Zamieszanie wokół sprowadzenia z Chin maseczek i innych środków ochrony bezpośredniej nie słabnie. Po tym jak warszawska prokuratura wszczęła w sprawie śledztwo, na jaw wyszło, że za importem stoi zupełnie inna firma - donosi "Rzeczpospolita".
To zaskakujące, bo z dotychczasowych deklaracji Ministerstwa Zdrowia, którym kieruje Łukasz Szumowski, wynika, że za sprowadzenie maseczek odpowiedzialne były trzy podmioty - pośrednik nieruchomości, doradca aptekarza oraz znajomy brata ministra zdrowia, którego ten mógł poznać na nartach.
Tymczasem czwarty podmiot, o którym resort zdrowia nie wspominał do tej pory, twierdzi, że to on importował maski. Chodzi o spółkę Igloo, producenta chłodziarek. Przedstawiciel firmy zapewnia, że towar sprowadzony z Chin miał wszelkie niezbędne badania i certyfikaty.
Dziennik pyta, dlaczego to Igloo nie negocjowało z resortem zdrowia dostawy maseczek. Tym bardziej że na skutek "wydłużania" łańcucha dostaw ich ostateczna cena mogła wzrosnąć. To właśnie na skutek przechodzenia towaru przez kolejnych pośredników cena za maseczkę mogła ostatecznie wzrosnąć do 45 zł za sztukę.
Łukasz Szumowski i wiceszef Janusz Cieszyński zostali zapytani o felerne maseczki sprowadzone z Chin przez "Dziennik Gazetę Prawną". Politycy twierdzą, że w momencie transakcji, czyli w marcu, nie było od kogo kupić tych maseczek. Podkreślają, że niemal wszystkie firmy żądały przedpłaty. Dodają również, że kilka razy rządy innych państw ubiegły Polskę w zakupie.
Czytaj też: Maseczki tylko w budynkach? Szumowski: Złagodzenie nakazu możliwe za 1-2 tygodnie
- Pamiętajmy, jaka była sytuacja. Wszyscy w Europie wydzierali sobie pazurami każdy sprzęt, głównie maseczki. (...) Minister kupiłby w tym czasie maseczki nawet od diabła. Ale nikt nie chciał ich sprzedać. Nikt. Nie było ani jednej innej oferty. A moja znajomość z kontrahentem polega na tym, że widziałem się z nim cztery lata wcześniej na nartach - przyznał Szumowski.