Sprawę zapoczątkował ambasador USA w Niemczech Richard Grenell, który 14 maja przedstawił stanowisko na temat NATO-wskiego programu Nuclear Sharing. W Niemczech niedawno, za sprawą socjaldemokratów z SPD, powróciły debaty na temat tego, czy rzeczywiście broń jądrowa powinna znajdować się na terenie państwa.
Głowice jądrowe w RFN pochodzą od Amerykanów, stąd też właśnie ambasador Stanów Zjednoczonych ruszył z komentarzem. Grenell wskazał, że broń jądrowa czy też posiadanie samolotów zdolnych do transportowania broni nuklearnej, to "rdzeń zdolności NATO". Zaznaczył, że to część strategii "odstraszania" całego NATO.
Wydawać by się więc mogło, że temat występuje jedynie między Berlinem a Waszyngtonem, ew. włączy się do niego przedstawiciel NATO. Tymczasem ambasadorka USA Georgette Mosbacher znalazła własne rozwiązanie. Udostępniając na Twitterze treść stanowisko Grenella, dopisała:
Jeśli Niemcy chcą zmniejszyć potencjał nuklearny i osłabić NATO, to być może Polska - która rzetelnie wywiązuje się ze swoich zobowiązań, rozumie ryzyka i leży na wschodniej flance NATO - mogłaby przyjąć ten potencjał i u siebie.
Na Twitterze zaczęto żartować, że jeszcze takich ofert nie było, składanych przez media społecznościowe.
Z kolei Jerzy Haszczyński z "Rzeczpospolitej", zajmujący się polityką zagraniczną, potraktował sprawę poważniej. Jak wskazał, ze względu na polityczny układ sił w Bundestagu nie ma na to szans, choć powrót do władzy SPD taki scenariusz może wywołać.
Dlatego ostrożnie z deklaracjami. Ale brak wdzięczności wobec USA, naiwny pacyfizm, fascynacja Rosją, to niebezpieczny miks dla Niemiec. I dla Polski
- podsumował Haszczyński.
Do dyskusji włączył się za to Rolf Nikel, ambasador RFN w Polsce. Postanowił przeciąć spekulacje, pisząc:
Niemcy dotrzymują swoich zobowiązań wobec NATO i swoich partnerów zgodnie z umową koalicyjną z 2018 r. W związku z tym wszelkie dalsze spekulacje są bezcelowe.