Pandemia koronawirusa wywróciła polski system edukacji do góry nogami. Uczniowie na kilka miesięcy zostali w domach, a nauczyciele z dnia na dzień musieli nauczyć się, jak pracować w nowej, "zdalnej" rzeczywistości.
1 września szkoły znów będą pełne. W nowej odsłonie cyklu "Jak będzie" weźmiemy pod lupę to, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach i co czeka teraz uczniów, nauczycieli i rodziców.
Teksty znajdziecie codziennie w dniach 24-28 sierpnia na Gazeta.pl oraz pod tym linkiem.
***
Iga Kazimierczyk, dr nauk pedagogicznych, prezeska fundacji Przestrzeń dla edukacji: Rzeczywiście, jesteśmy zmuszeni analizować tę sytuację jako eksperyment. Trudno byłoby mi powiedzieć, że jest on udany, a pacjent wyszedł z niego zdrowy i bez szwanku.
Oczywiście entuzjaści mówią, że przetrwaliśmy, że wszystko się udało, rok szkolny się zakończył. Wiadomo, jesteśmy świetni w improwizowaniu i lataniu na drzwiach od stodoły. Z edukacji zdalnej wyszliśmy jednak zmęczeni, pełni tęsknoty za kontaktem z drugim człowiekiem.
Co prawda 85 proc. nauczycieli nie miało doświadczenia z edukacją zdalną - to wynik badania Centrum Cyfrowego Projekt Polska, a teraz takie doświadczenie zdobyli. Ale nie patrzyłabym na to jak na gigantyczny sukces. Edukacja to nie tylko narzędzia.
Mamy także wyniki badania zespołu, w którego skład wchodzili profesor Grzegorz Ptaszek, doktor Maciej Dębski, profesor Jacek Pyżalski, Magdalena Bigaj, dr Grzegorz Stunża. Badacze podali, że jedna trzecia uczniów w czasie zdalnej edukacji odczuwała smutek, jedna trzecia samotność, jedna trzecia przygnębienie. Prawie 50 proc. uczniów zaczęło także używać internetu częściej niż sześć godzin dziennie i narzekać na przemęczenie cyfrowe.
Więc dobrze, że nauczyciele poeksperymentowali z nieznaną metodyką pracy i musieli się "otrzaskać" z narzędziami. Ale efektem eksperymentu jest gorsze samopoczucie uczniów.
Nauczyciele zwracali uwagę na braki sprzętowe uczniów - to pokazywało badanie Centrum Cyfrowego Projekt Polska. Kłopotem była też konieczność szybkich decyzji o tym, z jakich narzędzi się w nauczaniu zdalnym skorzysta. Z badań w projekcie Lekcja enter wiemy, że w 58 proc. szkół wprowadzono "ogólnoszkolne" rozwiązania. Natomiast w 38 proc. "każdy sobie rzepkę skrobał".
Tak, i mieli z tym trudności. Jeśli edukacja zdalna jest wyzwaniem systemowym, to powinny jej towarzyszyć systemowe rozwiązania.
Zastanawiając się w tym miejscu, jak nauka zdalna mogłaby wyglądać w przyszłości, muszę ze smutkiem stwierdzić, że Ministerstwo Edukacji Narodowej po prostu nie odrobiło w tej kwestii swojej pracy domowej. Wyniki badań, o których mówię, są ogólnodostępne, można je w 30 sekund wyszukać na smartfonie. Nauczyciele zwracają uwagę, że systemowym problemem jest brak jasnych reguł, sprzeczne informacje, brak zasad oceniania. A przede wszystkim - brak spójnej platformy. Co się dzieje teraz? Zaczyna się wrzesień i zaczynamy dokładnie z tym samym - brakiem zasad, strategii, wspólnej platformy, szkoleń. Szkoły będą korzystać teraz z różnych rozwiązań. Trudno nazwać to dobrym rozwiązaniem systemowym.
To nie chodzi o nauczanie, odgórne szkolenia, czy dyspozycje, tylko o jasne standardy. Szkoła i podstawy prawne jej funkcjonowania to niestety dosyć zbiurokratyzowana kultura. Cały system, w którym funkcjonujemy - Karta Nauczyciela, przepisy dotyczące awansu zawodowego nauczycieli - jest drobiazgowo opisany i ustrukturyzowany, są w ten system wpisane sankcje i procedury kontroli. Podstawa programowa to dokument, w którym trzeba śledzić, czy się zrealizowało dane treści szczegółowe podstawy. Funkcjonowanie szkoły oparte jest na biurokracji.
W kulturze kontroli, jeżeli coś jest niejasne, nie ma zasad, to ten obszar może być potem drobiazgowo kontrolowany. Jeśli cały system szkolny działa na podstawie sztywnych zasad, to gdy nagle pojawia się obszar aktywności z niedookreślonymi regułami, to u nauczycieli rodzi się duże poczucie niepokoju, bo to oznacza, że ktoś to będzie sprawdzał wedle nieznanych kryteriów. A po drugie - każdy z nauczycieli i dyrektorów przygotowuje własne kryteria, i przy kontroli pojawiają się pytania "dlaczego tak, a nie inaczej", "a jak pani to sprawdziła", czy to jest efektywne".
Więc zostajemy dokładnie z tym samym problemem. I wracając do pytania jak to działało, to działało to tak...
Improwizowaliśmy i będziemy improwizować, bo o ile problem zdalnej edukacji od marca do czerwca był problemem ogólnonarodowym, o tyle od września, do nie wiadomo kiedy, będzie indywidualnym problemem dyrektora lokalnej szkoły. Każdy będzie sobie musiał sam radzić wedle możliwości, wyobraźni i ograniczonych zasobów.
To jest sprawa, którą nauczyciele i osoby zajmujące się edukacją często poruszają. Jednak nie znajduje ona żadnego odzwierciedlenia w aktywnościach MEN. Przed zakończeniem roku szkolnego minister Piontkowski dosyć stanowczo podkreślił, że jego zadaniem nie jest pilnowanie uczniów. Zaznaczył, że od tego, aby realizować obowiązek szkolny są rodzice, a żeby to nadzorować - dyrektor szkoły. MEN wielokrotnie podkreślał, że nie prowadzi monitoringu tego typu sytuacji. I że to leży w gestii organów prowadzących. To klasyczna gra "to nie nasz problem, niech samorządy się martwią".
Oczywiście rozumiem logikę przepychanek, tylko - to nie są tabelki w Excelu. To są ludzie, którzy z tego systemu poznikali. Coś to spowodowało - albo uczniowie nie mieli sprzętu, albo mają trudną sytuacją rodzinną. Rozumiem, że większość uczniów sobie poradziła. Ale niestety to wiele nie znaczy, bo jest też mniejszość, która sobie nie poradziła i o nią trzeba zadbać szczególnie.
To przykre, że o uczniach, którzy wypadli z systemu, można powiedzieć "mniejszość, nimi się nie przejmujemy".
Tak, to wyszło przy badaniu Centrum Cyfrowego Projekt: Polska. Tam nauczyciele głównie zwracali na to, że proces edukacji hybrydowej jest szalenie czasochłonny. W badaniu o zdalnym nauczaniu pojawił się też motyw cyfrowego przemęczenia - nauczyciele podkreślali, że byli w zasadzie bez przerwy do dyspozycji. Tzw. work-life balance po prostu zniknął z ich doświadczenia.
Oczywiście w refleksjach o zdalnej edukacji pojawiły się też uwagi dotyczące sprzętu czy łącza oraz tego, że nauczyciele są - i prawdopodobnie będą dalej - zmuszeni, aby korzystać ze swoich prywatnych zasobów.
Nauczyciele zwracali też uwagę - tu znów odnoszę się do badań Centrum Cyfrowego - na sprzeczne oczekiwania rodziców. Nauczyciele nagle znaleźli się w sytuacji, kiedy jedni z rodziców akceptowali normy, wytyczne i zasady wprowadzane przez nauczycieli, a inni je podważali albo się do nich nie stosowali. Zwłaszcza, gdy pod koniec roku szkolnego pojawił się pomysł konsultacji uczniów z nauczycielami, to konieczność mierzenia się z dużą liczbą komunikatów - często sprzecznych - zrobiła się olbrzymia.
Był też jeszcze jeden problem - nierówny poziom wiedzy i kompetencji w grupie uczniów w zdalnym nauczaniu. Kiedy pracuje się z grupą, oczywiste jest to, że poziom wiedzy i kompetencji jest w niej nierówny. Ale w momencie, gdy uczniowie są w jednym miejscu w klasie, to można podzielić ich pracę na grupy, połączyć tych, którzy dane zagadnienie rozumieją z tymi, którzy na opanowanie go potrzebują więcej czasu. Uczniowie wyjaśniają sobie skomplikowane rzeczy najprościej jak tylko można. Przy zdalnej edukacji problem wyrównywania różnicy w poziomach spadł w zasadzie wyłącznie na nauczycieli, zniknęła bowiem dynamika zajęć, którą daje praca w grupie.
Na komforcie pracy nauczyciela odbija się także fizyczny brak miejsca do pracy. Nauczyciele to głównie nauczycielki, które zwykle mają dzieci. Pomijając już kwestię sprzętu, którym trzeba się było jakoś dzielić, nauczycielki miały problem z tym, gdzie i jak zorganizować sobie przestrzeń do pracy, aby przez kilkanaście godzin być on-line.
To nie jest tak, że nauczyciele nie musieli realizować podstawy programowej. Musieli, muszą i będą musieli. Podstawa programowa już w tradycyjnych warunkach jest bardzo trudna do zrealizowania i w którymś momencie pojawia się potrzeba "podgonienia" z materiałem. Przy nauce zdalnej było to jeszcze trudniejsze.
W badaniu Lekcji: Enter 69 proc. dyrektorów powiedziało, że udało się zrealizować większość, ale nie wszystko z zaplanowanego materiału. 19 proc. powiedziało, że udało się zrealizować połowę, a 6 proc., że mniej niż połowę. Widać więc, że jednak było delikatne opóźnienie. Z tego zdaje sobie sprawę także ministerstwo, kiedy mówi się o zajęciach wyrównawczych dla uczniów. Szczegółów, dotyczących tego, co nauczycielom się udało, a co nie, nie znamy. Nie jest to monitorowane.
Wiele zależy także od konkretnego przedmiotu. Ale przedmioty egzaminacyjne (polski, matematyka, język obcy) są na ciasno w podstawie "upakowane" jeśli chodzi o szczegółowe wymagania. Szczególnie w przypadku matematyki jest tak, że jeśli jeden element jest niejasny, to nie pójdzie się z czymś dalej.
Nauczyciele, którzy mają mniej godzin ze swojego przedmiotu, co wynika z podstawy, mogli z większą swobodą korzystać z dobrych i bogatych źródeł internetowych, które z powodzeniem mogą zastąpić pracę z podręcznikiem. Ale ci, którzy uczą przedmiotów egzaminacyjnych, mieli bardzo trudne zadanie, żeby być w danym miejscu podstawy programowej w danym czasie.
W pełni zgadzam się z tym, że takie odseparowanie od rówieśników niesie negatywne konsekwencje. Jedna trzecia dzieci odczuwała w czasie odseparowania smutek, 28 proc. przygnębienie, 28 proc. badanych w projekcie o zdalnym nauczaniu deklarowało, że odczuwało także samotność. Uczniowie twierdzili też, że są przeładowani treściami z internetu, że zwiększył się ich czas ekspozycji na treści z urządzeń elektronicznych.
Połowa uczniów we wspomnianym przeze mnie wcześniej badaniu uznała, że ich relacje rówieśnicze przed pandemią były lepsze, że mieli też lepszy kontakt z wychowawcą. Straty społeczne i emocjonalne są bardzo duże. Kolejne etapy izolowania uczniów odbiłyby się na nich ze szkodą.
W szkołach z powodzeniem można stosować model hybrydowy. Ale nie w takim wymiarze, o jakim mówi pan minister, czyli żeby uczniowie zaczynali lekcje co 15 minut, bo to nie uda się, jeśli są dwie klasy czwarte, trzy klasy ósme.
Można sięgnąć po model "pół na pół", kiedy jedna grupa uczyłaby się w jednym tygodniu, druga w kolejnym. Wówczas, gdyby cokolwiek się wydarzyło, na kwarantannę trafia o połowę mniej uczniów. Problemem pozostają jednak braki w kadrze nauczycielskiej.
Zdecydowanie tak. Co z tego, że mamy szybki internet w szkołach, jeśli uczniowie nie mają tego internetu w domach? Co z tego, że jest platforma E-podręczniki, skoro uczniowie bez internetu nie mogą z niej korzystać poza szkołą? Zdalna edukacja wydaje się łatwa do zorganizowania w dużym mieście, ale w mniejszej miejscowości niekoniecznie jest to już tak łatwo wprowadzić.
Komputer czy tablet dla każdego ucznia to powinien być już chyba standard cywilizacyjny. Niekoniecznie musiałyby być to drogie urządzenia. Możemy mieć nadzieję, że państwo polskie ma jakąś potęgę negocjacyjną i sprzęt od producentów mogłoby nabyć, oczywiście w formie przetargu, taniej niż konsument detaliczny.
Przy okazji - cały czas mamy dyskusję o zbyt ciężkich tornistrach. Z odpowiednim sprzętem - wreszcie byśmy ją skończyli. Zgodnie z zaleceniami na czas pandemii uczeń ma ograniczyć przynoszenie rzeczy z domu. Jeśli miałby e-podręczniki w tablecie, nie musiałby już nosić książek.
W idealnej rzeczywistości powinno się także pojawić jakieś narzędzie do pracy zdalnej dla nauczycieli i uczniów. Wiemy od marca, że możemy się spodziewać drugiej fali pandemii i może być nam teraz trochę trudniej zorganizować pracę w szkołach. Ministerstwo już od kwietnia powinno zatem dokładać wszelkich starań, aby powstała jakakolwiek platforma do nauki zdalnej. Pan minister mówi o platformie E-podręczniki, i to jest dosyć rozbudowane, duże narzędzie. Ale to jest narzędzie statyczne - nie da się z jego pomocą prowadzić lekcji, nie da się rozmawiać z uczniami, organizować wideoczatów. Platforma ministerialna jest jak dobra biblioteka - to bardzo porządny zasobnik z materiałami. Ale zajęć zdalnych z jej użyciem nie zorganizujemy.
Po raz kolejny przekonaliśmy się, czym jest szkoła. Eksperyment zdalnego nauczania jest kolejnym dowodem na to, że nie jest to instytucja służąca jedynie do organizacji procesu przekazywania informacji, ale również - a może przede wszystkim - jest to przestrzeń dla budowania relacji. Szkoła jest oczywiście miejscem, w którym uczniowie uczą się o tym, co ich otacza. To jest ważne, aby pewne informacje przyswajali, nieprawdą jest bowiem, że wszystko da się znaleźć z internecie. Jednak to wszystko musi się dziać w otoczeniu społecznym i w relacjach z innymi.
Ostatni okres był doświadczeniem tego, jak ważna jest funkcja wychowawcza szkoły. Proszę zwrócić uwagę, że przez pół roku minister edukacji i jego zastępcy w publicznych komunikatach w zasadzie w ogóle nie nawiązywali do tego zadania szkoły. Konferencje i wystąpienia dotyczyły tylko części zadań organizacyjnych szkoły. Tymczasem funkcja wychowawcza jest w procesie pracy szkoły kluczowa. Przez pół roku uczniom bardzo brakowało relacji, rówieśników, kontaktów. Właśnie tego, co dzieje się "obok" podstawy programowej.
Plusem ostatnich miesięcy było też to, że wszyscy, trochę przymusowo, przeszliśmy kurs edukacji zdalnej. I w zasadzie na tym by nam się plusy skończyły.
Raczej nie widziałabym tu - znowu - problemu w nauczycielach, ale w systemie. Szkolenia dla nauczycieli obejmujące tematykę edukacji zdalnej lub hybrydowej, powinny być nauczycielom zapewnione już dawno.
Gdy wykwalifikowany robotnik pracuje w montowni samochodów i zmienia się w niej technologia, oprogramowanie, maszyny albo sposób pracy, to właściciel organizuje dla kadry szkolenia. To coś oczywistego, że wtedy przyjeżdża ekipa np. z zagranicy i szkoli każdego pracownika.
W polskiej szkole działa to tak, że jak coś zmienia, to nauczyciel musi to sobie przyswoić sam. Wyobraźmy sobie, że chodzi o fabrykę i że każdy robotnik musi się nauczyć obsługi nowej maszyny samodzielnie po pracy, musi zapłacić za takie szkolenie i przynieść certyfikat, że on tę maszynę potrafi obsługiwać. Brzmi absurdalnie, prawda? A w szkole to normalna sytuacja, że nauczyciele szkolą się za własne pieniądze w czasie poza pracą.
Od marca w kwestii przygotowań nauczycieli ze strony MEN nie zmieniło się nic. Nauczyciele przygotowali się sami, pomogli im w tym dyrektorzy, samorządy. Żadnych rozwiązań systemowych - choć środowiska nauczycielskie o nie prosiły - nie było. Badania dyrektorów pokazały też, że istotne byłoby także udzielenie wsparcia rodzicom, bo oni też nie odebrali przecież certyfikatu na nauczyciela domowego.
Rodzice tak mogli to odebrać. Nauczyciele przekazywali rodzicom część zadań nie dlatego, że mieli taki kaprys. Mieli obowiązki, którym w obliczu nietypowych warunków, nie byli w stanie sprostać. Liczba zadań w szkole, zakres wymogów związanych z podstawą programową, jest trudna do zrealizowania w zwyczajnym trybie pracy stacjonarnej. W trybie zdalnym okazało się, że szkołę razem z nauczycielami "tworzą" rodzice.
Wracamy więc do dyskusji o tym, że naprawdę nic by się nie stało, gdyby podstawy programowe zostały trochę ograniczone. Gdy treści jest mniej, to można ją opanować sprawniej i pogłębić ich zrozumienie.
Wracając do tematu wsparcia dla nauczycieli - po prostu go nie było. Oczywiście, ktoś z ministerstwa mógłby odpowiedzieć, że jest Ośrodek Rozwoju Edukacji, że są regionalne ośrodki, w nich są prowadzone szkolenia itd. Ale po pierwsze - nie zawsze te szkolenia odpowiadają temu, czego nauczyciele potrzebują. A po drugie - powiem coś, co może nie jest popularne wśród nauczycieli, ale uważam, że powinniśmy mieć jakiś zestaw szkoleń obowiązkowych a wraz z nimi - odpowiednie do przebytych szkoleń odzwierciedlenie w wynagrodzeniach. Oczywiście, wszyscy dokształcamy się w ramach awansu zawodowego. Ale dla sprawnego nauczyciela po kilku latach ta ścieżka się kończy i dalej już nie ma formalnego obowiązku udziału w doskonaleniu. Nie ma także formalnych zachęt, takich jak premie i podwyżki za dalsze kształcenie się. A w innych miejscach pracy to standard, że jeśli pracownik się rozwija, to pracodawca wynagradza to finansowo.
Wydaje mi się, że ma, ale tylko w takim znaczeniu, że może być uzupełnieniem. Funkcja społeczna szkoły, środowisko, relacje, nauka w relacji z rówieśnikami - tego nie da się niczym zastąpić. Nie ma co wierzyć w to, że nowoczesne media nagle nam zabezpieczą sprawę uczenia. Bo w nim nie chodzi jedynie o wiedzę, ale także o relacje.
Dobrym doświadczeniem jest jednak sięgnięcie przez wielu nauczycieli do materiałów spoza podręcznika. Podręcznik nie jest obowiązkowym materiałem, obowiązkowe jest to, co zawarto w podstawie. A informacje w tamach poszczególnych zagadnień z podstawy, często zaprezentowane są lepiej i w bardziej dostępny sposób w źródłach on-line. Khan Academy jest tego najlepszym przykładem.
Dokładnie. Jeśli mówimy o doświadczeniach czy pomysłach na przyszłość, to dotyczą one indywidualizacji pracy z uczniami o specjalnych potrzebach edukacyjnych - np. takich, którzy są bardzo długo w domu, nie mogą przychodzić do szkoły ze względu na swój stan zdrowia. Zazwyczaj wyglądało to tak, że nauczyciel po prostu jeździł do ucznia, jeśli ten miał wskazanie do indywidualnego toku pracy. Część zajęć można prowadzić zdalnie.
W dyskusjach pojawia się także rozwiązanie, aby fragmenty lekcji mogły być dostępne dla uczniów, którzy są np. chorzy w domu. Tutaj jednak kwestia jest bardziej skomplikowana prawnie, bo dotyczy ochrony wizerunku i tego, że wizerunki uczniów i nauczyciela byłyby dostępne publicznie.
***
Czekamy na maile i komentarze nauczycieli dotyczące powrotu do szkół. Jak funkcjonują Wasze placówki? Czy kadra i uczniowie stosują się wytycznych? Piszcie na adres: listydoredakcji@gazeta.pl.