Makarewicz: "Korporacje znów dostały biliony od państwa. Ameryka zapłaci za ten błąd"

Pakiet antykryzysowy po raz kolejny został tak skonstruowany, że korporacje dostały morze pieniędzy od państwa. I w tym momencie nie ma znaczenia, że ludzie tracą pracę i nie mają pieniędzy. Te firmy dostały tak duże wsparcie z budżetu, że nie potrzebują, żeby ludzie cokolwiek od nich kupowali - z ekonomistą Tomaszem Makarewiczem z Uniwersytetu w Bambergu rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Co będzie z Ameryką?

Tomasz Makarewicz: Wyjdzie z tego strasznie poobijana, najmocniej od Wojny Secesyjnej. Politycznie, gospodarczo i moralnie. Trump najprawdopodobniej w listopadzie przegra, odwracają się od niego nawet najbardziej konserwatywne stany i biali ewangelicy z małych miast, ale żadna to pociecha. Pandemia rozłożyła ten kraj na łopatki, amerykański system został przetestowany i sobie nie poradził.

Ale to bardziej wina Trumpa czy amerykańskiego systemu?

I to, i to. Reakcja Białego Domu na koronawirusa była katastrofalna, mieli szansę mocno pandemię ograniczyć, tak jak udało się w Europie, a teraz codziennie przybywa 50-60 tysięcy nowych zachorowań i jest już ponad 165 tysięcy ofiar śmiertelnych. Te liczby są dramatyczne. W niektórych stanach nawet nie sprawdzają, z kim zarażony miał kontakt, bo i tak brakuje mocy przerobowych w laboratoriach, żeby zrobić testy. Ameryka leży na łopatkach.

I dlaczego tak się stało?

Bo oni w marcu zrobili najgorszą rzecz z możliwych, to znaczy nie podjęli tak naprawdę żadnej decyzji: zrobili pół lockdownu, pół blokady gospodarczej, to było dużo słabsze niż w Europie. I nie zostało skoordynowane przez władze federalne. Rząd nie wprowadził lockdownu w całym kraju, federalnego zakazu zgromadzeń, federalnego nakazu zamknięcia takich i takich biznesów, takich i takich usług. Miały to robić władze stanowe i to się nie udało. Wszystko było dziurawe, lokalnie ogłaszano masę wyjątków, a nawet jeśli jakiś stan zrobił lockdown porządnie, to on trwał za krótko. Lockdown stał się natychmiast przedmiotem amerykańskiej wojny kulturowej.

Czyli?

Część amerykańskiej prawicy uważa, że wszystko, co robi rząd centralny, jest złe. "Jeśli urzędnik państwowy twierdzi, że chce ci pomóc, to chwytaj się za portfel". I to też odegrało swoją rolę. Najbardziej znany przypadek to Georgia, której gubernatorem jest Brian Kemp. Możesz sobie wygooglać jego spot wyborczy: facet siedzi w fotelu, trzyma naładowaną strzelbę, a obok niego siedzi chłopak, który stara się o rękę jego córki. I ten chłopak zdaje coś w rodzaju egzaminu przed przyszłym teściem, mówi mniej więcej tak: posiadanie broni to niezbywalne prawo, a poza tym trzeba ciąć wydatki rządowe i ciąć regulacje federalne. Na co Kemp przeładowuje strzelbę i mówi: no, dopiero teraz zasługujesz, żeby się spotykać z moją córką.

No ale co z tego wynika?

Że niektóre stany ten cały lockdown potraktowały niespecjalnie serio z powodów politycznych. Kemp reprezentuje populistyczne skrzydło partii republikańskiej, wierzy w "ograniczony rząd" i skrajny indywidualizm, nie chce, żeby "Waszyngton i liberalne elity cokolwiek nam dyktowały". Więc wprowadził ograniczenia na trochę i szybko z nich zrezygnował. Zresztą Trump do tego nawoływał, bo za parę miesięcy ma przecież reelekcję i wie, że porządny lockdown oznacza jeszcze głębszą recesję, która mu może zaszkodzić. A po drugiej stronie mamy władze stanowe, które próbują sobie jakoś z tym poradzić. Ameryka nie ma ognisk, mają epidemię w całym kraju. W Hiszpanii, owszem, jest nawrót, ale to głównie Barcelona, a Stany mają epidemie wszędzie i jeśli nic z tym nie zrobią, to będą setki tysięcy ofiar. Wojna w Wietnamie to było 60 tysięcy ofiar po stronie USA. Amerykańska lewica mówi, że trzeba będzie liczbę ofiar koronawirusa podawać w jednostce "Wietnam", na razie mamy "dwa i pół Wietnamu".

To wracam do pytania: na ile to wina Trumpa, a na ile amerykańskiego systemu, który przy innym prezydencie też by sobie nie poradził?

Istnieje w języku angielskim takie powiedzenie: "doskonała burza". Chodzi o sytuację, kiedy złoży się kilka elementów, które się napędzają i mamy najgorszy możliwy scenariusz. Trump od samego początku pandemii zachowywał się jak to Trump: kręcił, zmieniał zdanie, opowiadał swoje mitomańskie historie. A przede wszystkim okłamywał własnych obywateli. W Europie wszyscy się zgadzamy, że maski to maski, noszenie ich nie jest przyjemne, no ale trzeba nosić, nie stały się one przedmiotem wojny kulturowej, że lewica chce masek, a prawica - nie chce. W Stanach natomiast duża część republikanów jeszcze do niedawna twierdziła, że maski to marksistowski wymysł. A wzięło się to stąd, że u progu pandemii władze federalne zorientowały się, że jest problem z maskami medycznymi dla lekarzy. Brakowało ich dramatycznie, jeszcze bardziej niż w Europie. Nie jest to wina Trumpa, że cały amerykański przemysł medyczny jest nastawiony na zysk, wolny rynek rządzi tam zdrowiem od A do Z, a przecież wolny rynek nie myśli o tym, że może nadejść jakaś pandemia, trzymanie zapasu masek to zbędny koszt. Na tej samej zasadzie w amerykańskich szpitalach jest dużo mniej OIOM-ów w porównaniu z Europą, bo taki oddział intensywnej terapii stoi zwykle niewykorzystany i niepotrzebnie zżera koszty. I znowu: to nie wina Trumpa, tylko dekady zaniedbań - i Republikanów, i Demokratów. Ale prezydent mógł przynajmniej tych błędów systemu nie nakręcać! W Niemczech jak było za mało masek, to Merkel kazała ministrowi zdrowia przygotować film: szanowni obywatele, jest problem z maskami medycznymi, więc ich nie kupujcie. Plus instruktaż, jak przygotować sobie samemu maseczkę z materiału. W USA natomiast rząd wpadł na inny pomysł. Jak ograniczyć wykupywanie masek? Powiedzmy ludziom, że one nie działają! I administracja Trumpa przez cały luty i marzec tak twierdziła, co było oczywistym kłamstwem. Zadziałało aż za dobrze, ludzie do dzisiaj nie chcą nosić masek, w badaniach opinii publicznej 40 proc. Republikanów twierdziło, że maski niczemu nie służą. I dopiero w lipcu Trump powiedział, że maski jednak działają, więc teraz "tylko" jedna czwarta republikańskich wyborców je neguje. Dlaczego tyle o tych maskach mówię? Bo ten przykład pokazuje, że na obecną amerykańską klęskę składa się wiele czynników: dysfunkcyjny model rządzenia, wieloletnie zaniedbania strategiczne, nierówności, wojny kulturowe oraz nieufność obywateli do państwa. I na taki zły stan rzeczy przyszedł Trump, człowiek, który zbankrutował siedem firm, a jedyne, co potrafi, to być celebrytą. Ten pociąg musiał się wykoleić. I wykoleił się na naszych oczach.

Czyli ten brak koordynacji między władzą centralną i władzami stanowymi wynika z czego? Z tego, że duża część Amerykanów twierdzi, że rząd nie powinien się wtrącać, bo "rząd federalny to samo zło"?

Tą ideologią zaraziła się nawet część Demokratów, ale to tylko pół układanki. Drugie pół to charakter samego Trumpa. On jest wybitnym marketingowcem, mówię to bez ironii, jak się go słucha w oryginale, to wszystko jest doskonałe, najlepsze, wspaniałe, gdybym miał jego umiejętności, to bym mógł ci teraz powiedzieć, że jak sobie zaraz przetrę okulary, to nikt nigdy wcześniej w całej historii świata nie przecierał tak wspaniale okularów. Ale za tą retoryką nic nie stoi. Trump to patologiczny mitoman. W jego firmach też tak było, że dużo obiecywał, opowiadał inwestorom niestworzone historie o fantastycznych planach, a potem bankrutował. I on jako prezydent USA robi dokładnie to, co w biznesie robił wcześniej.

Gdyby Trump był prawdziwym przywódcą, to by teraz prowadził sprawy pomocy dla gospodarki. Jak myślimy o Nowym Ładzie, to widzimy prezydenta Roosevelta, który te rozwiązania wymyślił i forsował do upadłego, oczywiście we współpracy z Demokratami w Kongresie, ale to Biały Dom stał na czele walki z Wielkim Kryzysem. Natomiast Trump to sobie odpuścił, wszystkimi ważnymi rzeczami zajmuje się Kongres, a on siedzi w telewizji i opowiada niestworzone historie, że jego własny urzędnik - doktor Fauci, który odpowiada za walkę z epidemią - to zły człowiek, który chce go utopić w wyborach.

No ale wszyscy wiemy, jaki jest Trump! Codziennie można przeczytać w liberalnych mediach, co głupiego właśnie powiedział, a potem następują rytualne komentarze publicystów, jaka to straszna prezydentura. I ja się z tym nawet zgadzam, tylko mam wrażenie, że to jest trochę zbyt wygodne, bo pozwala milczeć o niedomaganiach całego systemu. I mieć złudzenia, że jak się pozbędziemy Trumpa, to Ameryka wróci do normalności i sobie ze wszystkim poradzi.

Raczej nie wróci do normalności i raczej sobie nie poradzi. I pełna zgoda: nie jest tak, że bez Trumpa nie byłoby tej zapaści. Powtórzę, że amerykański system w ostatnich dekadach nie został aż tak przetestowany. I nieszczęście, że trafiło akurat na kogoś niekompetentnego, kto te wady systemu wzmacnia, zamiast łagodzić. To, że amerykański system źle działa, widać na przykładzie wielkiego pakietu pomocy dla gospodarki. Dlaczego Europa poradziła sobie w miarę z pandemią, a USA - nie? Dlaczego lockdown udał się stosunkowo nieźle w Europie, a kompletnie się nie udał w Stanach? To jest bardzo ciekawie pytanie.

I dlaczego?

Chodzi właśnie o konstrukcję pakietów pomocy. W Europie, również w Polsce, generalnie wszyscy skopiowali niemiecki pomysł, który Berlin przetestował jeszcze w poprzedniej recesji z 2008 roku. W Niemczech to się nazywa "Kurzarbeit" czyli "krótsza praca". Rząd zawiera umowę z firmami: nie zwalniajcie ludzi, a my pokryjemy część pensji - na przykład 75 procent. Taka chwilowa nacjonalizacja płac. I okazało się, że ten niemiecki program skrojony na kryzys finansowy przed dekadą jest wręcz idealny na pandemię, oczywiście całkiem niechcący, bo nikt w 2008 roku o tym nie myślał. Po pierwsze mamy transfer do ludzi: oni wciąż dostają pieniądze, więc - owszem - będzie zapaść gospodarcza i spadek popytu, ale nie tak dramatyczny. A po drugie firmy nie zwalniają - w każdym razie zwolnienia są ograniczone - nie zamykają się, nie upadają, bo zawarły kontrakt z rządem, że utrzymają miejsca pracy. I dzięki temu ludzie mogą siedzieć w domach w miarę spokojnie. Po prostu z przyczyn psychologicznych łatwiej wtedy zarządzić porządny lockdown, bo nie ma takiego strachu: "No dobra, siedzę w domu i co dalej? Przecież nie mam roboty". Dzięki temu Europa mogła swój lockdown ciągnąć dość długo, czekać, patrzeć, jakie będą statystyki zarażeń po miesiącu, potem po dwóch, ludzie to jakoś znosili, bo wiedzieli, że mają dokąd wrócić. Jeżeli natomiast ludziom zabierzemy pracę, to oni zaczną się burzyć i lockdown się nie uda. W Stanach tak właśnie się stało.

Przecież USA ogłosiły rekordowy program pomocowy.

Tak. To jest tak duży program, że każdemu ekonomiście oczy wychodzą z głowy: w sumie 6 bln dolarów, czyli 30 procent amerykańskiego PKB. Część to bezpośrednie transfery do ludzi, każdy dostał 1200 dolarów jednorazowo. I w porządku, nie mam nic przeciwko temu. Ale większość z tej góry środków to pieniądze zarządzane przez Fed - amerykański bank centralny - który kupuje papiery wartościowe wielkich firm, korporacji, żeby nie wpadły w tarapaty. Problem polega na tym, że Fed nie ma żadnych narzędzi, żeby zmusić te firmy do utrzymywania miejsc pracy. Fed w środku pandemii uratował Boeinga potężnym zastrzykiem gotówki, a po kilku dniach ta firma zwolniła 10 proc. załogi.

Co Fed dokładnie kupuje? Akcje firm?

Nie. Kupuje papiery dłużne, czyli na przykład obligacje, bony kredytowe itd.

Przecież nie każda firma emituje obligacje?

Każda większa - owszem. Przynajmniej w USA. Poza tym firmy zorientowały się, że będzie taki gigantyczny wykup, więc wyemitowały takie papiery. Najwięcej kasy do gospodarki poszło właśnie poprzez ten mechanizm, czyli trafiło do megakorporacji.

I to źle?

Źle. Gdybym jako ekonomista miał wybierać - dać korporacjom, czy małym firmom - to dałbym tym drugim. Co prawda w USA ogłoszono też program podobny do europejskiego "Kurzarbeit", czyli program pożyczek dla małych firm, które dostały warunek, że muszą te pieniądze wykorzystać na utrzymanie miejsc pracy. Bilion dolarów. Tyle że pieniądze się skończyły w ciągu trzech dni. Jak tylko ruszył program, to już w połowie tygodnia małe firmy zaczęły dostawać odmowy: "Nie ma środków". A potem zaczęły wypływać w mediach historie, że choć program teoretycznie był skierowany do małego biznesu, to w praktyce dużo pieniędzy - nikt nie wie, ile - poszło do korporacji. Bo wiele z nich ma swoje sieci franczyzowe, są podzielone na małe spółki, które działają pod wielkim znanym logo i te spółki występowały w ich imieniu. A poza tym korporacje mają sztaby księgowych i prawników, którzy potrafili te pieniądze wyssać jako pierwsi.

Europejska odpowiedź była powszechna, wielkość firmy nie miała znaczenia. A amerykańska odpowiedź była taka, że z pieniędzy Fed-u skorzystały korporacje, a z programu dla mniejszych firm – w dużej mierze też korporacje. Więc małe firmy tej pomocy zostały pozbawione, chociaż to one mają najpłytszą kieszeń, to one nie mają zapasów, żeby przetrwać lockdown, w przeciwieństwie do megakorporacji, które przez ostatnie lata miały rekordowe wyniki, rekordowe ceny akcji i siedzą na górze oszczędności.

I co z tego wynika?

Cały czas mówimy o tym, dlaczego w USA lockdown się nie udał. On nie mógł się udać przy tak skonstruowanej pomocy dla gospodarki. Jak popatrzmy na dane z Europy o bezrobociu, to ono oczywiście wzrosło, średnia w Europie wynosi jakieś 7,4 proc. W USA natomiast oficjalna stopa bezrobocia podskoczyła aż do 14,7 procenta, czyli ponad dwa razy więcej niż w Unii! A pamiętajmy, że Stany wchodziły w pandemię z niższym bezrobociem niż europejskie.

Ten wielki zastrzyk pieniędzy po raz kolejny poszedł do silnych? I nie znaleziono mechanizmu, żeby tym razem było inaczej?

Tak. Co spowodowało, że mniejsze firmy zostały na lodzie. Nie wiemy, ile z nich się zamknęło, 10 czy 20 procent. I tutaj dochodzimy do ostatniego ważnego punktu amerykańskiego pakietu antykryzysowego, który akurat warto pochwalić: wprowadzono specjalne zasiłki dla bezrobotnych na poziomie 600 dolarów tygodniowo, czyli 2500 dolarów miesięcznie. W Polsce byłyby to oczywiście kosmiczne pieniądze, w Stanach - różnie. W Nowym Jorku czy Bostonie ciężko się za to utrzymać przy wysokich czynszach, ale w mniejszych miastach spoza pierwszej dziesiątki te kwoty są już przyzwoite. Zwłaszcza, że w niektórych stanach płaca minimalna to 7,25 dolara za godzinę, czyli 290 dolarów tygodniowo.

Czyli w USA rząd powiedział mniej więcej tak: Okej, nie chronimy za wszelką cenę miejsc pracy, ale za to dajemy ludziom przyzwoity zasiłek dla bezrobotnych. I to źle?

No ale ludzie zamiast zasiłku federalnego - nawet wysokiego - wolą mieć stabilne miejsce pracy! Ten zasiłek był dobrą odpowiedzią na kryzys, tyle że skończył się w lipcu. I że się skończy było jasne od momentu, kiedy przegłosowano ustawę, bo przecież zapisano w niej horyzont czasowy. I to kolejny powód, dlaczego lockdown się nie udał nawet w stanach zarządzanych przez Demokratów, którzy nie mieli ideologicznych oporów, żeby go wprowadzać. Nie udał się, bo trwał za krótko. Od początku pomoc dla przeciętnego Amerykanina była zbudowana na takiej przesłance: musimy lockdown zrobić na krótko, bo potem pomoc się kończy, a wy musicie szukać roboty. Jak siedzisz w domu z taką perspektywą, to przebierasz nerwowo nogami. Poszczególne władze stanowe czuły silną presję obywateli, żeby się szybko otworzyć. W Europie prawie nie było protestów przeciwko lockdownowi, większość z nas nie miała problemu, że jest kwarantanna. W Stanach od początku było jasne, że lokcdown musi trwać krótko, bo jak się skończy zasiłek, to co dalej? I protesty były silne. Stąd też wzięły się te wszystkie spiskowe teorie o maskach, że to pierwszy krok do tego, żeby rząd zabrał ludziom broń, a zaraz potem będzie marksistowski totalitaryzm - ja teraz nie żartuję, takie głosy padały w kongresie stanowym Florydy. Możemy się śmiać, że "ha, ha, głupi Amerykanie, w bzdury wierzą", ale jak pomoc od rządu jest słaba, jak kończy ci się zasiłek i nie masz pracy, to będziesz wierzył we wszystko, co uzasadnia ograniczenie lockdownu.

Stany sobie zafundowały największy pakiet pomocy na świecie - 30 proc. PKB - ale kompletnie nieskuteczny?

Skuteczny. On pompuje wielkie korporacje. Oto prawdziwy obrazek z amerykańskich mediów, który stał się już memem internetowym: na pasku informacyjnym przesuwa się wiadomość, że w ciągu ostatnich trzech tygodni pracę straciło 16 milionów Amerykanów, a jednocześnie prowadzący audycję Jim Cramer pokazuje grafikę pod tytułem: "Najlepszy tydzień na giełdzie od 1938 roku".

I to jest normalne?

Że gospodarka sobie, a giełda sobie? No właśnie dlatego tak się dzieje, że ten zastrzyk pieniędzy uratował giełdę. Rekordowe odbicia indeksów są dowodem, że pakiet antykryzysowy poszedł głównie w jedną stronę. Inwestorzy wiedzieli, co się święci i mamy giełdowe rekordy.

No ale nie rozumiem: 16 mln nowych bezrobotnych, gospodarka nurkuje i jednocześnie najlepszy tydzień na giełdzie? To nie jest jakaś aberracja systemu?

Jest. Zwłaszcza, że 15-procentowe bezrobocie dla Stanów to kosmos. Najwyższe od drugiej wojny światowej, wyższe o połowę, niż w trakcie poprzedniej, też przecież rekordowej, recesji. Przy czym jak poczytać raporty amerykańskiego odpowiednika GUS-u, to w dokumencie z początku czerwca był przypis, że "mieliśmy pewne problemy z księgowaniem" i bezrobocie prawdopodobnie jest o 3 procent wyższe, czyli w kwietniu wyniosło 18 proc.

No i?

Odpowiedź jest prosta. Wielkie firmy nie robią pieniędzy na tym, że jest niskie bezrobocie.

Ale przecież robią pieniądze na tym, że ludzie mają pracę, dostają pensje i mogą kupować ich produkty czy usługi. Wycena akcji korporacji na giełdzie chyba powinna być z tym powiązana?

Ten pakiet antykryzysowy po raz kolejny został tak skonstruowany, że korporacje dostały morze pieniędzy od państwa. I w tym momencie nie ma znaczenia, że gospodarka sobie nie radzi. Te firmy dostały tak duże wsparcie z budżetu, że nie potrzebują, żeby ludzie kupowali ich produkty.

Jeden z najbardziej znanych amerykańskich ekonomistów Nouriel Roubini z Uniwersytetu Nowojorskiego pisze tak: "Nie jest tajemnicą, że to, co jest dobre dla Wall Street, jest złe dla Main Street. Główne indeksy giełdowe osiągnęły nowe maksima, chociaż klasa średnia uległa erozji i popadła w głęboki kryzys. Ponieważ 10 proc. najbogatszych Amerykanów posiada aż 84 proc. wszystkich akcji, rosnące indeksy giełdowe absolutnie nic nie dają przeważającej większości Amerykanów". To prawda?

Prawda. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że jeden procent najbogatszych Amerykanów wręcz nieźle się wzbogacił w trakcie pandemii. Już teraz widać - jeśli spojrzy się na strukturę bezrobocia - że najbardziej zostali uderzeni ludzie z tych niższych grup zarobkowych. Wśród osób, które zarabiają powyżej 250 tys. dolarów rocznie bezrobocie nadal jest na poziomie 5 procent. Więc oni nie tracą pracy. Czy to dobrze, czy źle? Teraz odchodzimy od ekonomii i zaczynamy mówić o polityce, o tym, jak chcemy urządzić społeczeństwo.

Tylko to wszystko nie jest niczym nowym. Już po poprzednim kryzysie z 2008 roku było dużo analiz, że pomoc rządowa płynie do rynków finansowych i wielkich korporacji, co pompuje bańki spekulacyjne i niewiele daje tzw. zwykłym ludziom. Setki tekstów na ten temat ukazywało się w mediach na całym świecie. Kilkaset prac naukowych o tym powstało. Dlaczego większość pieniędzy po raz kolejny pompuje się w coś, co nie ratuje tych przeciętniaków?

Bo wszyscy żyjemy w bańkach społecznych, mamy znajomych, którzy są do nas podobni, czasami trudno z tego uciec. Ludzie, którzy o amerykańskich programach pomocowych decydują, żyją w Waszyngtonie, są milionerami otoczonymi przez innych milionerów, albo wręcz miliarderów. Główna osoba od gospodarki to obecnie Steve Mnuchin, szef departamentu skarbu. Mnuchin co jakiś czas powtarza, że ludzie nie mają pracy, bo im się nie chce pracować. Przedłużenie zasiłków? Nie! Tego typu pomoc rozleniwia, sens ma tylko pomoc dla wielkich firm, bo ich prezesi wiedzą, jak te pieniądze wydać na inwestycje, które rozruszają gospodarkę.

No i?

No to może pogadajmy chwilę o tym, kim jest Steve Mnuchin, który zresztą odpowiadał również za rozdział pieniędzy z programu dla małych firm. Kiedy ponad dekadę temu wybuchł w USA kryzys na rynku nieruchomości, a potem zachwiały się rynki finansowe, ogłoszono wielki pakiet pomocowy dla banków - to był ten słynny TARP. Rząd zagwarantował, że zrekompensuje bankom straty na kredytach hipotecznych, które masowo przestały być spłacane. Jak klient spłaca kredyt, no to ok, niech dalej spłaca. A jak przestaje - wtedy rząd i Rezerwa Federalna mogą za pomocą kilku różnych narzędzi finansowych oddać bankowi całą kasę. I tutaj wchodzi do gry Steve Mnuchin - wcześniej pracownik Goldman Sachs -  z genialnym przepisem na finansowe eldorado. Mnuchin wykupił kalifornijski bank Indy Mac, obciążony dziesiątkami tysięcy "ryzykownych" hipotek, i zaczął te kredyty hipoteczne unieważniać za byle co. Jeśli 90-letnia kobieta pomyliła się o 27 centów, buch, wywalamy ją z domu, bierzemy pieniądze od rządu i jeszcze sprzedajemy jej dom. Znalazł dziesiątki drobnych sposobów, żeby jak najwięcej ludzi wyrzucić z domów i na tym zarobić. Wszyscy wiedzą, że wykorzystał wtedy pomoc rządową niezgodnie z intencją ustawodawcy, ale zamiast zostać za to ukaranym, dorobił się na tym procederze fortuny. Kalifornijska prokuratura, pomimo tysięcy zasadnych skarg, odmówiła wszczęcia postępowania. A teraz Mnuchin jest szefem departamentu skarbu. Więc jeśli ktoś taki w 2020 roku ma być odpowiedzialny za rozdzielanie pomocy rządowej dla małych przedsiębiorstw, to każdy racjonalny kongresmen powinien się domagać jakiegoś mechanizmu kontroli tego programu: "Musimy się upewnić, że Steve Mnuchin nie odda tych pieniędzy swoim przyjaciołom z Wall Street". Niestety, Demokraci jakoś o tym nie pomyśleli.

Dlaczego?

Bo amerykański system został skorumpowany przez wielkie pieniądze. I dotyczy to obu stron w polityce. Uprawianie polityki kosztuje, trzeba wydać pieniądze na kampanię, reklamy, baloniki, spotkania itd. I w Europie jest tak, że te pieniądze pochodzą głównie z dwóch źródeł: składek członków partii oraz dofinansowania publicznego. W Polsce to są w ogóle jedyne dwa źródła zgodne z prawem. Więc jakbym założył firmę "Makarewicz" i chciał dofinansować Platformę, PiS albo partię Razem - a najlepiej wszystkie na raz, tak często robią miliarderzy w USA, żeby mieć wejścia wszędzie - to jest to w Europie nielegalne. W Stanach oczywiście również istnieją limity indywidualnych wpłat na kampanie wyborcze, i to twarde limity: tysiąc-dwa tysiące dolarów, zależy jakich wyborów to dotyczy. Tyle że istnieje również mechanizm obchodzenia tych ograniczeń. I wynika on z kilku decyzji Sądu Najwyższego, który stwierdził na przykład, że wolność słowa oznacza wolność wydawania pieniędzy. Bo "pieniądze to też słowo".

Jak to?

To brzmi dziwnie, ale nie jest do końca pozbawione sensu. Jak mówiłem: kampania wyborcza kosztuje, czyli jeśli ktoś chce zamieścić klip polityczny w telewizji i wygłosić swoje "słowo" do szerokich mas odbiorców, to za to płaci. Skoro konstytucja gwarantuje każdemu Amerykaninowi nieograniczoną wolność słowa, to nie można ograniczać nikomu prawa do kupowania miejsca w mediach na głoszenie swoich poglądów. Po wyrokach Sądu Najwyższego wpłaty na sztaby wyborcze są nadal ograniczone, ale nie ma już żadnych limitów na finansowanie pośrednie.

Pośrednie?

Powiedzmy, że jakiś bogaty Makarewicz chce wspomóc lewicę. W Polsce nie mogę Zandbergowi czy Czarzastemu dać miliona dolarów, ale gdyby rzecz się działa w Stanach, to mógłbym założyć coś, co się nazywa Political Action Committee - Super PAC - czyli komitet działania politycznego. I bez jakichkolwiek limitów mógłbym publikować w mediach materiały wspierające kandydatów lewicy, albo zohydzające konkurentów politycznych Zandberga. Jedyny warunek jest taki, że nie koordynuję tych działań ze sztabem wyborczym, co oczywiście nie jest żadnych warunkiem. W czasie jednej z kampanii Mitch McConnell, lider Republikanów w Senacie, umieścił na YouTubie pięciominutowy film, który wygląda dość kretyńsko: McConnell siedzi przy biurku, kamera się wokół niego obraca, pokazuje go z każdej strony, potem on rozmawia z żoną, potem w kasku rozmawia z robotnikami, ale wszystko bez żadnego podpisu, żadnego dźwięku, muzyki, nic. O co chodzi? O to, że Super PAC może sobie wziąć ten materiał, pociąć i z tego zrobić spoty, a potem za miliony dolarów wykupić miejsce w mediach. Ale przecież koordynacji ze sztabem wyborczym nie ma! Jest jeszcze jedna rzecz, która ten amerykański chory system zwielokrotniła: w kolejnym wyroku Sąd Najwyższy uznał, że korporacja jest jak człowiek i też ma swoje niezbywalne prawo obywatelskie do wolności słowa, czyli - tłumacząc to na praktykę - na Super PAC pieniądze mogą dawać też wielkie firmy. Bez ograniczeń. I mieliśmy słynnych braci Koch - jeden z nich już nie żyje - miliarderów, skrajnych libertarian, którzy cały rząd federalny by postawili pod ścianą, bo przecież władza centralna to zło najgorsze. Ich firmy w promowanie kandydatów skrajnego skrzydła partii republikańskiej - Teda Cruza i Tea Party - wpakowały setki milionów. To właśnie między innymi pieniądze od firm braci Koch tak zmieniły Republikanów, przesunęły tę partię w poglądach gospodarczych skrajnie na prawo. Korporacja Koch Industries jest potentatem w przemyśle paliw kopalnianych, więc zgadnij, dlaczego republikanie głównego nurtu nie wierzą w globalne ocieplenie?

W trakcie wyścigu prezydenckiego pieniądze korporacji dla Super PAC mają mniejsze znaczenie, bo i tak uwaga mediów jest skierowana na kandydatów. Trump wygrał, chociaż miał mniej pieniędzy na kampanię niż Hillary Clinton, i to jakieś pół miliarda dolarów mniej. Ale dostał za darmo dwa razy tyle czasu w telewizji, bo jest mega medialny i każda stacja non stop puszczała informacje o nim. Podobnie to wygląda w trakcie niektórych wyścigów wyborczych do Kongresu, jeśli szefowa Demokratów w Izbie Reprezentantów Nancy Pelosi ma swój wyścig, to o tym będą mówić duże media. Ale mamy przecież w Kongresie 435 reprezentantów i 100 senatorów, wszystkie te wyścigi odbywają się w okręgach jednomandatowych, kongresmen czasem startuje w małym dystrykcie, który ma 200 tysięcy mieszkańców i wiadomo, że duże media takimi wyborami nie będą się zajmować. Telewizja CNN nie zrobi przecież relacji z 435 wyścigów do Kongresu. I wtedy dużo większe znaczenie ma głębokość kieszeni kandydatów, a właściwie to, czy kandydat jest w stanie wykupić te wszystkie reklamy i spoty. Wtedy właśnie powstaje "komitet wspierający", czyli Super PAC, pieniądze na spoty daje korporacja X czy Y, firmy oczywiście ładują pieniądze tylko w tych kandydatów do Kongresu, którym mogą zaufać, i to już w trakcie prawyborów. I teraz wrócę do dziurawych regulacji, które pozwoliły Mnuchinowi się wzbogacić na wyrzucaniu ludzi z domów i braniu za to pieniędzy od rządu - to się bierze właśnie stąd, że Wall Street jest w stanie sypać miliony dolarów na kandydatów do Kongresu, którzy później przymkną na to oko. Albo wręcz skonstruują ustawę w taki sposób, żeby to było możliwe. W tym sensie Mnuchin nigdy nie opuścił Wall Street.

Co będzie dalej z Ameryką?

Realistyczny scenariusz jest następujący: Trump w listopadzie przegra, republikanie stracą też Senat, ale o włos, o kilka miejsc. Do tego czasu gospodarka znajdzie się w fatalnym położeniu. Kongres jeszcze raz pomoże bezrobotnym, przedłuży te zasiłki, żeby nie było kompletnej degrengolady i eksplozji biedy, ale recesja będzie trwać. W styczniu przyjdzie nowa administracja Bidena, trochę bardziej kompetentna, i najpóźniej wtedy uda się pandemię koronawirusa opanować, a przynajmniej ograniczyć do takiego poziomu, jaki mamy w Europie. Ale jednocześnie administracja Bidena niczego nie zmieni w fundamentach systemu politycznego i gospodarczego. Tak samo było w poprzednim kryzysie: kiedy w 2008 roku pojawiła się wielka recesja, to nagle wszyscy zaczęli mówić o nowym modelu kapitalizmu, że trzeba przemyśleć, jak to wszystko funkcjonuje. A z perspektywy 2020 roku widać, że nie przeprowadzono żadnych poważnych reform, a te, które ogłaszano jako przełomowe, szybko rozwodniono. Słynna ustawa Dodd-Frank Act, która miała ucywilizować i ograniczyć rynki finansowe, dzisiaj jest dwudziestoletnim bezzębnym dobermanem, który nic już nie może, poza tym, że leży w pokoju na kanapie.

Naprawdę ciekawe wybory w USA będą dopiero za cztery lata. Biden w listopadzie skończy 78 lat i sam powiedział, że chce być prezydentem tylko jedną kadencję. Jego prezydentura ma być taką odskocznią dla następnego kandydata Demokratów i wydaje mi się, że w 2024 roku będziemy mieli prawdziwe starcie, niezwykle brutalne, między skrzydłem progresywnym partii Demokratycznej, a tymi, którzy chcą zachować w polityce i ekonomii status quo. Podobnego starcia między neokonserwatystami a populistami oczekiwałbym też u Republikanów. I możemy się wtedy spodziewać bardzo silnych perturbacji politycznych w Stanach. Zwłaszcza, że właśnie następuje wymiana pokoleń w amerykańskiej polityce, boomersi powoli odchodzą, zastępują ich nowi, młodsi. I dużo bardziej radykalni. 

***

Tomasz Makarewicz (1984) jest profesorem wizytującym na Uniwersytecie Marcina Lutra w Halle i Wittenberdze oraz pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Ottona i Fryderyka w Bambergu, uzyskał tytuł doktora nauk ekonomicznych na Uniwersytecie Amsterdamskim. Zajmuje się ekonomią behawioralną i problematyką stabilności makroekonomicznej i finansowej. Działa w grupie eksperckiej "Dobrobyt na Pokolenia”.

Więcej o: