Bukowski: Będzie jak po II wojnie. Góra długów, inflacja i reforma systemu

Grzegorz Sroczyński
Podstawową zaletą inflacji jest to, że działa jak bomba atomowa: natychmiast i bardzo szeroko. Po wojnie Francja zlikwidowała cały swój wojenny dług publiczny w przeciągu czterech lat, wiązało się to z tym, że inflacja oscylowała wtedy wokół 50 procent - z dr. Pawłem Bukowskim z London School of Economics rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Co nas czeka, jak to wszystko się wreszcie skończy?

Paweł Bukowski: Góra długów i inflacja. Oba te zjawiska wymuszą zmiany na całym świecie. I mogą to być dobre zmiany.

Jak to?

My czasem liczymy naiwnie, że reformy systemu przyjdą dzięki jakiejś wielkiej ogólnoświatowej refleksji, mądrzy ludzie się namyślą, wyciągną wnioski. A to tak nie działa. Systemy zmieniają się, jak już nie ma wyjścia. Jesteśmy obecnie świadkami bezprecedensowej interwencji państw w gospodarkę nie widzianej od czasów II wojny światowej. Słusznej interwencji, nie mam wątpliwości. Ale zadłużenie budżetów po tym wszystkim może być wyższe niż w 1945 roku po wielkiej wojnie. I to właśnie ta góra długów wymusi zmiany, a nie wstępniaki w "Financial Times" o tym, że potrzebne są zmiany.

Bo trzeba będzie skądś wziąć pieniądze, żeby te długi po pandemii spłacić?

Tak.

Po wojnie w Stanach, kiedy żołnierze, lekarze, sanitariuszki wrócili do domów, panowało przekonanie, że to przeciętni Amerykanie przelewali krew na froncie, więc nie powinni teraz ponosić głównego kosztu długów. Dlatego lata 50. to silny progresywny system podatkowy w krajach Zachodu, w USA bogaci byli opodatkowani stawką 80 proc., co dziś wielu ludziom nie mieści się w głowie. Był to też czas wprowadzenia w wielu krajach publicznej służby zdrowia, ubezpieczeń dla bezrobotnych i czas spadających nierówności dochodowych. Istniał na to silny nacisk społeczny, a polityka się do tego dostosowała.

Teraz też tak będzie?

Też będzie dylemat, jak sfinansować długi po obecnym kryzysie - czy koszt mają ponieść zwykli obywatele, czy raczej bogaci. I też będziemy mieli miliony "powracających z wojny", czyli ludzi, którzy walczyli z COVID-19 na pierwszej linii frontu, pielęgniarki, lekarki, lekarzy, ale również takie zawody jak kierowcy autobusów, śmieciarze, kurierzy, kasjerzy i kasjerki w sklepach, którzy musieli codziennie iść do pracy, żeby reszta mogła jakoś to wszystko przetrwać. Oni nie powinni ponosić głównych kosztów zadłużenia. A te długi - powtórzę – będą jednymi z najwyższych w historii.

I co się stanie z tą górą długów?

Są dwie drogi spłacania długów budżetowych: albo poprzez zwiększanie podatków, albo poprzez inflację.

Inflację?

Ona już się czai. To zjawisko ma podstawową zaletę, na przykład - jak mówiłem - pozwala spłacić państwom długi.

W jaki sposób?

Państwa sprzedają obligacje skarbowe, czyli pożyczają od kogoś określoną kwotę i zobowiązują się, że będą ją spłacać przez 10 czy 20 lat. Sęk w tym, że to zobowiązanie jest wyrażone w kwotach nominalnych: ktoś kupuje obligacje za 1000 zł, tyle pożycza państwu, więc będzie dostawał od państwa po sto złotych przez najbliższe 10 lat. I jednym ze sposobów, żeby zlikwidować to obciążenie, jest zwiększyć inflację. Co powoduje inflacja z punktu widzeniu budżetu państwa? Rosną ceny, za nimi rosną też płace, a więc rosną dochody rządu, bo podatki - np. VAT - są liczone od tych coraz wyższych cen. Tymczasem do zwrotu budżet ma nadal sto złotych co roku. To tak, jakbym pożyczył od pana tysiąc złotych, szybko coś za te pieniądze kupił, a potem mógł nacisnąć magiczny guzik do wywołania solidnej inflacji - na przykład 80-procentowej - przed zwrotem długu. Wtedy ja zyskam, a pan na tym straci.

Przecież obligacje państw są jakoś oprocentowane?

Tak. Ale to oprocentowanie jest z reguły niższe niż inflacja, obecnie - bliskie zeru. Na przykład polskie dziesięciolatki mają rentowność około 1,9 proc., a niemieckie dziesięciolatki - minus 0,3 proc.

Minus?

Rynek nie tylko pożycza rządowi Niemiec to tysiąc euro na dziesięć lat, ale jeszcze zgadza się na to, że co roku straci na tym 30 euro. Zawsze, gdy inflacja jest wyższa od odsetek, to realnie dług publiczny jest stopniowo likwidowany.

To po co inwestorzy te obligacje kupują, skoro na tym tracą?

Bo nie ma innych opcji. Państwa są bezpiecznymi wierzycielami, bardzo rzadko upadają, więc wiadomo, że pieniądze spłacą. Jaka jest alternatywa? Można pieniądze trzymać w banku na koncie, ale wtedy jeszcze szybciej będą tracić wartość. Można zainwestować w akcje, ale to się wiąże z większym ryzykiem, zwłaszcza w czasie kryzysu: firma padnie i możesz stracić całą zainwestowaną kwotę. Obligacje rządowe to atrakcyjna opcja dla wielu prywatnych inwestorów, zwłaszcza dla funduszy emerytalnych, które nie mogą sobie pozwolić na wysokie ryzyko.

Podstawową zaletą inflacji jest to, że działa jak bomba atomowa: natychmiast i bardzo szeroko. Po wojnie Francja zlikwidowała cały swój wojenny dług publiczny w przeciągu czterech lat, wiązało się to z tym, że inflacja oscylowała wtedy wokół 50 proc.

I to było dobre?

Nie. Ale jeżeli państwo ma do spłacenia gigantyczny dług, który by się ciągnął przez dekady - w dodatku dług niezawiniony, bo przecież obecne wydatki związane z pandemią są po prostu konieczne - no to społeczeństwo musi się zastanowić, czy inwestować pieniądze w spłatę długu i obsługę wierzycieli, czy powinno zainwestować na przykład w edukację, służbę zdrowia, rozwój, produktywność. Zlikwidowanie dość szybko długu pozwala społeczeństwu uwolnić się z tych kajdan i zacząć inwestować nie w spłatę wierzycieli, tylko w siebie. Ta bomba atomowa inflacji w bardzo efektywny sposób likwiduje dług publiczny, ale oczywiście na tym stracą wszyscy ci, którzy pożyczyli państwu pieniądze.

Może stąd się wzięła w ostatnich dekadach na całym Zachodzie obsesja na punkcie inflacji: fundusze inwestycyjne nie chciały tracić na rządowych obligacjach i wmówiły nam, że inflacja to dla gospodarki najgorsze zło?

Nie wiem. Patrzę na inflację bez emocji, to jest zjawisko, jak każde inne. Ona ma zalety, ma też ogromną wadę - jest degresywna.

Degresywna?

Na inflacji nie tracą tylko fundusze kapitałowe, które kupiły obligacje, przede wszystkim tracą ludzie niezamożni. Wszyscy, którzy trzymają swoje drobne oszczędności w skarpetce albo na kontach. Oni nie są chronieni przed inflacją i jeśli rząd sięga po ten środek do likwidowania długu, to tacy ludzie dorzucają się do tego jeszcze bardziej, niż inwestorzy. Wtedy to oni płacą główny koszt zadłużenia.

Przecież pieniądze na kontach mają raczej zamożni.

Ależ skąd! Osoby bogate trzymają majątek w nieruchomościach, przedsiębiorstwach, oni są chronieni przed inflacją, bo wartość domu i firmy wzrośnie. Są też chronieni dlatego, że zwykle mają większą siłę przetargową w relacjach z pracodawcą.

Co to znaczy?

Że informatyk, menedżer, inżynier, specjalista, który zarabia niezłe pieniądze, w przypadku skoku inflacji dostanie od firmy waloryzację pensji. A w zawodach, gdzie pracownik ma małą możliwość negocjowania płacy - chodzi na przykład o osoby słabiej wykwalifikowane, pracujące w prostych usługach - zarobki nie wzrosną.

Powtórzę: najwięcej na nadciągającej inflacji stracą biedniejsi, słabsi oraz ci, którzy trzymają oszczędności na kontach. NBP robi badania, jaki majątek mają Polacy: grupy biedniejsze ponad 25 proc. swojego majątku trzymają w formie oszczędności na koncie, a u zamożnych to zaledwie 7 proc. majątku.

Bo osoba słabo zarabiająca, która przez kilka lat uciułała pięć tysięcy złotych na czarną godzinę, nie bardzo może z tymi pieniędzmi cokolwiek innego zrobić?

Tak. Trzyma na koncie, bo to nie jest kwota, za którą można na przykład kupić mieszkanie, nawet na wkład własny nie wystarczy. I jeśli inflacja wynosi 50 proc., no to te nieduże pieniądze intensywnie zżera. Właśnie takie osoby są wobec inflacji bezbronne.

Czyli co rządy powinny robić?

Inflacja i tak będzie. A rządy nie mogą ulec pokusie, żeby przy pomocy tego jednego narzędzia pozbyć się góry długów po kryzysie.

Na razie rządy pompują pieniądze do firm, żeby się jakoś przeczołgały przez okres zamrożenia gospodarki, utrzymały miejsca pracy, ale w kolejnym etapie po odmrożeniu wszystkie gospodarki będą miały duży problem z popytem. Ludzie poczują się bardziej niepewni, będą oszczędzać z obawy przez kolejną odsłoną pandemii albo z obawy przed utratą pracy. I wtedy interwencja rządów zacznie się skupiać na pobudzaniu popytu, żeby ludzie zaczęli kupować i konsumować. Większość państw już szykuje wielkie pakiety gotówki stymulujące popyt. A to spowoduje inflację, co więcej - gdyby się nie pojawiła, to by znaczyło, że pobudzanie popytu się nie udało.

Jakiego rzędu to może być inflacja?

Dwucyfrowa.

Ale to może oznaczać 90 proc., a może też oznaczać 10 proc. To ile?

Nie wiem. Mogę zgadywać, że w krajach Zachodu to będzie maksymalnie 20 proc. przez jakiś okres. Zależy od skali kryzysu, jak szybko wygaśnie pandemia i tego, jak będą działać banki centralne. 

O inflacji trzeba myśleć w neutralny sposób, odczepić się od obsesji na jej punkcie, że bezpieczna inflacja to dwa procent, a jak jest wyższa, to dzwonią wszystkie dzwonki alarmowe. Inflacja ma zalety, łatwo likwiduje długi publiczne, pozwala się społeczeństwu odciąć od nadmiernych obciążeń i spojrzeć odważniej w przyszłość, ale jeśli wymyka się spod kontroli, niesie gigantyczny koszt społeczny.

Czyli co robić?

Rządy część długów zlikwidują przy pomocy inflacji, ale żeby ta spłata nie odbywała się tylko kosztem najbiedniejszych, będą też zmieniać podatki. Spodziewam się światowej przebudowy systemu podatkowego w stronę większej progresji. Bogaci zaczną płacić dużo więcej, a biedni nieco mniej, to będzie jeden z efektów obecnego kryzysu.

Koniec niskich podatków dla zamożnych i wielkich korporacji?

Rządy będą do tego zmuszone.

W obecnej fazie kryzysu nie powinno się podnosić podatków, z tym trzeba poczekać na wzrost gospodarczy, czyli jak wyjdziemy z dołka. A potem trzeba będzie kolejno wprowadzać podatki progresywne na dochód i majątek. W Polsce to jest szczególnie ważne.

Dlaczego?

Bo mamy bardzo niefunkcjonalny system podatkowy, w którym osoby słabo zarabiające płacą procentowo wyższe stawki niż osoby zamożne. Na papierze oczywiście wygląda to inaczej, teoretycznie bogaci mają wyższe stawki, ale to jest kompletna fikcja. I widać to nawet z danych Ministerstwa Finansów. Jeśli uwzględnić rozkład obciążenia podatkiem VAT, liniowy PIT dla samozatrudnionych oraz tzw. 30-krotność ZUS - to mamy system, który stoi na głowie, bo dociska biedniejszych. Im słabiej Polak zarabia, tym wyższe płaci podatki. Zadłużenie budżetu, które również dla Polski po kryzysie będzie ogromnym garbem, wymusi radykalną reformę tego dziwoląga.

W tej chwili często rozważanym pomysłem jest tzw. podatek majątkowy, wprowadzony przynajmniej na jakiś czas.

Jak by on działał?

To co proponują ekonomiści - Landais, Saez, Zucman - dotyczy tylko osób z najbogatszego procenta społeczeństwa. Stawki tego nowego podatku byłyby rzędu 1-3 procent, ale obejmowałyby cały majątek netto. Jak trzymasz go wyłącznie w formie wielu wartościowych nieruchomości i gruntów, no to coś musisz upłynnić i ten podatek zapłacić, ale dla ludzi zamożnych to nie jest problem. 

Ktoś ma nieruchomości warte 20 milionów złotych, akcje na giełdzie warte 80 milionów oraz firmę wartą 300 milionów - czyli wartość jego majątku to 400 milionów. I płaci podatek od tej kwoty?

Tak. Od majątku w przedziale 9-37 milionów płaciłby 1 procent, a od 37 do 400 milionów płaciłby 2 procent. Czyli w tym przypadku podatek wynosiłby 7,5 miliona.

Co roku?

Co roku.

A jak nie ma, bo przecież nie trzyma pieniędzy na koncie?

To sprzedaje część akcji i ma.

Ale czy to nie jest zawracanie głowy? Czy z punktu widzenia budżetu państwa z tego byłyby prawdziwe pieniądze, czy fistaszki?

Nie byłyby to na pewno fistaszki. Z badań Brzezińskiego, Wrońskiego i Sałach wynika, że w Polsce jeden procent najbogatszych posiada 20 procent całkowitego majątku. Opowieści, że opodatkowanie bogatych nie przynosi dochodów budżetowych, więc lepiej dać sobie spokój, to są mity. Ekonomiści uważają, że tak skonstruowany podatek wprowadzony w krajach UE na dziesięć lat byłby w stanie pokryć nadchodzący wzrost długu wszystkich państw Unii.

Wtedy na koszty obecnego kryzysu częściowo złożyliby się biedni w formie inflacji, a częściowo bogaci w formie większej progresji i nowych form opodatkowania?

O to chodzi. Żeby tę górę długów rozłożyć bardziej sprawiedliwie. Te zmiany będą wymuszane na całym Zachodzie, w Europie, Stanach, bo góra długów rośnie przecież wszędzie. Opodatkowywanie bogatych w pojedynczych państwach sensu wielkiego nie ma, bo oni natychmiast się przenoszą z podatkami gdzieś indziej.

A co z rajami podatkowymi?

One mogą również zniknąć. Rządy zostaną zmuszone sięgnąć po pieniądze, które leżą w rajach podatkowych. W USA Elisabeth Warren zgłosiła dość prosty pomysł: jeśli się komuś nie podoba płacenie nowego podatku 3 proc. od wartości majątku i chce mieć tzw. rezydencję podatkową za granicą, to droga wolna, ale musi najpierw oddać państwu 40 proc. majątku, który zamierza wytransferować z kraju. Zresztą techniczne rozwiązania tego problemu są drugorzędne, wszystko jest tak naprawdę kwestią decyzji polityków. Ucieczka bogatych przed opodatkowaniem nie jest bardzo trudna do ukrócenia. Przecież można śledzić finansowe przepływy, da się ustalić, kto ile ma. Jest jeden warunek: muszą to zrobić zgodnie rządy dużych organizmów państwowych - Ameryki, Unii - i nie stosować wyjątków.

Na przykład powiedzieć: jak rejestrujesz firmę na wysepce w raju podatkowym, to działaj sobie tam, handluj tam, a na terenie Stanów i Unii masz zakaz wstępu na rynek?

Oczywiście. Jeśli taka firma z Seszeli nagle nie może handlować w Niemczech, we Francji, w Polsce, w Nowym Jorku i tak dalej - no to praktycznie nie istnieje.

Czyli dobrym skutkiem góry długów, która urośnie po tym kryzysie, może być to, że rządy przyciśnięte do ściany będą musiały zrobić parę rzeczy, które powinny zrobić już dawno?

Będą szukać pieniędzy. Nie mogą sfinansować długów w takiej skali jedynie inflacją, bo to spowodowałoby zamieszki i konflikt społeczny, więc powstanie silny nacisk na zwiększenie progresji systemów podatkowych, wspólny podatek majątkowy w całej UE, przykręcenie śruby najbogatszym korporacjom. Czy to się uda? Zobaczymy. Ale będzie wreszcie motywacja, żeby to zrobić.

Czy jeszcze zmieni obecny kryzys?

Zmieni kierunek globalizacji. Już nie będzie takiej beztroski, że liczy się tylko optymalizacja kosztów i zyski. Polska ekonomistka prof. Beata Smarzyńska-Javorcik - obecnie główna ekonomistka Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, chyba najlepsza ekspertka w tej dziedzinie na świecie - twierdzi, że kryzys zmieni zasadę działania globalnych łańcuchów dostaw. Teraz jest tak, że mamy jakąś firmę amerykańską typu Levi Strauss czy Apple, ona produkuje coś w Chinach, coś na Tajwanie, coś w takich krajach jak Polska, składa z tego produkt, a zyski przenosi do raju podatkowego. Kryzys nam uświadamia, że ten model nie może działać na dłuższą metę.

Właściwie dlaczego?

To było widoczne na początku epidemii, kiedy wydawała się lokalnym wydarzeniem w Wuhan, ale już wtedy spowodowała, że wiele amerykańskich firm musiało zawiesić produkcję, bo nie miało komponentów z tego regionu. Co pokazuje, że nawet lokalna epidemia przy obecnym modelu produkcji może się przerodzić w globalny kryzys gospodarczy. Wszyscy zadają sobie teraz pytanie, jak często to się będzie powtarzać. Kiedy patrzymy na historię wirusów SARS, MERS i podobnych z ostatnich 15 lat, to one niestety pojawiały się regularnie, tylko to bagatelizowaliśmy. Wszystkie te wirusy dotykały miejsc, które mogą zatrzymać światowe łańcuchy dostaw. Do tego dochodzi groźba nowych zdarzeń klimatycznych, suszy, powodzi, tsunami. Firmy zaczynają rozumieć, że rozciągnięte po całym świecie łańcuchy dostaw z jednej strony pozwalają optymalizować koszty, ale z drugiej wprowadzają ogromne ryzyko w strukturę produkcji. Korporacje zaczną te łańcuchy skracać, część produkcji przenosić z powrotem do swoich krajów, a na pewno gdzieś bliżej. Na tym może skorzystać Polska, bo zajmuje podobną do Chin pozycję w łańcuchach dostaw, ale jest bliższa geograficznie i kulturowo, więc ryzyko tu jest mniejsze.

A nie będzie tak, że Apple - owszem - zacznie więcej komponentów produkować na miejscu w Stanach, ale ponieważ praca jest tam wielokrotnie droższa niż w Chinach, więc te "wracające" fabryki będą już w stu procentach zrobotyzowane?

W jakiejś mierze tak będzie. Ale na pewno zobaczymy też zjawisko powrotu zwykłej pracy manualnej do USA i Europy. Co może mieć dobry wpływ na rynki pracy na Zachodzie, płace realne wzrosną, zmniejszą się nierówności. W USA realna mediana płac nie wzrosła od lat 70., ludzie zarabiają tyle samo, co 45 lat temu! Mimo, że gospodarka przez ten czas gigantycznie urosła. To oczywiście wywołuje frustracje społeczne i ma niszczący wpływ na amerykańską politykę.

Świat się będzie musiał zmienić po prostu dlatego, że wraca do naszej świadomości pojęcie ryzyka.

Ryzyko?

Ono przedefiniuje cele polityki gospodarczej państw. Zaczynamy rozumieć, jak bardzo obecny system był wrażliwy na wielkie ryzyka, jakie pojawiają się w świecie. Teraz mamy koronawirusa, ale możemy sobie wyobrazić wielkie tsunami w Azji Południowo-Wschodniej, albo gigantyczną suszę, jakiej nie zaznaliśmy od kilkuset lat. Musimy się od tego ryzyka ubezpieczać, czyli stworzyć mechanizmy ochrony społeczeństw przed takimi zdarzeniami. Okazuje się, że nie da się na dłuższą metę mieć sprawnej gospodarki bez sprawnego systemu zdrowia. Niedoinwestowanie służby zdrowia jest tak naprawdę niedoinwestowaniem gospodarki, bo pandemia pokazuje, że te dwie rzeczy są ściśle połączone. Gdybyśmy mieli teraz świetną służbę zdrowia i mnóstwo miejsc w szpitalach, to lockdown gospodarki mógłby być łagodniejszy, a spadki dochodów firm dużo mniejsze.

Firmy i osoby zarządzające - nawet ci, którzy dbają o swoją kieszeń i krótkoterminowe zyski - zorientowały się, że zbytnie wystawianie się na ryzyko jest szkodliwe w dłuższym okresie, a jeśli nie zainwestujesz w służbę zdrowia, to kiedyś na tym stracisz, bo raz na 20 lat przyjdzie epidemia, która może twój biznes zniszczyć.

Ale coś z tego wyniknie konkretnego?

Na przykład to, że zmieni się podejście do służby zdrowia w krajach Zachodu, nastąpi większe przesunięcie wydatków budżetowych w tę stronę. Żaden prywatny szpital nie będzie utrzymywał gigantycznego oddziału zakaźnego na wszelki wypadek, musi to zrobić państwo. I to spowoduje wzrost znaczenia państwa w nadchodzących dekadach.

Ze wszystkiego, co pan mówi, wynika, że czekają nas wydatki, wydatki i wydatki. Raz że trzeba przejść kryzys, pobudzić gospodarkę, a potem uwzględnić ryzyka, czyli dofinansować służbę zdrowia, dofinansować inne usługi publiczne…

Tak. Państwo weźmie teraz większą odpowiedzialność za stan rzeczy.

Przecież od lat część ekonomistów powtarza, że budżety państw są już tak obciążone, że więcej się nie da, że systemy emerytalne zjadają wszystko, bo się starzejemy, służba zdrowia tak samo, wciąż słyszałem, że na państwo opiekuńcze już nikogo nie stać i trzeba wymyślić inny model.

Po drugiej wojnie światowej działo się dokładnie to, co pan opisał. Budżety były zadłużone i przeciążone wysiłkiem wojennym, ledwo zipały, wydawało się, że nikogo na nic nie stać, a jednak zainwestowano w odbudowę, nie oszczędzano, państwa na całym Zachodzie miały coraz więcej do powiedzenia w gospodarce. Mam konkretne liczby przed sobą, na przykład dochody budżetów z podatków w 1910 roku, czyli przed wojnami światowymi, wynosiły średnio 10 proc. PKB w krajach Zachodu, a w latach 50-tych wzrosły do 35 proc. PKB. Trzy i pół raza wzrosła więc rola państwa w gospodarce. Jednocześnie okres powojenny to był okres najszybszego wzrostu, wielu innowacji i lądowanie człowieka na księżycu.

Teraz ten udział podatków wynosi na Zachodzie średnio 40 proc. PKB. Tyle ściągają współczesne państwa.

Owszem.

Więc nie można zwiększyć roli państwa dwu albo trzykrotnie, zamiast 40 proc. podatków, ściągać 120 procent.

Nie można. Ale zwiększenie udziału podatków w PKB o 10 punktów procentowych - z 40 do 50 proc. -  przy tak dużych gospodarkach dałoby ogromne kwoty.

Udział podatków na poziomie 50 proc. PKB? To nie jest strasznie dużo?

Dużo. Ale to być może proporcja adekwatna do świata zwiększonego ryzyka. Po dekadach beztroskiego rozwoju musimy to ryzyko zacząć uwzględniać. Jeśli nie znajdziemy pieniędzy, żeby przygotować się na takie wydarzenia jak pandemia, czy kryzys klimatyczny, to będziemy za każdym razem tracić po 10-20 proc. PKB. I dołek, który później nastąpi może trwać przez dekady. Więc nie mamy za bardzo wyboru. Ekspansja państwa w zakresie ubezpieczenia się przed ryzykiem jest też inwestycją. To nie jest tak, że my te pieniądze przejadamy, my je inwestujemy na przykład w służbę zdrowia, co się zwróci w ten sposób, że w podobnej sytuacji lepiej się obronimy.

Coś się w tym systemie schrzaniło, sami za to przecież odpowiadamy - obecna pandemia, a także zmiany klimatyczne to przecież wynik działalności człowieka - i problem zabezpieczenia się przed ryzykiem jest tu kluczowy. To nie musi oznaczać, że zwiększymy rolę państwa dwukrotnie.

Coś jeszcze się zmieni?

Rynki pracy. Ten kryzys pokazuje coś, co było wiadomo już od dawna z licznych badań, tylko ta wiedza jakoś się nie przebiła: że elastyczność dzisiejszych stosunków pracy ciągnie gospodarki w dół.

Jak to?

Kraje, które dopuściły do nadmiernego uśmieciowienia zatrudnienia zwykle ciężej przechodzą kryzysy.

Przecież główny argument za elastycznością rynków pracy był taki, że to pozwala firmom szybko zwalniać ludzi, kiedy zmniejsza się popyt i mają przestoje, a potem szybko ich zatrudniać.

I jest to argument nieprecyzyjny.

Gdy pozwalamy pracodawcom zwalniać pracowników mailem z dnia na dzień, to ludzie nie mają wielkiej motywacji, żeby inwestować w swój rozwój - tzw. specyficzny kapitał ludzki - i w gospodarce występuje problem niskiej produktywności. Ludzie zbyt luźno związani ze swoim miejscem pracy nie czują, że warto uczyć się nowych umiejętności, bo nie wiedzą, czy nie będą zwolnieni w przyszłym tygodniu. A drugi problem z elastycznym rynkiem pracy polega na tym, że kiedy nagle duże grupy zatrudnionych na kontraktach śmieciowych lądują już na początku kryzysu na bruku, to gwałtownie tracą dochody, pogłębiają spadek popytu i tym samym pogłębiają kryzys. Co z tego, że pracodawca ma pełną elastyczność, skoro potem nie ma kto kupować jego produktów?

Czyli im bardziej uśmieciowiony rynek pracy, tym głębszy może być kryzys?

Tak. Bo bardziej sztywny rynek pracy działa w kryzysie jak stabilizator. Jeżeli dajemy ludziom poczucie bezpieczeństwa zatrudnienia - a to daje etat - to ich oczekiwania są w kryzysie mniej pesymistyczne, nie muszą tak bardzo oszczędzać na zapas. Jeśli pracownik może być zwolniony z dnia na dzień, to będzie dużo bardziej ograniczać wydatki.

Elastyczny rynek pracy staje się dziś przestarzały, on tak naprawdę nie pasuje do czwartej rewolucji przemysłowej, jest na to coraz więcej dowodów. Bo praca wymaga coraz więcej specyficznej wiedzy, rozwiązania informatyczne i systemy dla firm są coraz bardziej zindywidualizowane, jeśli w jednej firmie działa jakiś system, to w innej jest już nieco inny. Rośnie rola specyficznego kapitału ludzkiego. Jeśli pracownicy mogą być łatwo zwolnieni, to nie opłaca im się tych umiejętności nabywać i będą w nowoczesnej gospodarce mało produktywni.

"Financial Times", który uchodzi za gazetę światowego biznesu, opublikował miesiąc temu głośny wstępniak. Ten tekst podpisało całe kolegium redakcyjne. Cytuję: "Konieczne będzie przedstawienie radykalnych reform odwracających kierunek polityki ekonomicznej przeważający przez ostatnie cztery dekady. Rządy będą musiały przyjąć bardziej aktywną rolę w gospodarce, postrzegać usługi publiczne jako inwestycje, a nie obciążenia, oraz szukać sposobu, by zwiększyć zabezpieczenia na rynku pracy. Na agendę wróci redystrybucja, pod znakiem zapytania staną przywileje starszych i bogatych. Koncepcje do niedawna uznawane za ekscentryczne, takie jak dochód podstawowy albo podatek od bogactwa, będą musiały być częściami składowymi tych zmian". Czy to ważne, że neoliberalne gazety takie rzeczy ogłaszają?

Czytam "FT" regularnie i ta gazeta już dawno zmieniła kurs, od paru lat to nie jest krynica neoliberalizmu. Ale powtórzę: to nie wstępniaki z gazet zmieniają świat, chociaż byłoby to może i fajne. Owszem, pojawia się coraz powszechniejsza świadomość, że obecny światowy system gospodarczy wymaga radykalnych reform, ale zarazem jest on dla wielu grup interesu bardzo wygodny i ma dużą bezwładność. Ten system się zmieni, jak będzie miał wodę pod samym nosem. I góra długów może to skuteczniej wymusić, niż walenie się w piersi przez neoliberałów, czy najpiękniejsze lewicowe manifesty. A jeszcze silniejszym wyzwalaczem zmian będzie kryzys klimatyczny, który czai się tuż za rogiem.

***

Paweł Bukowski (ur 1986) jest badaczem i wykładowcą na Centre for Economic Performance, London School of Economics and Political Science (LSE) oraz w INE PAN. Doktoryzował się z ekonomii na Central European University (CEU) w Budapeszcie. Jest również założycielem Grupy Eksperckiej „Dobrobyt na Pokolenia” oraz członkiem Concillium Civitas.

Więcej o: