Jak poinformował w środę Główny Urząd Statystyczny, w lipcu przeciętne zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw (obejmuje on wyłącznie firmy z przynajmniej 10 pracownikami na etacie) wyniosło 6 mln 252 tys. To oznacza, że było o 145 tys. etatów niższe rok temu i o 194 tys. niższe niż w lutym br., czyli tuż przed wybuchem pandemii i koronakryzysu gospodarczego.
Z drugiej strony, od majowego dołka przeciętne zatrudnienie poszło w górę o 78 tys., a miesiąc do miesiąca - tj. w porównaniu ze stanem w czerwcu - o 66 tys. Można więc powiedzieć, że jesteśmy w mniej więcej 1/4-1/3 drogi do odzyskiwania tego, co zabrała epidemia.
Co kluczowe, spadek przeciętnego zatrudnienia o 145 tys. rok do roku czy wzrost o 66 tys. miesiąc do miesiąca nie oznacza, że tyle osób straciło albo zyskało pracę. Przeciętne zatrudnienie jest przeliczane nie na liczbę pracujących, ale na liczbę etatów. Oznacza to, że spadek zatrudnienia na początku pandemii po części wynikał z tego, że pracownikom był obniżany wymiar etatu albo np. korzystali z zasiłku opiekuńczego czy urlopu bezpłatnego. Teraz niektóre z tych osób wracają do obowiązków pracowniczych oraz jest im przywracany poprzedni wymiar etatu, przez co przeciętne wynagrodzenie idzie w górę.
Jednocześnie oczywiście należy mieć na uwadze także inne ograniczenia metodologiczne badania GUS, które rzutują na to, że trendy przeciętnego zatrudnienia nie muszą odzwierciedlać tego, co dzieje się całościowo na rynku pracy. Opisywane dane GUS nie tylko nie uwzględniają podmiotów z mniej niż 10 pracownikami, ale nie badają także sytuacji osób zatrudnionych na umowy cywilnoprawne.
W środę GUS poinformował także, że w lipcu przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło 5381,65 zł. To oznacza wzrost o 1,8 proc. (ok. 95 zł) w porównaniu z czerwcem i o 3,8 proc. rok do roku (ok. 200 zł). Z drugiej strony, wciąż jest to o ponad 100 zł mniej niż wynosi tegoroczne maksimum z marca (blisko 5490 zł).
Lipcowy wzrost przeciętnego wynagrodzenia wynikał z podwyżek czy wypłaty premii i innych nagród, ale także z tego, że niektórzy pracownicy wracali do pracy z części etatu na pełen etat - co wiązało się z przywróceniem im pełnej pensji.
Dane GUS są dla ekonomistów umiarkowanym, ale jednak pozytywnym zaskoczeniem. Dynamika wzrostu zatrudnienia i wynagrodzeń jest nieco wyższa od większości prognoz. Eksperci piszą o normalizacji i powolnym podnoszeniu się rynku pracy.
Jednak od podnoszenia się po ciosie zadanym przez koronakryzys do powrotu do sytuacji i trendów sprzed epidemii jeszcze daleka droga. Z jednej strony ostatnie dane np. Polskiego Instytutu Ekonomicznego i Polskiego Funduszu Rozwoju) wskazują, że odsetek firm planujących zwiększać zatrudnienie jest większy niż odsetek przedsiębiorstw planujących zwolnienia. Z drugiej, karty wciąż rozdaje w dużej mierze koronawirus. Musimy też poczekać na efekty "odłączania" części firm od rządowej kroplówki.
Problemem na przyszły rok są zwolnienia po okresie chomikowania pracy podyktowanego konstrukcją pomocy PFR. Przypominamy, że utrzymanie zatrudnienia jest warunkiem koniecznym zamiany części zwrotnej pomocy w dotację. Myślimy jednak, że do tego czasu gospodarka rozpędzi się na tyle, że ewentualne zwolnienia dużo łatwiej zaabsorbują się pomiędzy sektorami i wpływ na całkowite zatrudnienie będzie niewielki
- piszą eksperci mBanku.
Ekonomiści (nie tylko bankowi, ale i m.in. z Ministerstwa Finansów czy Polskiego Instytutu Ekonomicznego) prognozują, że w czwartym kwartale stopa bezrobocia wyniesie ok. 7,5 proc. W lipcu wynosiła "tylko" 6,1 proc., w marcu br. 5,4 proc. Od marca do lipca włącznie w urzędach pracy przybyło ponad 100 tys. zarejestrowanych bezrobotnych, a doświadczenie wskazuje, że najcięższy moment w ciągu roku na rynku pracy dopiero nadchodzi.
Końcówka roku to czas, który cyklicznie na rynku pracy jest trudniejszy. Mijają wakacje, większość prac sezonowych, zwykle rocznym dołkiem jest listopad-grudzień. Wtedy wygasają prace w budownictwie, rolnictwie, gastronomii, hotelarstwie. Koniec roku będzie najtrudniejszym momentem w tym roku na rynku pracy
- komentował niedawno w rozmowie z Gazeta.pl Andrzej Kubisiak, zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
Mimo pozytywnych danych lipcowych wskazujących na wzrost wynagrodzeń, jego skala - w opinii Jakuba Sawulskiego, kierownika zespołu makroekonomii Polskiego Instytutu Ekonomicznego - wciąż jest niska.
Problemem rynku pracy dalej pozostaje jednak niska dynamika wynagrodzeń. W lipcu wyniosła 3,8 proc. (r/r) i była podobna do czerwcowej – 3,5 proc. Przy inflacji w okolicach 3 proc. oznacza to, że realne płace są niemal w stagnacji
- komentuje. Sawulski przypomina, że zmiany płac są zróżnicowane między branżami i wynik zaniżają np. hotelarstwo i gastronomia (gdzie w czerwcu odnotowano średnio spadek płac o blisko 4 proc. rok do roku) i sektor transportowy (wzrost o tylko 1,5 proc.). "W pozostałych branżach według ekonomistów dynamika płac stopniowo wraca do przedkryzysowych poziomów" - komentuje ekspert PIE.
Z kolei ekonomiści Credit Agricole, choć oczywiście zauważają normalizację na polskim rynku pracy, to ostrzegają, że pozostaje ona "pod negatywną presją podjętych przez przedsiębiorstwa działań mających na celu ograniczenia kosztów pracy". Chodzi o rewizję planów dotyczących podwyżek płac oraz zmniejszenie ich nominalnego poziomu. "Tym samym podtrzymujemy naszą ocenę, zgodnie z którą dynamika wynagrodzeń do końca 2021 r. nie wróci do poziomów sprzed pandemii" - czytamy w analizie ekspertów banku.