Oficjalne liczby o nowych potwierdzonych zakażeniach koronawirusem w Polsce są optymistyczne. Ok. 15 tys. przypadków zaraportowane przez resort zdrowia w poniedziałek, potem ok. 10 tys. we wtorek, w środę znów "tylko" 15 tys. "Tylko" - bo w ostatnich trzech tygodniach rzadko schodziliśmy poniżej 20 tys. nowych wykrytych zakażeń na dobę.
To wszystko sprawiło, że średnia liczba nowych zakażeń za ostatnich siedem dni to 18,5 tys. na dobę, czyli ok. 48,3 w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców. To najmniej od 1 listopada. To także oznacza, że po raz pierwszy od ponad trzech tygodni zeszliśmy ze średnią do poziomu, która uprawniałaby rząd do wprowadzenia na terenie całego kraju czerwonej strefy, czyli nieco mniejszych niż obecnie obostrzeń. Jednak zgodnie z zapowiedziami z sobotniej konferencji prasowej, na razie do luzowania nie dojdzie.
Oczywiście widać, że sytuacja epidemiczna się stabilizuje i podjęte obostrzenia przynoszą pewien skutek. Mimo to do najnowszych danych o liczbie nowych zakażeń należy podchodzić z daleko idącą ostrożnością.
Po pierwsze, lekarze POZ alarmują, że Polacy nie chcą się testować w kierunku koronawirusa w obawie przed uciążliwą kwarantanną czy izolacją (oraz kwarantanną dla domowników). Nie zgłaszamy się więc do lekarzy lub kategorycznie odmawiamy skierowania na test.
Siłą rzeczy, gdybyśmy testowali się chętniej, to i statystyki nowych zakażeń byłyby wyższe. Sytuacja epidemiczna w Polsce może być więc gorsza, niż wskazują statystyki. Z drugiej strony, pocieszające jest to, że według dr hab. n. med. Agnieszki Mastalerz-Migas, konsultant krajowej ds. medycyny rodzinnej, wiele osób, które mają objawy zakażenia, mimo braku testu zachowuje się odpowiedzialnie i m.in. unika wszelkich kontaktów społecznych.
Po drugie, mamy w Polsce w ostatnich dniach systemowy problem z jakością danych. Chodzi nie tylko o to, że kilka tygodni temu w drodze z powiatowych sanepidów do Ministerstwa Zdrowia gubiły się informacje o tysiącach zakażeń (ten problem Główny Inspektorat Sanitarny i resort zdrowia już uważają za rozwiązany), ale przede wszystkim o fakt, że w następstwie tej kompromitacji zmieniono sposób raportowania wyników. To obecnie i w najbliższych dniach może rzutować na statystyki.
W rozmowie z next.gazeta.pl dr Paweł Grzesiowski, ekspert Naczelnej Rady Lekarskiej, mówi, że "obecny bałagan w danych wynika z tego, że stacje epidemiologiczne są w trakcie przechodzenia pomiędzy systemami". - Stary jest wyłączany, a nowy jeszcze nie wszędzie działa - w wielu miejscach odbywają się szkolenia, zakupy sprzętu - mówi dr Grzesiowski. Z kolei Ministerstwo Zdrowia informuje na Twitterze, że laboratoria korygują dane w systemie informatycznym i suma wykrytych przypadków z kolejnych dni nie pokrywa się z łączną liczbą zakażeń.
To zamieszanie sprawia więc, że być może za kilka dni system raportowania danych będzie działał lepiej niż dotychczas (oby!), ale zanim wszystko się w nim "dotrze", musimy z jeszcze większą ostrożnością niż wcześniej podchodzić do statystyk o nowych zakażeniach.
Mimo stabilizacji sytuacji epidemicznej w Polsce - nie tylko w zakresie liczby nowych potwierdzonych zakażeń, ale też m.in. hospitalizacji czy zajętych respiratorów - nadal oczywiście jest ona bardzo poważna. Minister Niedzielski mówił w środę, że przy 10-15 tys. nowych zakażeń dziennie system ochrony zdrowia wciąż jest bardzo obciążony.
Dlatego mimo wejścia średniej w poziom, który teoretycznie uprawniałby rząd do znoszenia części obostrzeń (według "rozpiski" opublikowanej 21 listopada przez Kancelarię Premiera to m.in. powrót dzieci z klas I-III do nauki stacjonarnej albo otwarcie kin czy teatrów dla 25 proc. publiczności), takie decyzje przez najbliższy miesiąc nie powinny zapaść. Jedyne luzowanie, na jakie pozwolił sobie rząd, to otwarcie sklepów i usług w galeriach handlowych od 28 listopada (oczywiście pod warunkiem zachowania reżimu sanitarnego).
Tak ma pozostać do przynajmniej 27 grudnia. Rząd nazwał ten okres "etapem odpowiedzialności", a minister zdrowia Adam Niedzielski w programie "Newsroom" w wp.pl mówił, że w tym czasie rząd będzie nieelastyczny w zakresie obostrzeń.
To oznacza, że na pewno do 27 grudnia nie zostaną otwarte m.in. kina, teatry, siłownie, hotele (poza gośćmi w podróży służbowej) czy restauracje (w zakresie wydawania posiłków na miejscu). Nauka zdalna została przedłużona do przynajmniej 3 stycznia (z pewnymi wyjątkami dla szkół sportowych i zawodowych), a w praktyce - biorąc pod uwagę ogólnopolskie ferie zimowe od 4 do 17 stycznia - uczniowie nie wrócą do szkół jeszcze przynajmniej niemal dwa miesiące.
Jakiegokolwiek większego luzowania obostrzeń możemy spodziewać się dopiero od 28 grudnia. Stanie się tak, jeśli sytuacja epidemiczna nie ulegnie pogorszeniu. Jeżeli średnia liczba zakażeń będzie oscylować w granicach ok. 9,4-19 tys. dziennie, cała Polska będzie czerwoną strefą z restrykcjami jak w tweecie powyżej.
Ale nie da się wykluczyć, że do tego czasu średnia liczba nowych przypadków zjedzie już poniżej 9,4 tys. na dobę. Wówczas cała Polska byłaby strefą żółtą, choć w części powiatów z najgorszymi statystykami wciąż obowiązywałyby restrykcje jak dla czerwonej strefy. W końcu, przy poziomie zakażeń ok. 3,8 tys. średnio na dobę, powróciłby podział na strefy czerwone, żółte i zielone.
Nie wiadomo, jaką strategię ewentualnego luzowania obostrzeń przyjmie rząd. Poza tym po prostu nie wiemy, jaka sytuacja epidemiczna będzie za miesiąc - co zmieni otwarcie sklepów, jakie skutki przyniesie z pewnością większa liczba kontaktów społecznych w okresie świąteczno-noworocznym.
Niemniej można prognozować, że jeżeli obecne tendencje spadkowe liczby nowych potwierdzanych zakażeń zostaną utrzymane, to średnia nowych dobowych wykrywanych zakażeń może spaść poniżej ok. 9,4 tys. w okolicach połowy grudnia. Tak wynika z naszych wyliczeń, ale również z prognozy naukowców z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego czy z analizy Piotra Bujaka, głównego ekonomisty PKO Banku Polskiego. Taki poziom pozwalałby rządowi nawet na ogłoszenie całego kraju od razu żółtą strefą, a wyłącznie części powiatów czerwonymi.
Taką decyzję należałoby jednak uznać za odważną. Sytuacja epidemiczna w Polsce jest wciąż niezwykle poważna i rząd przez najbliższe miesiące wciąż będzie musiał podejmować decyzje o tym, jak "zbalansować" ochronę życia i zdrowia Polaków oraz wydolność systemu opieki zdrowotnej ze swobodami w życiu społecznym i gospodarczym.
Tym bardziej że wciąż istnieje ryzyko kolejnej fali epidemii. Mówił o tym w środę minister Niedzielski. - Trzeba to sobie otwarcie powiedzieć, że takie ryzyko nad nami wisi. Może się ona nałożyć na szczyt zachorowań grypowych, czyli przełom lutego i marca - wskazał Niedzielski.