Joe Biden zwyciężył w wyborach prezydenckich w USA - ogłosiła w ubiegłą sobotę agencja AP, a także najważniejsze amerykańskie stacje telewizyjne. Choć głosy wyborców we wszystkich stanach nie zostały jeszcze policzone, to - zgodnie z projekcjami ekspertów - kandydatowi Partii Demokratycznej udało się zgromadzić wymagane 270 głosów elektorskich.
Rywal Bidena, obecnie urzędujący prezydent Donald Trump już w czasie trwania powyborczego wieczoru próbował podważać uczciwość procesu wyborczego, a to, co stało się w kolejnych dniach, zaskoczyło nawet część jego koleżanek i kolegów z Partii Republikańskiej.
Trump wprost kwestionuje wynik wyborów, mówi o rzekomych nieprawidłowościach w liczeniu głosów w wielu stanach, a nawet o wyborczym "oszustwie". Swoją batalię toczy m.in. na Twitterze, choć zespół jego prawników walczy również w sądach. W przypadku stanów, gdzie różnica głosów była najmniejsza, republikanie domagają się ponownego przeliczenia głosów.
Na ten moment wydaje się wątpliwe, aby Trumpowi udało odwrócić rezultat wyborów. Przewaga Bidena jest zbyt duża, i nawet gdyby obecnemu prezydentowi udało się "odzyskać" jeden ze stanów, to wciąż nie wystarczy do wygranej. Biden wygrał, ale Trump - mając za sobą 70 mln wyborców - zrobi wszystko, co w jego mocy, aby osłabić legitymizację przyszłego prezydenta.
Choć tegoroczne wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych z całą pewnością przejdą do historii jako jedne z "najbrudniejszych" i najdziwniejszych, to jednak wcale nie były najbardziej wyrównane. 20 lat temu na wyniku wyborów zaważyło bowiem zaledwie kilkaset głosów, a o ostatecznym rozstrzygnięciu - po raz pierwszy w historii - zadecydował Sąd Najwyższy.
George W. Bush R. D. Ward/Public Domain
Al Gore i George W. Bush - starcie "na ostrzu noża"
W 2000 r. naprzeciw siebie stanęli kandydat demokratów, Al Gore oraz republikanin George W. Bush, syn byłego prezydenta George'a H.W. Busha. Gore przez dwie poprzednie kadencje był wiceprezydentem w gabinecie Billa Clintona i powszechnie uznawano go za jego naturalnego następcę. Z łatwością zwyciężył więc w prawyborach. Podobnie zresztą jak George W. Bush, niezwykle popularny gubernator z Teksasu, który prezydenturę miał niemalże we krwi.
Jeszcze przed wyborami nie było wątpliwości, że walka między obydwoma kandydatami będzie bardzo wyrównana. Wskazywały na to sondaże i przebieg debat. Choć "drużynie" Busha udało się przeprowadzić kilka skutecznych ataków (na Gore'u w pewnym stopniu ciążyła m.in. słynna "afera rozporkowa" Clintona), to kandydat demokratów wyszedł z tych starć obronną ręką.
7 listopada 2000 roku Amerykanie ruszyli do urn wyborczych. Wieczorem, już po zakończeniu głosowania, stacje telewizyjne zaczęły ogłaszać projekcje wyników dla kolejnych stanów.
W tym miejscu warto przypomnieć, że w USA obowiązuje system elektorski. To, kto zwycięży w głosowaniu, ma drugorzędne znacznie. Wybory rozstrzygają się w poszczególnych stanach, które dysponują określoną liczbą głosów elektorskich. To elektorzy dokonują wyboru prezydenta Stanów Zjednoczonych. Teoretycznie mogą oni podjąć samodzielną decyzję. Zwyczaj (a w USA zwyczaje są ważne) nakazuje im jednak głosować zgodnie z wolą wyborców ze swojego stanu.
W 2000 r. stanami z największą liczbą głosów elektorskich (jest zależna od liczby mieszkańców) były Kalifornia (54 głosy), Nowy Jork (33), Teksas (32) i Floryda (25). O ile od początku było jasne, że w Kalifornii i Nowym Jorku zwycięży Al Gore, a Bush bez problemu zgarnie Teksas, o tyle na Florydzie mogło się zdarzyć wszystko, a sondaże nikomu nie dawały pewnej wygranej.
Al Gore w 2000 roku Fot. Doug Mills / AP Photo
I zdarzyło się. Przez cały wieczór Bush i Gore szli niemalże łeb w łeb, wygrywając tam, gdzie wygrać mieli. Bush "zgarnął" większość południowych stanów (poza Tennessee - rodzinnym stanem Ala Gore'a), a także Ohio, Indianę, Alaskę oraz stany z regionu Midwest.
Z kolei Al Gore zapewnił sobie zwycięstwo w północnowschodnich stanach (za wyjątkiem New Hampshire), na wybrzeżu Pacyfiku, na Hawajach w Nowym Meksyku i regionie Upper Midwest. W kilku mniejszych i średnich stanach wynik był "na ostrzu noża" (m.in. Wisconsin i Iowa), ale szybko okazało się, że o wyniku wyborów zdecyduje Floryda z jej 25 głosami elektorskimi.
Jeszcze późnym wieczorem stacje telewizyjne ogłosiły, że na Florydzie minimalnie zwyciężył Al Gore. Oparły się przy tym głównie na wynikach exit poll. Sęk w tym, że w kolejnych godzinach Bush zaczął wyraźnie wysuwać się na Florydzie na prowadzenie. CNN, NBC i FOX wycofały się więc ze swojej projekcji, informując, że wynik jest wciąż nierozstrzygnięty.
8 listopada o godzinie 2:30 nad ranem, po zliczeniu ok. 85 proc. głosów, przewaga Busha nad Gorem wynosiła już ok. 100 tysięcy głosów. Stacje telewizyjne znów przyznały zwycięstwo - tym razem kandydatowi republikanów. Ponieważ triumf na Florydzie dawał Bushowi niezbędne 270 głosów elektorskich, Al Gore wykonał zwyczajowy telefon i złożył rywalowi gratulacje.
W tym momencie nastąpił kolejny zwrot akcji. Ok. godziny 4:30, po zliczeniu prawie wszystkich głosów okazało się, że różnica pomiędzy Bushem i Gorem stopniała do zaledwie 2000 głosów. Stacje telewizyjne znów wycofały się ze swojej projekcji, a Al Gore wykonał kolejny telefon do George'a W. Busha, w którym poinformował, że nie uznaje jego wygranej.
Gdy okazało się, że po podliczeniu głosów, obydwu kandydatów dzieli zaledwie 900 wskazań na korzyść Busha, wszyscy wiedzieli się, że wyścig o fotel 43. prezydenta Stanów Zjednoczonych jest wciąż daleki od rozstrzygnięcia.
Dzień po zakończeniu głosowania - zgodnie z obowiązującym na Florydzie prawem - dokonano ponownego automatycznego przeliczenia głosów w 66 hrabstwach, które korzystały z maszyn liczących. Przewaga George'a W. Busha w tym momencie wynosiła już jedynie 327 głosów.
Obydwaj rywale otoczyli się wianuszkiem prawników, którzy mieli przechylić szalę zwycięstwa na ich korzyść. Doradcy Gore'a domagali się ręcznego przeliczenia głosów w czterech hrabstwach. Z kolei zespół Busha - z oczywistych względów - nie chciał do tego dopuścić.
W międzyczasie na jaw wyszedł szereg nieprawidłowości, które mogły zaważyć na ostatecznym wyniku. Można tu wspomnieć choćby o błędnym wpisaniu na listy wyborcze tysięcy osób, które nie były uprawnione do głosowania, czy o nieczytelnych "motylkowych" kartach wyborczych w okręgu Palm Beach - wysokie poparcie zdobył tam Pat Buchanan z Partii Reformatorskiej, a demokraci argumentowali, że wielu wyborców błędnie zaznaczyło jego nazwisko na karcie.
'Motylkowa' karta wyborcza fot. Anthony/Public Domain/
Okazało się również, że maszyny liczące automatycznie odrzuciły tysiące ważnych głosów z powodu usterki lub w sytuacji, w której wyborca nie zdołał w pełni "przebić" kółeczka obok nazwiska swojego kandydata (używano kart perforowanych).
Prawnicy Busha również wskazywali na nieprawidłowości w głosowaniu. Wskazywali na fakt, że demokraci próbują unieważnić 25 tys. głosów korespondencyjnych w republikańskich hrabstwach, powołując się na rzekome błędy techniczne.
Demokraci odbijali piłeczkę, wskazując, że gubernatorem Florydy jest Jeb Bush - rodzony brat George'a W. Busha i to on w największym stopniu odpowiada z wyborczy chaos. Sam Jeb Bush domagał się zakończenia przeliczenia głosów. Powoływał się przy tym na prawo stanu Floryda.
26 listopada 2000 r. władze Florydy ogłosiły George'a W. Busha oficjalnym zwycięzcą wyborów. Kandydat republikanów miał wygrać różnicą zaledwie 537 głosów. Al Gore nie zaakceptował jednak tego rozstrzygnięcia, domagając się ręcznego przeliczenia głosów w kilku hrabstwach.
8 grudnia wydawało się, że Gore może być bliski przechylenia szali zwycięstwa na swą korzyść. Tego dnia Sąd Najwyższy stanu Floryda zarządził ponowne ręczne przeliczenie kilkudziesięciu tysięcy głosów, które wcześniej zostały odrzucone przez maszyny liczące.
Wybory w 2000 roku Fot. Alan Diaz / AP Photo
Radość w obozie demokratów nie trwała jednak długo. Dzień później Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych - który po raz pierwszy w historii zaangażował się w wybory - zawiesił wykonanie zarządzenia. Sędzia Antonin Scalia argumentował, że liczenie głosów, które są wątpliwe pod względem legalności, grozi nieodwracalną szkodą dla George'a W. Busha.
Wyrok zapadł 12 grudnia. Sąd Najwyższy zdecydował wtedy, że na Florydzie nie dojdzie do ponownego przeliczenia głosów, ostatecznie zamykając Alowi Gore'owi drzwi do prezydentury.
Chociaż możemy nigdy nie poznać, z całkowitą pewnością tożsamości zwycięży, to jednak tożsamość przegranego jest całkowicie jasna: To zaufanie narodu do sędziego jako bezstronnego strażnika rządów prawa
- napisał w zdaniu odrębnym sędzia Sądu Najwyższego John Paul Stevens.
Akceptuję to rozstrzygnięcie [...] A dziś wieczorem - dla dobra nasze jedności jako narodu i siły naszej demokracji - ustępuję
- powiedział Al Gore w przemówieniu wygłoszonym 13 grudnia 2000 roku.
Kandydat demokratów poinformował również, że złożył już telefoniczne gratulacje rywalowi i po raz pierwszy nazwał go "prezydentem-elektem". "Obiecałem, że już do niego nie oddzwonię" - dodał, nawiązując do słynnych rozmów telefonicznych z nocy wyborczej.
Tydzień później Kolegium Elektorów Stanów Zjednoczonych wybrało George'a W. Busha na stanowisko 43. prezydenta USA, przyznając mu 271 z 270 niezbędnych do nominacji głosów.
Co ciekawe, w głosowaniu powszechnym zwyciężył Al Gore, zdobywając o 547 389 głosów więcej od rywala. Były to pierwsze wybory od 1888 roku, w których kandydat z mniejszą liczbą głosów zdobył więcej mandatów elektorskich. Po raz kolejny taka sytuacja powtórzyła się w roku 2016, gdy Donald Trump zdobył prawie trzy miliony głosów mniej od Hillary Clinton.