 304,5 mld zł, i były o ponad 20 mld zł wyższe niż rok temu o tej porze. To właśnie podatki są głównym źródłem pieniędzy, którymi rząd - używając jego terminologii - "dzieli się z Polakami".
Tyle na poziomie makro. A jak to wygląda w sferze mikro, czyli z perspektywy portfela Kowalskiego? Trudno zarzucić PiS, żeby w ostatnich latach bezpośrednio i regularnie sięgał do kieszeni przeciętnego Polaka, np. podnosząc podatki dochodowe (wręcz mieliśmy obniżkę PIT z 18 do 17 proc. czy obniżkę CIT dla części firm), czy VAT.
Tu i ówdzie, mniej lub bardziej bezpośrednio, "podskubywał" sobie pieniędzy Polaków, ale raczej tam, gdzie szczególnie nas to nie bolało albo tego nie widzieliśmy.
Ot, np. chwaląc się podwyżką kwoty wolnej od podatku (dla osób zarabiających ledwie do 13 tys. zł rocznie; choć w kampanii wyborczej w 2015 r. nie było mowy o tym kluczowym zastrzeżeniu), jednocześnie "przemycono" jej obniżenie dla osób zarabiających ponad ok. 85,5 tys. zł (i całkowitą likwidację przy zarobkach ponad 127 tys. zł).
Czytaj też: Uwaga, pułapka w PIT! Przez podwyżkę kwoty wolnej można sporo stracić
Od początku 2019 r. wprowadzono dodatkowy podatek PIT od najbogatszych. Chodzi o tzw. daninę solidarnościową wynoszącą 4 proc. od dochodów powyżej 1 mln zł. Środki idą do Funduszu Wsparcia Osób Niepełnosprawnych. Przynajmniej na razie - PiS przegłosował przecież dwa tygodnie temu, iż z tego funduszu, po przemianowaniu go na Fundusz Solidarnościowy - mają być wypłacane m.in. trzynastki dla emerytów.
Mimo zapowiedzi z kampanii w 2015 r., nie powrócono także do poprzednich stawek podatku VAT. W sierpniu br. premier Morawiecki mówił, że koalicja PO-PSL, podnosząc VAT w 2011 r., "sięgnęła do kieszeni obywateli". Zapomniał dodać, że jego ręka w tej kieszeni się w zasadzie zadomowiła. Ma tam tkwić przynajmniej do 2022 r. - to wówczas, według aktualnych planów rządu - stawki VAT miałyby powrócić do poziomu 7 i 22 proc.
Rząd podkręcił też śrubę bankom, wprowadzając w 2016 r. podatek bankowy. Niestety - czy się nam to podoba czy nie - banki przerzuciły przynajmniej część tego kosztu na klientów, jak na zawołanie podnosząc marże nowych kredytów mieszkaniowych, średnio o ok. 0,30 p.proc. Można szacować, że dla kredytu na 30 lat na 300 tys. zł oznaczało to podwyżkę raty o ok. 50 zł, czyli ponad 19 tys. zł w skali całego kredytu.
Do tego dochodzą dodatkowe obciążenia niektórych branż, np. opłata denna, emisyjna, mocowa czy recyklingowa, planowane (na razie zawieszone) podatki: handlowy czy od galerii handlowych.
>>> Ekspert: Koszty obietnic PiS to 100 mld złotych
Wiele wskazuje jednak na to, że teraz już nie tylko m.in. osoby najlepiej zarabiające czy największe spółki będą partycypowały w finansowaniu "dobrej zmiany". Plany bardzo dynamicznego wzrostu płacy minimalnej (do 4 tys. zł brutto już w 2023 r.) to wszak wyzwanie przede wszystkim dla przedsiębiorców. Tym bardziej, że zapewne będą musieli zmierzyć się z presją na podnoszenie także pozostałych wynagrodzeń.
Zwykły Kowalski też powinien w najbliższym czasie mocniej odczuć, że dorzuca się na "poprawę dobrobytu" w Polsce. Zaczyna się od podwyżki o 10 proc. (zamiast o planowane wcześniej 3 proc.) akcyzy m.in. na alkohol i wyroby tytoniowe, a także m.in. e-papierosy i płyn do nich. To wpłynie na wzrost cen tych produktów. Ustawa niedawno "przeszła" przez Sejm. Zakłada, że co roku do budżetu będzie płynęło dodatkowe ok. 1,7 mld zł. Co ciekawe, można się było spodziewać, że w uzasadnieniu ustawy znajdziemy np. tezę o pozytywnym wpływie podwyżki akcyzy na zdrowie Polaków (wyższe ceny = niższe spożycie). Zamiast niej mamy jednak jasną informację, że głównym celem ustawy jest "realizacja działań w obszarze podatków". I przypomnienie, że poprzednią podwyżkę akcyzy mieliśmy aż 6 lat temu.
Po ponad czterech latach rządzenia w PiS przypomniano też sobie o "dobiciu" Otwartych Funduszy Emerytalnych. W połowie 2020 r. rząd ma przeprowadzić też ich likwidację (czy "przekształcenie"), choć w mocno kontrowersyjny sposób. Domyślnym rozwiązaniem będą przenosiny tych pieniędzy na IKE, za co rząd pobierze 15-procentowy podatek zwany opłatą przekształceniową. Alternatywnie - te środki będą mogły trafić na subkonto w ZUS i wówczas opłaty nie będzie - ale w tym celu trzeba będzie złożyć specjalne oświadczenie w swoim OFE. Rząd liczy, że mniej więcej 75-80 proc. osób takiego oświadczenia nie złoży, wskutek czego do budżetu z tytułu opłaty przekształceniowej trafi przynajmniej ok. 17-18 mld zł.
Jest też pomysł likwidacji 30-krotności składek ZUS. Choć chwilowo rząd wycofał się z niego, całkiem go nie zarzucił. Chęć wyższego niż dziś oskładkowania najlepiej zarabiających jest tłumaczona sprawiedliwością społeczną, ale tajemnicą poliszynela jest to, że ważniejsze dla rządu są bieżące wpływy do budżetu niż to, że za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat trzeba będzie wypłacać części Polaków bardzo sowite emerytury.
W ostatnich miesiącach to jednak nie w podatkach, ale w rosnących cenach Polacy widzą największe obciążenia dla swoich portfeli. Wszystko mimo tego, że wskaźnik inflacji GUS wcale nie szaleje - w ostatnich miesiącach oscyluje wokół 2,5-3 proc., czyli właściwie wokół celu inflacyjnego NBP (2,5 proc. z dopuszczalnymi wahaniami +/- 1 p.proc.). Skąd więc to poczucie "drożyzny"? Być może z tego, że ceny rosną tam, gdzie to najczęściej widzimy.
Po pierwsze, najwyższe od kilku lat jest tempo wzrostu cen żywności. Według GUS w ciągu roku podrożała ona o ok. 6,5 proc., w tym np. owoce o 12,5 proc., warzywa o 16,3 proc., pieczywo o ponad 7 proc., wieprzowina o ponad 14 proc. Zapewne swoje robi też percepcja zmian cen - sezonowy wzrost ceny pietruszki robi na nas większe wrażenie niż to, że po paru miesiącach płaci się za nią już tyle co wcześniej.
Po drugie - podwyżki w kwestii utrzymania mieszkania. Tutaj mowa przede wszystkim o usłudze wywozu śmieci, która średnio podrożała w ciągu ostatniego roku według danych GUS aż o ponad 31 proc. Do tego samorządy zapowiadają kolejne podwyżki. Rząd nie pozostawia także wątpliwości - w 2020 r. nie będzie już odgórnego hamowania cen energii. Minister rozwoju Jadwiga Emilewicz szacuje, że prąd podrożeje o 5-7 proc.
Z jednej strony spadające bezrobocie, rosnące płace i prezenty od rządu, z drugiej wypływ wyższych kwot w innych miejscach. Jak Polacy na tym wychodzą summa summarum?
Dane raczej nie pozostawiają wątpliwości - stopa życiowa ogółu Polaków w ostatnich latach sukcesywnie wzrasta. Do dyspozycji mamy coraz więcej pieniędzy, a choć nasze wydatki też rosną, to jednak z roku na rok stanowią one coraz mniejsze obciążenie w budżecie domowym.
Według danych GUS, w 2018 r. przeciętny miesięczny dochód rozporządzalny (czyli dochody po podatkach i składkach społecznych i zdrowotnych) na jedną osobę w polskim domu wynosił już 1693 zł, o ponad 300 zł więcej niż jeszcze w 2015 r. W tym czasie przeciętne wydatki też wzrosły, ale "tylko" o niespełna 100 zł, do 1187 zł. W 2018 r. stanowiły już raptem 70 proc. dochodu rozporządzalnego.
Również z roku na rok - na pytanie GUS o subiektywną ocenę swojej sytuacji materialnej, coraz więcej gospodarstw domowych ocenia ją raczej lub bardzo dobrze (z 28,5 proc. w 2015 r. ocena wzrosła do 44 proc. w 2018 r.).
Danymi można żonglować jeszcze długo, choć niebezpieczeństwo jest takie, że raz na jakiś czas trafimy i na te mniej optymistyczne, pokazujące, że w tej "machinie" dobrobytu coś może się zacinać i nie każdy wychodzi na plus.
Ot, wystarczy spojrzeć na bardziej szczegółowe dane dotyczące tego, co pokazaliśmy powyżej - czyli udziału wydatków w dochodzie rozporządzalnym - żeby się zaniepokoić. Okazuje się, że w grupie 20 proc. Polaków o najniższych dochodach (tzw. pierwszy kwintyl) wydatki przewyższają dochód rozporządzalny o 7,6 proc. Co więcej, w porównaniu do 2017 r. ta luka między wydatkami a dochodami powiększyła się z 38 do 51 zł.
Inny przykład - w 2018 r. wzrósł zasięg skrajnego ubóstwa w gospodarstwach domowych z dziećmi - do 6,4 proc. z 4,9 proc. w 2017 r. Jest nawet wyższy niż w 2016 r. (wówczas 5,9 proc.), choć nadal sporo niższy niż w 2015 r. (8,8 proc.). W 2018 r. w porównaniu z 2017 r. wzrost skrajnego ubóstwa odnotowano także na poziomie wszystkich gospodarstw domowych.