Znamienne jest porównanie programu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości przed wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi w 2015 r. z aktualnymi zapowiedziami ze strony prezydenta Andrzeja Dudy i PiS. Pięć lat temu usłyszeliśmy oczywiście obietnice np. wprowadzenia programu 500 plus czy obniżenia wieku emerytalnego, ale jednocześnie PiS nakreślało, gdzie w budżecie państwa pieniędzy na realizację swoich planów chce szukać. Mowa była oczywiście przede wszystkim o walce z mafiami VAT-owskimi i ogólnie uszczelnieniu systemu podatkowego. Dodatkowo zapowiedziano m.in. wprowadzenie podatku bankowego czy daniny od sieci handlowych.
Dziś trudno powiedzieć, jaki pomysł na kampanię w 2020 r. miałby prezydent Andrzej Duda, gdyby nie epidemia i kryzys. Wiadomo natomiast jedno - nie ma już jasnego sygnału "zabierzemy jednym, damy drugim". Oczywiście, są na różnym etapie prace np. nad podatkiem cyfrowym, cukrowym czy "od smartfonów" (ten ostatni właśnie Duda skrytykował), ale nie są to już rzędy dziesiątek miliardów złotych, jak było w przypadku uszczelnienia podatku VAT (gdzie zresztą rząd doszedł już blisko ściany możliwości).
Zamiast tego słyszymy: "wydamy to, co pożyczymy i to, co da nam Unia". Tak jest m.in. z bonem turystycznym, czyli 500 zł na każde dziecko do wydania na cele wakacyjne. Tak samo jest z już wprowadzonym dodatkiem solidarnościowym, czyli 1400 zł miesięcznie dla osób, które straciły pracę w czasie epidemii.
Źródłem finansowania tych programów (zaproponowanych przez prezydenta Dudę) jest Fundusz Przeciwdziałania COVID-19, prowadzony w Banku Gospodarstwa Krajowego. Jego dysponentem jest premier. BGK emituje obligacje (czyli dług) gwarantowane przez Skarb Państwa - i stąd ma pieniądze na swoje zadania w ramach Funduszu COVID-19. Słowem - bon turystyczny czy dodatek solidarnościowy od prezydenta Andrzeja Dudy są niczym innym jak wydatkami na kredyt, który za kilka lat budżet kraju będzie musiał spłacić (w momencie wykupu obligacji BGK).
Żeby nie było - bon turystyczny i dodatek solidarnościowy zapewne są projektami słusznymi. Emisja obligacji (czy to rządowych czy gwarantowanych przez rząd) nie jest niczym złym, rządy zdobywają tak pieniądze od zawsze. Zwracam natomiast uwagę na sam mechanizm - nie mamy już narracji "weźmiemy oszustom, damy bezrobotnym i dzieciom na wczasy", ale "musimy się zapożyczyć, za jakiś czas to spłacimy".
Podobnie jest z tzw. Planem Dudy, czyli programem inwestycji w kraju - zarówno gigantycznych, strategicznych z punktu widzenia PiS (jak budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego czy przekop Mierzei Wiślanej), jak i lokalnych (np. modernizacja szpitali, remonty dróg itp.). Wicerzecznik PiS Radosław Fogiel nie ukrywał w rozmowie z RMF FM, że założono, iż "znacząca część Planu Dudy" nie będzie finansowana bezpośrednio z budżetu państwa, ale z tzw. europejskiego funduszu odbudowy, czyli wartej 750 mld euro (500 mld w dotacjach, 250 mld w tanich pożyczkach) odpowiedzi Komisji Europejskiej na koronakryzys. Zresztą odpowiedzi oczywiście na kredyt, a konkretnie - z planowanych emisji unijnych obligacji.
Uczciwie trzeba przyznać, że pieniądze na sporo programów działań i reform PiS z ostatnich lat się znalazły. Oczywiście, można (słusznie) zwracać uwagę, że np. ponad 55 mld zł więcej wpływów z VAT w 2019 r. niż w 2016 r. to w sporej części efekt dobrej koniunktury, a nie właściwie w całości z "walki z oszustami", jak lubią przedstawiać to politycy PiS. Można przekonywać, że w okresie prosperity rząd powinien generować nadwyżki w budżecie, a nie powiększać dług publiczny. Ale też nie jest tak, że w kasie państwa (przynajmniej w czasach przed epidemią) doszło do jakiejś totalnej demolki.
Co nie zmienia faktu, że już w 2019 r. widać było, że rząd poszukuje przestrzeni w finansach publicznych. Trzynastki dla emerytów "wypchnięto" poza budżet do Funduszu Solidarnościowego (który pierwotnie miał wspierać wyłącznie osoby niepełnosprawne) tylko po to, aby tych ponad 10 mld zł wydatków nie obciążało stabilizującej reguły wydatkowej. Mówi ona, że dla nowych wydatków budżetowych trzeba znaleźć pokrycie w nowych wpływach.
Odgrzano dramatyczny pomysł reformy OFE, gdzie pod przykrywką prywatyzacji środków emerytalnych rząd postanowił jednorazowo zabrać Polakom w formie "opłaty przekształceniowej" prawdopodobnie kilkanaście miliardów złotych. Reforma miała zacząć obowiązywać w czerwcu br., ale przez epidemię przesunięto ją w czasie (prawdopodobnie na przyszły rok).
Co więcej, według szacunków Komisji Europejskiej, w 2019 r. tzw. deficyt strukturalny, czyli oczyszczony o ponadprzeciętne dochody budżetowe wynikające z dobrej koniunktury czy o dochody jednorazowe, wyniósł w Polsce w 2019 r. 2,7 proc. PKB. To plasuje nas w pierwszej piątce Unii pod tym względem. Średnia unijna wyniosła 1,1 proc. Wskaźnik deficytu strukturalnego to sygnał, że polski budżet jest dość mocno uzależniony od dobrej koniunktury i dodatkowych zastrzyków finansowych. Bez nich sytuacja zaczyna wyglądać mniej kolorowo. "Sztywne" wydatki budżetowe - czyli takie, których nie można łatwo ścinać - stanowią już ponad 70 proc. jego całości.
Na to należy dołożyć antykryzysowe działania rządu. W budżecie centralnym nie widać zadłużenia BGK i Polskiego Funduszu Rozwoju, które na razie wynosi ponad 120 mld zł, a może dojść do ponad 200 mld zł.
To wszystko oznacza, że finanse państwa są, delikatnie rzecz ujmując, pod presją. Powstaje pytanie o pokrycie dla obietnic wyborczych. Czy byłyby to dodatkowe wpływy (skąd?), oszczędności (gdzie?) czy jednak emisja kolejnego długu.
A obietnice się rozkręcają. Rafał Trzaskowski zapowiedział już m.in. sporą podwyżkę kwoty wolnej od podatku - z 8 do 30 tys. zł wzrósłby próg dochodów, przy którym podatek w ogóle nie byłby pobierany, przy dochodach 30-65 tys. zł też kwota wolna byłaby wyższa niż dziś. Obiecał także, że zawetuje każdą ustawę podwyższającą podatki. To oczywiście ukłon wobec elektoratu Krzysztofa Bosaka.
Gdyby Trzaskowski jako prezydent Polski by się tej deklaracji trzymał, wiązałoby to nieco rządowi ręce. A warto przypomnieć, że prezydent Duda właśnie ten węzeł na rękach rządu mocno poluzował, podpisując w środę ustawę znoszącą - przynajmniej na czas walki z kryzysem - wspomnianą wcześniej stabilizującą regułę wydatkową w budżecie. Z drugiej strony, i premier Morawiecki twierdzi, że Duda jest "gwarantem braku podwyżek podatków".
Do tego dochodzą "wydatkowe" obietnice wyborcze kandydatów. W przypadku Trzaskowskiego chodzi m.in. o znaczące podwyżki dla nauczycieli, spory wzrost wydatków na ochronę zdrowia czy reaktywację programu Mieszkanie dla Młodych. Od Dudy słyszymy zapowiedzi m.in. wprowadzenia emerytur stażowych i strażackich oraz kolejnych dodatkowych świadczeń dla emerytów i rencistów.
Dla prezydenta - ktokolwiek by nim nie został - niewątpliwym wyzwaniem będzie przekonanie rządu do finansowania tych obietnic w warunkach kryzysowych finansów państwa, przy jednocześnie zamkniętej drodze do poszukiwania nowych wpływów podatkowych. Oby nie skończyło się to źle.