Adam Leszczyński: Bo jego wierszyk wpisał się w bardzo długą tradycję narzekania naszych elit na lud. Elity w Polsce od stuleci - mogę to powiedzieć z czystym sumieniem jako autor "Ludowej historii Polski" - twierdziły, że lud jest niewdzięczny, nie rozumie, jak mu dobrze. I że sprzedaje dobro kraju za miskę soczewicy.
To jest uderzająco podobne do tego, co szlachta wypisywała o buntujących się poddanych albo o tych, którzy nie chcieli walczyć z zaborcą. Naprawdę ta narracja ani na jotę się nie zmieniła. Prości ludzie zostali kupieni, bo są prymitywni i nie rozumieją wartości wyższych, nie rozumieją, co znaczy wolność, więc idą za tym, kto im da jakieś miedziaki, bo niewiele trzeba. U Damięckiego w tej roli występuje "pięć stówek, ser i kilka parówek" oraz "trzynastka", czyli trzynasta emerytura, ale to ma naprawdę przerażająco długą tradycję.
Co najmniej od czasów konfederacji barskiej z lat 1768-1772. Konfederaci mieli obsesję rzekomego spisku przygotowanego przez króla Stanisława Augusta, którego nienawidzili. Wyobrażali sobie, że król uzbroi przeciwko szlachcie chłopów i na ich grzbietach zbuduje monarchię absolutną.
Za uwolnienie ich od ciężarów na rzecz szlachty, które są przecież uczciwe i naturalne. "Cóż czyni dalej zdrada i chytrość? Gdy na szlacheckie karki nieznośnej niewoli wciska jarzmo, z karków poddanych naszych je rozwiązuje" - pisał jeden z konfederatów w manifeście z 1770 roku. W publicystyce szlacheckiej tego okresu mamy nieustanne narzekania na to, jak łatwo kupić ten nasz lud i "odebrać nam starożytne wolności".
Potem ten motyw powracał w czasie każdego dużego konfliktu w Polsce, każdego powstania i każdego przesilenia w dziejach narodowych. Zwłaszcza wracał w sytuacji swoistego przetargu, kiedy mieliśmy do czynienia z takim oto trójkątem: nasze elity szlacheckie, zaborca lub najeźdźca oraz lud polski jako ten trzeci element. Od końca XVIII w. elity w większości uważały, że nie można wygrać wolności czy niepodległości bez poparcia ludu, więc trzeba mu coś obiecać. Dochodziło do licytacji, bo zaborca też obiecywał. Takich sytuacji mieliśmy w historii kilka. Dwie siły polityczne składały polskiemu ludowi ofertę i zwykle szlacheckie elity były przelicytowywane.
Bo nie chciały licytować za wysoko własnym przywilejem i własnym majątkiem.
To było szczególnie widoczne w 1831 roku, w czasie powstania listopadowego. Chłopów do udziału w powstaniu miało zachęcić uwłaszczenie, czyli nadanie im na własność ziemi, którą dzierżawili od panów. To wymaga pewnego kontekstu: chłopi w Księstwie Warszawskim - mikropaństewku utworzonym przez Napoleona - otrzymali na początku XIX wieku osobistą wolność, czyli przestali być poddanymi dziedziców przypisanymi do ziemi. Natomiast nie dostali własności ziemi, którą uprawiali. Niby byli wolni, ale mieszkali na użyczonym: chałupa i ziemia należały do dziedzica. Tymczasem polskie elity szlacheckie żyły wtedy fikcją tzw. wolnej umowy.
Że mamy równość stron takiego kontraktu. Oto chłop zawrze wolną umowę ze szlachcicem i będzie mu płacić uczciwą cenę - w pieniądzu i w robociźnie - za użytkowanie ziemi, domu, narzędzi. Tyle że ta "uczciwa cena" polegała na tym, że chłop żył na skraju nędzy. W wielu przypadkach stosunki na wsi stały się bardziej bezwzględne niż w czasach poddaństwa. Kiedy w 1830 roku wybuchło powstanie, stawką w grze politycznej stało się uwłaszczenie. I co się dzieje dalej? Mamy marzec 1831 roku, wojska rosyjskie już weszły na teren Królestwa Polskiego, sejm powstańczy dyskutuje nad uwłaszczeniem. Mamy zapis tej debaty. To dokument niesłychanie pouczający. Główny argument przeciwników uwłaszczenia brzmi, że nie wolno naruszać świętego prawa własności. To chyba jedyna rzecz, jaką nasze elity bez zastrzeżeń przyswoiły z zachodniego liberalizmu: wyobrażenie, że własność to coś nienaruszalnego. Poza tym jest dużo wystąpień, że kraj nie dojrzał do uwłaszczenia, że chłopi nie są gotowi, bo zbyt prymitywni i wszystko co dostaną natychmiast przepiją.
Tak. Posłowie - czyli sama szlachta - dyskutują, że oddanie ziemi na własność zniechęci chłopów do pracy, że nie da się ich upilnować, że chłopi tę ziemię zapuszczą, i że zanim dostaną własność, trzeba ich "oświecić", co oznacza oczywiście odłożenie uwłaszczenia w nieokreśloną przyszłość. Znajdziemy tam dużo takich cytatów. Zupełnie jakbyśmy czytali publicystykę na temat 500 plus! Ostatecznie prawdziwego uwłaszczenia nie ogłoszono, powstańcy co prawda postanowili dać chłopom ziemię, ale tylko tym, którzy mieszkali w dobrach rządowych. To była jednak mniejszość, w dodatku obwarowano to rozmaitymi ograniczeniami. Natomiast w dobrach szlacheckich - a tych była zdecydowana większość - obowiązywało święte prawo własności i nic się nie dało zrobić.
Przegrywamy z Rosjanami, trzeba powstanie ratować, więc na wiosnę 1831 r. pojawia się pomysł zorganizowania pospolitego ruszenia, w skład którego mają wejść chłopi. No bo kto inny? To kraj chłopski. A oni nie mają ochoty. Zwłaszcza że z powołania do wojska zostają od razu zwolnieni wójtowie, a to byli niemal zawsze dziedzice. Pospolite ruszenie tak naprawdę nie będzie pospolite, tylko chłopskie, bo pan zostaje na miejscu, nie idzie do wojska, a chłop ma do wojska pójść. Chłopi nie chcą brać udziału w pospolitym ruszeniu, mnożą się dezercje. W maju pod Olkuszem dochodzi do bicia urzędników państwowych i dworskich, gromady chłopskie rabują dwory. "Hura, Polska w skórę wzięła" - taki okrzyk zanotował jakiś szlachcic. Zresztą tym chłopom, których mimo wszystko udało się do wojska wcielić, nie zmniejszono nawet wymiaru pańszczyzny.
Mieli odrabiać ustaloną pańszczyznę i kropka.
Dlatego pola dworskie musieli za nich obrabiać sąsiedzi albo rodzina. W tym momencie licytacja o względy ludu została przegrana. Elity po prostu nie chciały uszczuplić majątków, zwyczajnie nie chciały za to zapłacić. Towarzyszyło temu chóralne narzekanie, że lud jest niewdzięczny, ciemny, głupi, liczyć na niego nie można i tak dalej.
Takich sytuacji w naszej historii było kilka i to narzekanie się pojawiało za każdym razem: "lud jest niewdzięczny", "lud się sprzedał". Historyk i pisarz Walery Przyborowski - uczestnik powstania styczniowego, w czasie którego car Aleksander II wygrał licytację o względy ludu z naszymi elitami, czyli z powstańczym rządem - użył określenia "martwe morze chłopskie". To morze rusza się tylko wtedy, kiedy się da pieniądze. Ich interesuje tylko micha.
To jest właśnie śmieszne i straszne zarazem. W ziemiańskich umysłach kisiło się od stuleci przekonanie o patriarchalnej relacji między panami i ludem. Oficjalną podbudową ideologiczną tego systemu była opieka, pomoc i przewodnictwo, czyli same dobre rzeczy. Mniej więcej od końca XVI wieku w naszej historiografii upowszechnia się tzw. teoria podboju - przekonanie, że nad Wisłą żyją dwa odmienne ludy: panowie są wojownikami, tak jak ich przodkowie, i dlatego sprawują władzę, a chłop należy do całkiem innego ludu, gorszego, nie umie myśleć, nie umie pracować, właściwie nic nie umie, sam nie jest w stanie o siebie zadbać, więc potrzebuje opieki, którą mu zapewnia pan. Chłop może swoje życie jako tako ogarnąć wyłącznie dzięki temu, że mu dziedzic powie, co ma robić. Dlatego zawsze, kiedy chłopi się buntowali przeciwko szlacheckim elitom, a tych buntów było w polskiej historii trochę, to szlachta traktowała to jako przejaw skrajnej niewdzięczności albo efekt obcego spisku. Nie dyskutowano o niesprawiedliwościach systemu, tylko raczej o tym, że poddani mają złe charaktery, są głupi, krnąbrni i dlatego się buntują. Bo jak to? My im dajemy opiekę i nasze światłe przewodnictwo, a oni co? Bunt był przejawem niewdzięczności.
Można się tu odwołać do kategorii długiego trwania. Istnieją w społeczeństwach pewne struktury relacji wewnętrznych, które są silniejsze od rewolucji i zmian ustrojów. W Polsce, jak sądzę, czymś takim jest typ relacji między "elitą" i "ludem". Dzisiejsi specjaliści od zarządzania mówią o folwarcznym czy patriarchalnym stylu kierowania polskimi firmami - to mówi na przykład prof. Janusz Hryniewicz, to samo wychodzi z badań prof. Juliusza Gardawskiego. Właściciel polskiego przedsiębiorstwa uważa, że jest ojcem dla pracowników i państwo nie powinno za bardzo ingerować w te serdeczne ojcowskie relacje, bo przecież każdy rodzic dla swoich dzieci chce najlepiej. Pracownicy nie potrzebują kodeksu pracy, związków zawodowych, gwarancji prawnych, bo jak mają problem, to zawsze mogą do mnie przyjść - tak często mówią pracodawcy. I dokładnie ten sam argument pojawiał się w konserwatywnej opinii szlacheckiej przeciwko zniesieniu pańszczyzny. Bo po co ją znosić? Jest przecież dobrze, a chłop to ma najlepiej w tym ojcowskim układzie.
Wszyscy wiemy, że był Frycz-Modrzewski, który współczuł chłopom, byli Staszic i Kołłątaj, ale tacy reformatorzy zawsze u nas byli w mniejszości. Główny nurt był przeciwny zmianom. A argumenty mieli takie, jakich używają przedsiębiorcy w badaniach Gardawskiego czy Hryniewicza. W 1789 roku ks. Ignacy Grabowski, trynitarz i konserwatywny publicysta, broniąc pańszczyzny i przywiązania chłopa do ziemi, pisał, że gdyby chłopów uwolnić, grunta by opustoszały, a "hultaie, złodzieje, rozbóynicy, próżniacy mnożyli się". "Nigdy Naród nie miał pociechi z żadnego wolnego pospólstwa (…) a doświadczając złoczyństwa często prawami ich dozor nakazywał" - dowodził. Uwolniony chłop zaciągnie długi "jak Żydek lub mieszczanek wolny", a potem ucieknie. Lud zawsze więc wymaga opieki pana. Pan mu pomaga, pan go żywi, a różne obce nowinki i gwarancje prawne tylko wprowadzą szkodliwy zamęt. I to jest uderzające, kiedy się czyta źródła, a przeczytałem podczas pracy nad książką dziesiątki tysięcy stron, że oni mówią do nas językiem, który dzisiaj cały czas pobrzmiewa.
W pewnym sensie to nie Damięcki w tym wierszyku do nas mówi. To język - te struktury myślenia elit polskich - mówią przez niego. Mówi przez niego historia, której nie jest świadomy, i mechanizmy społeczne, które są bardzo stare i bardzo głęboko zakorzenione w społeczeństwie polskim.
Ponieważ to bardzo głęboko w nas siedzi. Pogląd o ludowej niewdzięczności miał kolejne odsłony w 1831 roku, 1846 roku i 1848 roku w Galicji, kiedy chłopi byli przeciwni powstaniu. A potem przyszedł rok 1863 i powstanie styczniowe. Władysław Grabski - znów prawicowy historyk -napisał, że "licytację o duszę ludu wygrał car". Pretensje elit wobec ludu po tym kolejnym przegranym powstaniu wylały się jak morze. Przy czym warto wiedzieć, że dwa lata przed powstaniem chłopi zostali poddani brutalnej pacyfikacji przy pomocy carskiej armii i przy milczeniu albo współudziale ziemian.
W 1861 roku w Królestwie Polskim wybuchły bunty przeciw pańszczyźnie. W kwietniu chłopi zaczęli odmawiać wykonywania pracy na pańskich polach. To się szybko rozlewało po kraju. Władze rosyjskie wysłały wojska. Przez każdą gubernię przechodziły carskie oddziały, batożono chłopów, którzy nie chcieli się podporządkować pańszczyźnie, wyrzucano ze wsi, skazywano na zesłanie. Te represje miały charakter masowy, a przeciwko buntownikom często współpracowali z władzami carskimi polscy dziedzice, którzy dwa lata później w czasie powstania styczniowego szli do lasu i walczyli z tym samym caratem.
Tak. Bo są ciemni, niewdzięczni i współpracują z zaborcą.
Nie. To jest przywracanie porządku.
Polska szlachta w swojej masie była niezdolna do autorefleksji, nawet pod wpływem dramatycznych wydarzeń i kolejnych nieudanych powstań. Uczyli się bardzo powoli. Żeby cokolwiek zobaczyć i przemyśleć, musieli się dopiero przejrzeć w oczach Zachodu. W XIX wieku w publicystyce dotyczącej "sprawy włościańskiej" wybrzmiewa często taki oto wątek: chyba faktycznie mamy w Polsce kłopot z pańszczyzną, bo w Paryżu i Londynie nie jesteśmy wiarygodni jako bojownicy o wolność. Emigranci po powstaniu listopadowym narzekali, że trudno im na Zachodzie agitować za polską sprawą, bo słyszą, że ta niby-wolność ma być dla szlacheckich pięciu procent społeczeństwa, a cała reszta dalej będzie żyć w ciemnocie, niewoli i biedzie. Często więc bardziej chodziło o to, że utrzymywanie pańszczyzny przynosi polityczne straty, niż że jest głęboko niemoralne.
W 1861 roku, kiedy - jak już mówiłem - chłopi na ziemiach polskich masowo przestali odrabiać pańszczyznę, szlachta w "Kmiotku" dobrotliwie tłumaczyła niepokornym włościanom, że na ich miejsce łatwo znajdą się inni, że źle pracują, że to dwór ich żywi, i że za lenistwo oraz obijanie się zdadzą kiedyś rachunek przed Bogiem. Cytat: "A ileż to biednych ludzi z żonami i dziećmi znajdzie zatrudnienie na wasze miejsce we dworze! Czy myślisz, drogi bracie, że dwór dotąd miał się z was z pyszna? A gdzie tam! Jak wyjechało kilkadziesiąt pługów po zaciągu, to brzydko było patrzeć jak pyskali wszyscy swoimi płużkami niby kopystkami po wierzchu i nierówno".
W "Kmiotku" i innych szlacheckich napomnieniach wraca pogląd, że chłopi pracują wyłącznie pod nadzorem, czyli wtedy, gdy na polu stoi ekonom albo karbowy, a jak nadzór się oddala, no to oni natychmiast stoją oparci o narzędzia i czekają, aż dniówka pańszczyźniana się skończy.
Oczywiście. To było racjonalne zachowanie.
Tak. Nie ma najmniejszego sensu pracować efektywnie na pańskim, jest całkiem racjonalne robić tam jak najmniej, z czego właściciele sobie zdawali sprawę. Ale zamiast dostrzec systemowy problem pańszczyzny i ówczesnego "modelu zarządzania", łatwiej im było narzekać na "niewdzięczność ludu", na jego lenistwo i głupotę. Tymczasem to była strategia chłopów obliczona na przetrwanie. Każdy z nas zachowywałby się dokładnie tak samo: skoro po pracy na pańskim polu musisz obrobić jeszcze swoje - to znaczy też pańskie, ale użytkowane przez ciebie - więc po prostu oszczędzasz siły. Ryzykujesz baty, jeszcze długo w XIX stuleciu po prostu za to bito.
Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie. Pańszczyzna w Polsce była prawdopodobnie bardziej uciążliwa niż w Prusach, ale lżejsza niż w Rosji, ale to trudno dokładnie zmierzyć i porównać. Dwaj historycy z Białegostoku - Piotr Guzowski i Radosław Poniat - zaproponowali niedawno stworzenie "indeksu", zestawu wskaźników, który pozwalałby porównywać obciążenia.
Ale Polskę od Zachodu - i to nawet od tego Zachodu pańszczyźnianego, czyli od Prus - różniło coś jeszcze innego. U nas pan miał właściwie pełną jurysdykcję nad chłopem w dobrach prywatnych. On miał de facto prawo życia i śmierci, możliwość karania chłopa śmiercią odebrano panom dopiero w 1768 roku i była to jedna z pierwszych istotnych społecznych reform oświeceniowych w Polsce. Nakazano wtedy dziedzicom przekazywanie spraw przestępstw chłopskich - tych zagrożonych karą śmierci - do sądów. Wcześniej pan mógł zabić "swojego" chłopa nawet bez istotnego powodu. Natomiast w Prusach i w tych krajach Zachodu, w których istniała pańszczyzna, funkcjonowała jednak władza państwowa, do której - łatwiej lub trudniej - chłop mógł się odwołać. W Polsce w XVII i XVIII wieku nikt nie ingerował w tzw. stosunki pracy między chłopem i panem, przynajmniej w dobrach prywatnych, a tych była większość. Chłopi mogli się zbuntować albo uciec, ale na obronę ze strony państwa nie mogli liczyć. Technika ekstrakcji była u nas naprawdę bardzo zaawansowana...
Wyciągania z chłopa ostatniego grosza. Od XVII w. chłop polski był w bardzo kreatywny sposób, z chirurgiczną precyzją, pozbawiany nadwyżki, którą mógł wyprodukować. Oprócz pańszczyzny i czynszu istniało mnóstwo większych i mniejszych powinności, które chłop musiał uregulować wobec dworu: opłat, posług, obowiązków. Ten system był bardzo precyzyjnie dostrojony i kompletny, otaczał poddanego ze wszystkich stron. Chłop nie mógł więc akumulować. Szlachta polska była niesłychanie efektywna w odbieraniu absolutnie wszystkiego ponad to minimum, które pozwalało trzymać poddanych na granicy biologicznego przeżycia.
Tak. Bo się miga od pracy, a przecież pole i chałupę dostał od pana. Liczba dni pańszczyzny była bardzo różna i zależała od wielkości gospodarstwa chłopskiego. Z faktu, że jakieś gospodarstwo musiało np. odrabiać pięć dni w tygodniu, nie wynikało, że chłop sam to odrabiał, często miał do tego parobka.
Oczywiście. Właściciele w Polsce wykazywali się gigantyczną kreatywnością w wymyślaniu nowych obciążeń. Innowacyjność, która gdzie indziej szła w kierunku wynalazków technicznych, handlu, odkrywania nowych kontynentów, unowocześniania produkcji, u nas przejawiała się w wymyślaniu, jak z poddanego jeszcze więcej wycisnąć. Na przykład monopol propinacyjny właściciela: chłop nie mógł sam warzyć piwa, musiał je kupować w pańskiej karczmie, a często nawet jak tego piwa nie wypijał, to i tak jakąś ilość musiał wykupić. Albo np. chłop chciał sprzedać bydło, to nie mógł tego zrobić po prostu, tylko prawo pierwokupu miał dwór, oczywiście po ustalonej przez siebie cenie. Dziesiątki zakazów i nakazów, bardzo zróżnicowanych, w zależności od tradycji, różniących się nieraz znacznie pomiędzy sąsiadującymi dobrami. Albo taki "innowacyjny" pomysł: najem przymusowy, który polegał na tym, że jeżeli chłop wyrobił swoją pańszczyznę, to nadal mógł być "wynajęty", czyli zmuszony do pracy na pańskim - już za pieniądze, ale po bardzo niskich stawkach. I nie mógł odmówić.
Innym kreatywnym pomysłem była tzw. pańszczyzna wydziałowa. Pan oceniał, ile pracy według niego można wykonać w ciągu jednego dnia i chłop musiał ją wykonać, a jak mu to zajęło dwa dni, to i tak zaliczano mu jeden dzień pańszczyzny. Sprytne, prawda? Kreatywność narodowa w tej dziedzinie nie znała granic.
Znam te dane.
Zupełnie mnie to nie dziwi, bo to jest pozostałość tej szlacheckiej narracji. Na brak szacunku dla pracy narzekano w Polsce od stuleci. "Tyrana kochać jest przeciw naturze" - zauważył jeden z oświeceniowych pisarzy. Późno, bo w XVIII w., pojawiła się refleksja, że człowiek pracuje wydajnie, kiedy widzi w tym własną korzyść. To był argument w publicystyce oświeceniowej, że przyznanie chłopom ograniczonego prawa własności i zostawianie im nadwyżek spowoduje, że będą mogli te nadwyżki akumulować, a jak im się wszystko odbiera, to nie mają po co się starać. Cała ta debata odbywała się naturalnie ponad głowami chłopów.
Ale wróćmy do szlacheckiej publicystyki głównego nurtu. W jednym z tekstów z 1863 roku z cyklu "dobre rady panów dla włościan" pewien zadowolony z siebie ziemianin pisze życzliwie: mieszkacie, drodzy chłopi, w swoich chatach jak bydlęta i z bydlętami. Jak wy tam wytrzymujecie 15 godzin nocy w zimie!? Poprawcie się, rozbudujcie sobie te chaty. Od czego zacząć? "Od pracy i wstrzemięźliwości. Pracą zarobicie sobie pieniędzy, za nie poprawicie z czasem domostwa wasze". Biedny chłop sam by na to nie wpadł, musiał to usłyszeć od pana.
Że trzeba mu to doradzić, bo inaczej pracy nie będzie szanował! Te dobre rady słyszeli chłopi, którzy już niedługo później zaczęli emigrować za pracą na drugi koniec świata, bo w kraju niczego nie mogli się dorobić, a często przymierali głodem. Oni doskonale wiedzieli, jak zarobić i gdzie, nie potrzebowali tych światłych rad. Te rady świadczą raczej o umysłowości elity, która je nieustannie produkowała. I do dziś produkuje.
Bardzo trudne pytanie. Myślę, że ludzie egoistyczni i krótkowzroczni są wszędzie, ale nasze elity w paru kluczowych momentach historii okazały się zbyt przywiązane do swojego przywileju. Najbardziej w 1831 roku, co być może przesądziło o klęsce powstania listopadowego. Wcześniej może też w okresie powstania kościuszkowskiego, chociaż ono było i tak skazane na niepowodzenie.
Z drugiej strony jednak postaw się w ich sytuacji. Wyobraź sobie: jesteś właścicielem ziemskim, masz pańszczyźnianych chłopów. Biznes twojej rodziny od stuleci polega na tym, że oni obrabiają twoje pola, dostajesz od nich pracę, coś ci jeszcze płacą, ta praca co prawda jest niskiej jakości, ale masz ją za darmo. A potem sprzedajesz to, co produkuje twoje gospodarstwo, z tego żyjesz, za to kupujesz suknie dla małżonki czy wysyłasz dziecko na nauki do szkół. To było dla nich normalne życie. I nagle słyszysz od kogoś, powiedzmy od radykalnego kolegi swojego syna, dwudziestoletniego smarkacza: uwłaszcz tych chłopów, daj im swoją ziemię. No jak to? Moją ziemię? Ona od pokoleń należała do mojej rodziny! To są najpoważniejsze w życiu sprawy dla takiego właściciela. Ja się więc tej elicie nie dziwię, że była w swojej masie tak zachowawcza. Mogę to zrozumieć. Sęk w tym, że oni wielokrotnie byli stawiani przez historię przed wyzwaniem, które wymagało wyzbycia się takiego zachowawczego podejścia, jeżeli chcieli osiągnąć swój cel polityczny, czyli mieć własne państwo. Stawiani byli wielokrotnie przed dylematem i musieli z czegoś zrezygnować. I nigdy naprawdę tego nie chcieli zrobić. Niekiedy byli bliżej tej decyzji, niekiedy dalej, ale w sumie nigdy to nie wyszło - zawsze byli zmuszani przez siłę zewnętrzną.
Mamy w naszej historii, jak zresztą w historii w ogóle, do czynienia z racjonalnymi aktorami. Chłopi się zachowywali racjonalnie, kiedy w 1864 roku bardziej wierzyli carowi niż szlachcie, szlachta zachowywała się racjonalnie, ze swojej prywatnej perspektywy, że tej ziemi wcześniej nie chciała im oddać, ale efektem tej całej sumy prywatnych racjonalności był system głęboko nieefektywny gospodarczo, anachroniczny, który utrudniał odbudowę państwa.
Między innymi. Ta książka już jest gotowa, wyjdzie na jesieni, będzie opowiadała o historii relacji władzy w społeczeństwie polskim oraz o mechanizmach redystrybucji w górę, czyli od biednych do bogatych. Prześledziłem ewolucję technik i instytucji, za pomocą których wydobywano u nas z biednych ludzi tzw. wartość dodaną. Od Mieszka do Jarosława, czyli od czasów najdawniejszych państwa polskiego aż do dzisiaj. Staram się to pokazać na tle porównawczym, głównie na tle innych społeczeństw Zachodu, oraz pokazać, jak istnienie tych instytucji uzasadniano.
Tak. Trochę już o tym mówiłem: polską specyfiką była głęboka abdykacja państwa w stosunkach między szlachtą i chłopami przez co najmniej 200 lat. W Polsce relacje władzy na poziomie wsi miały charakter prywatny, państwo w nie w praktyce ingerowało, nie egzekwowało prawa, albo robiło to sporadycznie i niekompetentnie.
I to nie jest przypadek. Ale mam gorszą wiadomość: historia nas uczy, że ciężko z tym cokolwiek zrobić. Kiedy Księstwo Warszawskie w 1807 roku wprowadziło różne ograniczenia we władzy polskiego dziedzica - narzucił to Napoleon, dzięki któremu powstało - to przez następne lata elity szlacheckie bardzo skutecznie osłabiały te przepisy jeden po drugim, w dodatku sprytnie, bo zachowały ich formę prawną. Na przykład: organem władzy terenowej miał być wójt, więc po paru latach wprowadzono chytry mechanizm, który sprawiał, że wójtem z automatu zostawał dziedzic. Czyli niby powołano jakąś władzę zewnętrzną, która kontrolowałaby lokalne stosunki, tyle że tę władzę sprawował dotychczasowy pan. Zwróć uwagę, jak to działa: mieliśmy normy ówczesnego świata cywilizowanego, ale na papierze, w polskim kontekście nabierały innej treści.
Po co ingerować, skoro ten pan jest jako ojciec rodzony dla chłopa i wie najlepiej, co dla niego dobre? Ta narracja doskonale służyła przez stulecia. Żyjemy tu sobie spokojnie i nikt nam nie jest potrzebny. To było też słychać ostatnio na tzw. strajku przedsiębiorców: my, właściciele firm, jesteśmy najważniejsi, bo to my "dajemy pracę". Dokładnie tak, jak ten dziedzic dawał opiekę chłopom. Możemy się oczywiście łudzić, że podobieństwo tych narracji to przypadek, ale one się stale układają w ten sam, dobrze znany wzór.
Dlatego zmiana tego stanu rzeczy jest trudniejsza, niż się wielu wydaje, skoro wzory relacji władzy są w nas głęboko wdrukowane od stuleci. Nie jest tak, że dofinansujemy Państwową Inspekcję Pracy - choć oczywiście trzeba to zrobić - i będzie jak ręką odjął, znikną umowy śmieciowe i "bezpłatne nadgodziny". Jeżeli chcemy mieć tu Skandynawię, to trzeba czegoś głębszego. Wszyscy, którzy uważają, że u nas wystarczy wprowadzić "program socjaldemokratyczny" i będzie jak w Norwegii, pomijają ten historyczny kontekst. Te wszystkie stare rzeczy w nas siedzą i co rusz się wysuwają, a to w wierszyku Damięckiego, a to w wypowiedzi kandydatki na prezydenta, a to w tym, co mówią organizacje przedsiębiorców. I tak samo się to pojawia w wypowiedziach polityków rządu, bo to myślenie nie ma barw partyjnych, ono siedzi w każdej polskiej elicie, pisowskiej, opozycyjnej, bezpartyjnej, każdej. To dziedzictwo jest jak potwór, którego nosimy na plecach, trzeba go najpierw opisać i zrozumieć, żeby go można było w końcu zabić.
***
Adam Leszczyński (1975) jest historykiem i socjologiem, profesorem na Uniwersytecie SWPS, publicystą. W latach 1994-2017 związany z "Gazetą Wyborczą", później współzałożyciel portalu OKO.press. Autor dwóch książek reporterskich: "Naznaczeni. Afryka i AIDS" (2003) oraz "Zbawcy mórz" (2014), dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak za reportaże. Jest też autorem książek "Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943-1980" (2013), "Eksperymenty na biednych" (2016) oraz "No dno po prostu jest Polska. Dlaczego Polacy tak bardzo nie lubią swojego kraju i innych Polaków" (2017). Jego "Ludowa historia Polski" ukaże się na jesieni.