Druga tura wyborów. Liczby pokazują, jak trudne zadanie czeka Trzaskowskiego [WYKRES DNIA]

2 mln 533 tys. 173 - dokładnie tyle wyniosła różnica między liczbą głosów oddanych na Andrzeja Dudę i Rafała Trzaskowskiego. To pokazuje skalę zadania, które czeka kandydata Koalicji Obywatelskiej. Musi zmobilizować miliony osób, które 28 czerwca na niego nie zagłosowały, aby 12 lipca poszły do urn i oddały głos właśnie na niego.

W komunikatach po pierwszej turze wyborów prezydenckich - jak zresztą zwykle po głosowaniach - dominuje przekaz "procentowy". Prezydent Andrzej Duda otrzymał 43,50 proc. głosów, Rafał Trzaskowski 30,46 proc. i tak dalej. 

Za tymi procentami stoją jednak ludzie. Setki, tysiące, miliony ludzi. Za Andrzejem Dudą konkretnie ponad 8,45 mln osób. Za Rafałem Trzaskowskim ponad 5,9 mln. Takie "zhumanizowane" spojrzenie pokazuje skalę wyzwania, przed którym stoi kandydat Koalicji Obywatelskiej, jeśli chce wygrać tegoroczne wybory prezydenckie. Ponad 13 punktów procentowych różnicy między nim a prezydentem Dudą w pierwszej turze to już różnica w poparciu rzędu ponad 2,5 mln osób. Tę różnicę Trzaskowski musi zlikwidować, aby 12 lipca cieszyć się ze zwycięstwa.

embed

Trzaskowski musi powtórzyć dokonanie Dudy

Zapewne swobodnie można przyjąć, że te dokładnie 8 450 513 osób, które poparły Andrzeja Dudę w pierwszej turze, oraz 5 917 340 wyborców Rafała Trzaskowskiego, to żelazny elektorat obu kandydatów. Oczywiście, mogą się zdarzyć sytuacje chorób, wyjazdów, zagapienia się z zaświadczeniem o prawie do głosowania itd., natomiast trudno podejrzewać, że te osoby poparły Dudę albo Trzaskowskiego w pierwszej turze tylko po to, żeby nie zagłosować na nich w decydującej rozgrywce.

Gdyby - zupełnie teoretycznie - do urn 12 lipca poszedł tylko żelazny elektorat obu panów, Duda wygrałby bardzo zdecydowanie, 58,8 do 41,2.

Brakujące do Dudy 2 533 173 głosów wyborców Trzaskowski musi zatem dopiero zdobyć. Plus oczywiście o przynajmniej jeden więcej niż pozyska między pierwszą a drugą turą prezydent ubiegający się o reelekcję. Gdyby założyć, że frekwencja 12 lipca będzie taka sama jak 28 czerwca - gdy oddano 19 425 459 ważnych głosów - zwycięzca wyścigu powinien zdobyć poparcie przynajmniej 9 712 730 osób. 

Przy takim założeniu skala wyzwania, które stoi przed Rafałem Trzaskowskim, jeszcze rośnie. Musiałby on bowiem powiększyć swój elektorat z pierwszej tury aż o niemal 3,8 mln osób. Słowem - musiałby do siebie przekonać aż o 64 proc. więcej osób niż w pierwszej turze.

Wydaje się niemożliwe? Niekoniecznie. To, że zdobycie takiej liczby nowych wyborców w drugiej turze może się udać, pokazał... sam Andrzej Duda podczas wyborów prezydenckich pięć lat temu. Wówczas w pierwszej turze poparło go niemal 5,2 mln osób, a w drugiej ponad 8,6 mln. Duda w dwa tygodnie przekonał do zagłosowania na siebie ponad 3,45 mln nowych wyborców, powiększając tym samym grono swoich popleczników o dwie trzecie.

Zresztą Lech Kaczyński w 2005 r. też powiększył grono swoich wyborców o blisko 67 proc. - z ponad 4,9 mln w pierwszej turze do 8,2 mln w drugiej. Jeśli Trzaskowski 12 lipca chce się cieszyć, musi zrobić to samo, co zwycięscy kandydaci PiS sprzed 5 i 15 lat - przekonać bardzo, bardzo dużo osób, które nie zagłosowały na niego w pierwszej turze, że tym razem warto go poprzeć.

Przy założeniu takiej samej frekwencji co w pierwszej turze, poziom trudności dla Andrzeja Dudy będzie w tym roku znacznie mniejszy. Musiałby bowiem powiększyć swoje dotychczasowe grono wyborców o "raptem" 15 proc. Aby wygrać, musiałby liczyć, poza głosami swoich wyborców z pierwszej tury, na jeszcze ponad 1,26 mln głosów innych osób.

embed

Gdyby - zupełnie teoretycznie - do urn 12 lipca poszli dokładnie ci sami wyborcy co 28 czerwca, to spośród dokładnie 5 057 606 osób, które poparły innego kandydata niż Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski, kandydat KO musiałby przekonać do siebie ponad 75,04 proc. osób. Tylko niespełna jedna czwarta wyborców musiałaby poprzeć z kolei obecnego prezydenta, aby zapewnił on sobie reelekcję.

Frekwencja i mobilizacja

Warto natomiast dodać, że to, iż 12 lipca frekwencja będzie wyższa niż w wyborach 28 czerwca, jest zdecydowanie niewykluczone. Ostatni raz mniej osób poszło do wyborów w drugiej niż w pierwszej turze wyborów prezydenckich w 1990 r. Od tego czasu zawsze frekwencja w drugiej turze była wyższa - czasem nieznacznie, ale np. w 2015 r. różnica wyniosła ponad 2 mln głosów.

Nie jest oczywiście powiedziane, że teraz też tak będzie. Przeciwko tej tezie może przemawiać np. środek okresu urlopowego (nawet jeśli ktoś spędza wczasy w Polsce, może nie zdążyć dopisać się do spisu wyborców ani nie mieć zaświadczenia umożliwiającego głosowanie poza miejscem zamieszkania), duża frekwencja w pierwszej turze ("rezerwy" elektoratów obu kandydatów mogą nie być już duże) czy zagrożenie, że wyborcy Szymona Hołowni i Krzysztofa Bosaka - krytykujących duopol PiS-PO - wobec braku sukcesu swoich kandydatów w drugiej turze nie pójdą masowo głosować.

"Szansą" na większą frekwencję jest natomiast sprowadzenie wyborów do plebiscytu PiS kontra antyPiS. Powinno na tym zależeć przede wszystkim sztabowi Rafała Trzaskowskiego. Ubocznym efektem takich działań byłaby zapewne również wzmożenie osób popierających Andrzeja Dudę. Jednak na podstawie porównania danych z pierwszej tury i wyborów parlamentarnych z 2019 r. można wnioskować, że to kandydat KO ma większy potencjał do przyciągnięcia osób, które 28 czerwca nie zagłosowały.

Tutaj dochodzimy do ważnej konkluzji. O ile dla Trzaskowskiego nie ma innej drogi, jak po prostu "zapędzić" Polaków do lokali 12 lipca, o tyle dla Dudy mniejsza frekwencja mogłaby być wręcz na rękę.  Oczywiście, prezydent nie pozwoli sobie na jawne zniechęcanie obywateli do pójścia do wyborów. Naturalnie najlepszą dla niego opcją byłby głos wyborcy na niego. Ale gdyby roboczo przyjąć, że do drugiej tury wyborów nie poszłaby np. połowa wyborców Krzysztofa Bosaka i jedna czwarta Szymona Hołowni (a to ponad 1,3 mln osób) i jednocześnie nie przybyłoby nowych wyborców, to nagle okazałoby się, że Dudzie do reelekcji brakuje - ponad swój elektorat z pierwszej tury - raptem niespełna 600 tys. głosów. Czyli musiałby zdobyć aż o połowę mniej wyborców, niż gdyby frekwencja z pierwszej tury się powtórzyła.

Rzecz jasna w takiej teoretycznej sytuacji i Trzaskowski musiałby zebrać nieco mniej głosów - bo już nie 3,8 mln, ale trochę ponad 3,1 mln. Ale to marne pocieszenie. Oznaczało bowiem, że spośród pozostałych ponad 3,7 mln wyborców musiałby przekonać do siebie aż 84 proc. z nich (przypomnijmy - przy zachowanej proporcji z pierwszej tury było to 75 proc.).

embed

Kto poprze Dudę, kto Trzaskowskiego?

Rzecz jasna kluczową sprawą dla Dudy i Trzaskowskiego będą przepływy wyborców innych kandydatów. Oczywiście tutaj najwięcej zaważą osoby, które 28 czerwca poparły Szymona Hołownię i Krzysztofa Bosaka (choć oczywiście po ponad 400 tys. wyborców Kosiniaka-Kamysza i Roberta Biedronia i ponad 150 tys. od pozostałych kandydatów też jest bardzo ważne, skoro różnica w drugiej turze ma być niewielka). Teoretycznie wszyscy wyborcy Bosaka daliby Dudzie zwycięstwo, wszyscy wyborcy Hołowni zaś pozwoliliby Trzaskowskiemu dogonić Dudę (a nawet go nieznacznie przegonić).

Ale oczywiście rzecz jest dużo bardziej skomplikowana. W poniedziałek Łukasz Rogojsz pisał o dwóch ostatnich badaniach dotyczących przepływów elektoratów. W obu Rafał Trzaskowski zgarnia znacznie więcej wyborców niż Andrzej Duda. Ale rezultaty są zgoła różne - o ile badanie IBRiS dla Wirtualnej Polski wskazuje, że przepływy w drugiej turze wystarczyłyby Trzaskowskiemu do zwycięstwa, o tyle badanie Pollster dla "Super Expressu" taką nadzieję kandydatowi KO odbiera.

Warto też pamiętać, że prawdziwy test kandydaci przejdą dopiero przy urnach. Czym innym jest odpowiedź udzielona w ankiecie, że poszłoby się na wybory i zagłosowało na Dudę albo Trzaskowskiego, a czym innym faktyczna decyzja, którą podejmiemy (lub nie) 12 lipca.

Teoretycznie badania pokazują, że wyborcy Szymona Hołowni, Władysława Kosiniaka-Kamysza i Roberta Biedronia w 80-90 proc. pójdą na drugą turę, a Krzysztofa Bosaka w około 65 proc. Ale czy tak się rzeczywiście stanie? Czy Rafał Trzaskowski - bo to przede wszystkim jego los zależy od głosów tych wyborców - zdoła rzeczywiście przekonać aż tyle osób, aby głosowały za nim albo przeciwko prezydentowi Dudzie?

Znów wracamy do punktu wyjścia. Gra dla Trzaskowskiego toczy się o gigantyczną pulę ludzi - zapewne więcej niż 3,5 mln, a być może więcej niż 4 mln. Ludzi, którym do Koalicji Obywatelskiej, a nawet w ogóle do polityki, często nie jest blisko.  

Szczególnie widać to po przekroju absolutnie niezbędnego Trzaskowskiemu elektoratu Szymona Hołowni. Z sondażu exit poll Ipsos wynika, że to "zlepek" ludzi o bardzo różnych motywacjach i poglądach. Dominują w nim wyborcy Koalicji Obywatelskiej z wyborów parlamentarnych w 2019 r., (29 proc. osób), ale 40 proc. wyborców to ci, którzy rok temu poparli inne partie (9 proc. PiS, 8 proc. SLD, 6 proc. PSL, 7 proc. Konfederację, 10 proc. inne ugrupowania). W części są to osoby, które Koalicja Obywatelska do siebie kiedyś zraziła. Czy tym razem zacisną zęby i zagłosują na Trzaskowskiego, bo złość na PiS zwycięży?

Co więcej, aż 15 proc. wyborców Hołowni w ogóle w 2019 r. nie głosowało, co było najwyższym odsetkiem spośród wszystkich głównych kandydatów. To zresztą podkreślał sam Hołownia - że często słyszał od swoich wyborców, że "jeśli nie on, to nikt". Że wielu jego wyborców rzadko chodzi do wyborów, a teraz poszli i to motywowani nie tyle niechęcią do PiS, ile do duopolu PiS-PO. Osoby, które w ogóle nie głosowały w 2019 r., a teraz poparły Hołownię, to rzesza ok. 400 tys. osób. Czy 12 lipca swoim zwyczajem zostaną w domach, czy może jednak nie? Od tego, jaki sygnał będzie dawał im Hołownia, może zależeć los kandydata KO. We wtorek Hołownia dał do zrozumienia, że osobiście zagłosuje "przeciwko Andrzejowi Dudzie". Nie dał jednak żadnej jasnej deklaracji, natomiast zaapelował do swoich sympatyków o udział w drugiej turze. 

Trzaskowski nie wygra też oczywiście bez części wyborców Krzysztofa Bosaka oraz Władysława Kosiniaka-Kamysza i Roberta Biedronia. Słowem, kandydat KO musi w kilkanaście dni poskładać naprawdę różne puzzle w jedną układankę o nazwie "antyPiS" i pociągnąć za sobą grubo ponad połowę więcej osób niż w pierwszej turze. W maju 2019 r. w wyborach europejskich w swoistym pojedynku PiS kontra antyPiS (choć oczywiście w trochę innej konfiguracji) było około 45 do 38. Czy tym razem rezultat się powtórzy, czy może będzie odwrotny?

Zobacz wideo Od czego zależy sukces Trzaskowskiego w II turze?
Więcej o: