Jakub Wiech: Zamarzły w Teksasie. Ale nie można z tego wyciągnąć generalnego wniosku dotyczącego źródeł odnawialnych.
Tam wysiadły przede wszystkim tradycyjne elektrownie na węgiel i gaz. Doszło do "zdarzenia nadprojektowego".
To taka sytuacja, która wykracza poza możliwości techniczne jakiegoś urządzenia. W Teksasie, gdzie w zimie rzadko jest poniżej zera, uderzyła fala mrozów, odczuwalna temperatura wynosiła nawet minus dwadzieścia. Paliwo gazowe zostało przekierowywane do ogrzewania domów, zaczęło go brakować, elektrownie gazowe musiały się wyłączać, w elektrowniach węglowych zamarzały systemy chłodzenia, trzeba też było wyłączyć jeden reaktor jądrowy, bo zamarzła część czujników w obiegu wody. I faktycznie mieliśmy do czynienia z potężnym niedoborem energii, wyłączenia objęły dwa miliony gospodarstw domowych, wystąpił szeroki blackout.
Bo one też padły. Podczas opadów śniegu z deszczem na łopatach turbiny osadza się taka lodowa skorupa i wiatrak - jeśli nie ma automatycznego systemu odmrażania - zatrzymuje się. Tylko warto znać proporcje. W Teksasie 15 i 16 lutego zniknęły 4 gigawaty mocy z energetyki wiatrowej i aż 26 gigawatów z elektrowni konwencjonalnych. Ale część mediów i polityków ogłosiła, że oto zamarzły wiatraki i mamy katastrofę przez odnawialne źródła energii, chociaż zawiodły głównie elektrownie cieplne.
Akurat w Teksasie działały. Natomiast w Niemczech w styczniu i lutym przez kilka dni była flauta, brak wiatru połączony z zachmurzeniem, co spowodowało niską generację energii ze źródeł odnawialnych. I cały system musiał się przestawić na paliwa kopalne. Więc OZE - które w Niemczech generują już ponad 40 proc. energii w skali roku - pokazały swoją naturalną słabość, bo przecież są niekontrolowalne, niesterowalne, nie możemy zmusić wiatru, żeby wiał, a słońca, żeby świeciło. Cel "100 procent OZE", który pojawia się w postulatach polityków i organizacji ekologicznych, jest obecnie nieosiągalny. To raczej slogan, żeby przyciągnąć do siebie wyborców o określonej wrażliwości klimatycznej.
Jest. Nie mamy magazynów energii, które są dostatecznie pojemne, żeby bilansować system. Zgromadzić zapasy, kiedy świeci słońce i wieje wiatr, a potem, jak jest flauta, to brać z nich prąd. Największy na świecie magazyn energii ma pojemność rzędu 1,2 gigawatogodzin. To by wystarczyło na zaspokojenie potrzeb Warszawy z przyległościami przez jedną godzinę. Nie mamy rozwiniętej technologii wodorowej, która kiedyś być może zastąpi bateryjne magazyny energii. Najpopularniejszym sposobem magazynowania prądu są elektrownie szczytowo-pompowe. One działają w uproszczeniu tak: kiedy pojawia się nadwyżka prądu z OZE, to pompujemy wodę do zbiornika położonego wyżej, a potem, jak chcemy ten prąd "odzyskać", to otwieramy zasuwy, woda wraca do jeziora położonego niżej i po drodze napędza generator. Tyle że takie magazyny można budować w określonych miejscach na świecie. I też nie są wystarczające, żeby zbilansować system oparty całkowicie na OZE. Przez kilka najbliższych dekad problem magazynowania energii nie zostanie rozwiązany. Trzeba czymś to OZE wspierać, mieć stabilny i sterowalny fundament systemu energetycznego.
Ma bezpośredni związek. To efekt destabilizacji wiru polarnego, który wypuszcza masy chłodnego powietrza, niosące ze sobą ataki zimy. Destabilizacja klimatu będzie przynosiła takie ekstrema pogodowe. Będzie ich coraz więcej. Tym bardziej potrzeba nam energii serwowanej w sposób stały, ciągły i przewidywalny.
Nie.
Odpowiedź jest niezbyt atrakcyjna politycznie: budować elektrownie jądrowe. Według większości scenariuszy Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu - IPCC - energetyka jądrowa musi zostać uwzględniona przy rozwiązywaniu problemu globalnego ocieplenia. Jej moce są stabilne, kontrolowane, niezależne od warunków atmosferycznych i bezemisyjne.
Nie! Trzeba jak najszybciej budować jak najwięcej źródeł odnawialnych. A energetyka jądrowa to ma być ten stabilizujący zapas. Jeśli za kilka dekad ludzkość nauczy się skutecznie magazynować wielkie porcje energii, to atom będzie można wyłączyć.
Mniej więcej. I chodzi o to, żeby ten tradycyjny równoległy system emitował jak najmniej CO2. Tworzenie wizji szybkiego i bezproblemowego przestawiania się na OZE jest domeną polityków. Inżynierowie energetycy widzą zagrożenia związane ze zbyt dużym rozrostem mocy w energetyce odnawialnej przy jednoczesnym ubytku stabilnych mocy. I wiedzą, że trzeba coś "dostawić" do tych niesterowalnych źródeł energii, żeby nie dochodziło do blackoutów.
Nie bardzo. Prawica, której zresztą częścią się czuję, robi straszny błąd, że zwalcza OZE. To jest strzał w kolano, bo trafiamy w ten sposób do skansenu. To będzie coraz bardziej dziwaczne.
W Teksasie? Tam dość łatwo to wyjaśnić. W USA istnieje duże lobby, którego celem jest obrona biznesu wydobywczego - ropa, gaz, łupki. Koncerny płacą miliony dolarów na różne konserwatywne think-tanki, żeby mówiły, co mówią. Tak samo finansują polityków, głównie Partii Republikańskiej. Więc jak zamarza farma wiatrowa, no to jest okazja, żeby się wykazać przed sponsorami i opowiadać te historyjki o "klęsce OZE". Natomiast u nas w Polsce prawica robi to - można powiedzieć - bezinteresownie. Głównie małpują narrację amerykańską.
Bo uważają, że OZE jest lewicowe. A jeśli prawica uważa coś za lewicowe, to powinna to zwalczać i nienawidzić. W książce "Globalne ocieplenie. Podręcznik dla Zielonej Prawicy" próbowałem opisać, jak krytyka OZE i negowanie zmian klimatycznych stały się atrakcyjnym chwytem politycznym do walki - to słowa Witolda Waszczykowskiego - z weganami i cyklistami, którzy popierają OZE. Bardzo mi się ta wypowiedź Waszczykowskiego spodobała, bo ona ujawnia pewne wyobrażenie prawicy o lewicy. Sprzeciw wobec takich rozwiązań jak energia odnawialna został inkorporowany przez polską prawicę jako część tożsamości. A swoją drogą zielona lewica to ułatwia.
Snując rzewne opowieści, że "sto procent OZE tu i teraz". I wtedy prawicy łatwo straszyć ludzi, że to szaleństwo. Albo rozdmuchiwać takie sytuacje jak z Niemiec na początku roku, kiedy w systemie praktycznie zabrakło źródeł odnawialnych, energetyka wiatrowa pracowała na poziomie kilku procent mocy.
Tak.
W Niemczech za kilkanaście miesięcy zostaną zamknięte ostatnie elektrownie jądrowe. Te same, które w styczniu i lutym - kiedy OZE praktycznie zamarło - pracowały na sto procent mocy. Warto dodać, że 9 gigawatów w niemieckim atomie dało w 2019 roku więcej energii elektrycznej niż 50 gigawatów w fotowoltaice.
To ma swoją nazwę: niski współczynnik wykorzystania mocy zainstalowanej (tzw. capacity factor). Chodzi o to, że w polskich czy niemieckich warunkach klimatycznych panele fotowoltaiczne dają zaledwie 11-15 proc. wykorzystania mocy. Z kolei elektrownie jądrowe mają współczynnik wykorzystania mocy w wysokości ponad 90 procent. Innymi słowy: jeśli chcemy, żeby fotowoltaika dała tyle samo energii w ciągu roku, ile daje atom, to musimy zbudować 6-8 razy więcej mocy w panelach. A i tak będzie to jedynie zrównoważenie statystyczne, w rozliczeniu rocznym. W żaden sposób nie rozwiąże to takich sytuacji, jak ta ze stycznia czy z lutego, gdy potężny niemiecki park paneli fotowoltaicznych (obecnie ponad 50 gigawatów) wykorzystywał jedynie kilka procent swoich mocy. Nie wspomnę już o tym, że w ciągu nocy fotowoltaika nie pracuje w ogóle. To pokazuje, że jeżeli usuniemy stabilny i bezemisyjny atom z systemu i nie zastąpimy go czymś równie stabilnym, cały ten układ stanie się dramatycznie wrażliwy na kryzysy. Niemcy w tej chwili wychodzą błyskawicznie z atomu, z węgla - wolniej, dopiero w 2038 roku zamkną ostatnie elektrownie węglowe. I pytanie, co się będzie działo, jeśli za kilkanaście miesięcy całkowicie zniknie energia z atomu, systematycznie będzie znikała energia z węgla i pojawi się taka sytuacja pogodowa, jak ta ze stycznia.
Gaz. Chcą kompensować ubytek w atomie energetyką gazową. I przy okazji sprzedawać ten surowiec do krajów ościennych. Niemcy są dużym handlarzem gazu w Europie, obracają wolumenem rzędu 30 mld metrów sześciennych rocznie, to są dane sprzed pandemii. Dla porównania Polska zużywa rocznie około 18 mld metrów sześciennych. Dzięki gazociągowi Nord Stream 2 po dnie Bałtyku mogą mieć dodatkowo 55 mld sześciennych gazu - do własnego użytku, ale głównie na eksport, co zresztą widać po infrastrukturze, którą rozbudowują.
Nord Stream 2 i generalnie gaz w Niemczech ma być pomostem między obecnym kształtem energetyki a systemem docelowym "100 procent OZE". Dopóki człowiek nie skonstruuje wydajnych magazynów energii, no to trzeba mieć drugi system do odpalenia w razie kłopotów. I oni to chcą zrobić sobie "w gazie". Moim zdaniem to fatalny błąd, totalnie zła droga.
To jest zbrodnia klimatyczna. Bezemisyjne źródła, jakimi są elektrownie jądrowe, zastępują emisyjnymi źródłami gazowymi.
Dwa razy mniej niż węglowa. I dwadzieścia razy więcej niż jądrowa.
Nie. Już mówiłem: podczas generowania energii jądrowej nie dochodzi do żadnych emisji CO2. Ten "dym" widoczny nad kominami elektrowni jądrowych to czysta para wodna, która się wytwarza w procesie chłodzenia. Natomiast wskazywane w wyliczeniach emisje pochodzą z samej budowy elektrowni, zużycia cementu oraz z wydobycia uranu. Podobne obliczenia robi się zresztą dla źródeł odnawialnych: jeśli na przykład korpus wiatraka jest ze stali, to przy jej produkcji powstaje w hucie CO2. Tak czy siak to są śladowe ilości, zarówno przy OZE, jak przy atomie. I jest nielogiczne, że wyłączamy bezpieczne i stabilne moce, które mogłyby pracować jeszcze bardzo długo. W USA pierwsze elektrownie jądrowe dostały nowe zezwolenia na pracę przez 80 lat. To znacznie dłużej niż jakiekolwiek inne źródło energii, może poza hydroelektrowniami.
W Europie toczy się "wojna jądrowa", która zmierza do wyrzucenia za burtę atomu. Z powodów czysto politycznych. Chodzi o partykularne interesy poszczególnych państw. Niemcy mają interes, żeby w krajach Europy nie powstawały nowe moce jądrowe, bo wtedy będzie więcej miejsca na rynku do sprzedaży gazu.
Tak. Źródła węglowe na pewno będą zamykane. Wszędzie. A OZE nie będą w stanie pracować stabilnie jeszcze długo, więc trzeba będzie czymś te systemy stabilizować. Elektrownie gazowe szybko się włączają i wyłączają, potrzebują mało czasu, żeby w razie potrzeby wejść do sieci i kompensować ubytek mocy ze źródeł odnawialnych.
W umowie koalicyjnej między niemieckimi chadekami i socjaldemokratami zapisano wprost: oni chcą rozszerzyć własny model transformacji energetycznej - Energiewende - na całą Europę. Chcą, żeby reszta krajów UE tak samo wychodziła z energetyki jądrowej i węglowej, przechodziła coraz szerzej na źródła odnawialne w połączeniu z gazem jako stabilizatorem systemu. Z perspektywy Niemiec jest to doskonały deal handlowy, bo już teraz są dużymi sprzedawcami gazu, budują Nord Stream 2, za wszelką cenę chronią politycznie ideę tego gazociągu i jednocześnie stawiają już infrastrukturę, która ma rozprowadzać gaz po Europie Środkowej, gazociągi powstają między innymi wzdłuż polskiej granicy, one w przyszłości mają nasycić Europę gazem z obu nitek Nord Streamu. Niemcy chcą się stać takim centralnym hubem gazowym. Stąd ten paradoks: wycinanie czystych mocy, żeby zastąpić je emisyjnymi.
Da się to zakamuflować w sposób, który będzie milszy dla ucha. Na przykład można mówić, że energetyka jądrowa jest kosztochłonna. Bo żeby powstała w Polsce to trzeba wydać 130-140 mld zł.
Robi wrażenie. Ale trzeba to zestawić z innymi kosztami w energetyce: tylko w samym wrześniu 2020 roku wsparcie dla niemieckich źródeł odnawialnych wyniosło 3 mld euro. A w całym 2019 roku Niemcy wydali 23 mld euro na takie wsparcie. Czyli prawie sto miliardów złotych. Więc polski projekt jądrowy będzie kosztował niewiele więcej niż rok wspierania OZE w Niemczech.
Atom to najbezpieczniejsze źródło. W skali świata spowodował najmniej zgonów podczas wytwarzania energii. Aby elektrownia jądrowa zaszkodziła człowiekowi, musi dojść do potężnej awarii, a elektrownie węglowe czy gazowe zabijają, gdy wszystko idzie zgodnie z planem.
Niemiecka polityka klimatyczna jest bardziej polityką niż formą ochrony klimatu. I w tym nie ma niczego dziwnego. Państwo tak projektuje swoje polityki, żeby wspierać własny interes. Niemiecka transformacja energetyczna ma współgrać z niemiecką gospodarką, ma ją napędzać. To jest zrozumiałe. Oni robią coś absurdalnego z perspektywy klimatycznej po to, żeby zrobić coś sensownego z perspektywy państwowej. Bardzo się staram trzymać maksymalnie faktów, żeby nie wyjść na germanofoba, który wskazuje palcem: oto źli Niemcy coś nam chcą narzucić. Po prostu nasz zachodni sąsiad robi porządną i konsekwentną politykę. Energiewende ogłoszono w 2000 roku i jest realizowana przez każdy kolejny rząd. Osiągają tu sukcesy, także w redukcji emisji, natomiast z perspektywy ochrony klimatu ich transformacja nie jest efektywna. Brytyjczycy znacznie efektywniej obniżyli emisje, chociaż nie mieli swojej szeroko reklamowanej Energiewende. Ten gazociąg - Nord Stream 2 - umożliwi Niemcom sprzedaż naprawdę bardzo dużych wolumenów gazu, razem obie magistrale będą miały przepustowość 110 mld metrów sześciennych rocznie. I odsprzedaż tego gazu będzie przynosiła Niemcom gigantyczne korzyści. Finansowe i polityczne.
Totalnie odstajemy. Przez ostatnie 30 lat nie zrobiliśmy absolutnie nic jeśli chodzi o transformację energetyczną, jesteśmy zapóźnieni o trzy dekady wobec Zachodu. Od 10 lat wiedzieliśmy, że trzeba nadganiać, transformować się i przechodzić na źródła mniej emisyjne, dostosowywać się do coraz bardziej rygorystycznej polityki klimatycznej UE. Niemcy niewątpliwie mają ten atut, że bardzo wcześnie zaczęli swoją transformację, a myśmy zostali zupełnie z niczym, jesteśmy w ogonie Europy.
Bardzo możliwe. Podejrzewam, że jeżeli produkcja gospodarcza po pandemii wróci do poziomów sprzed koronawirusa, to będziemy drugim emitentem w Unii po Niemczech, chociaż mamy kilkukrotnie mniejszą gospodarkę. A jeśli chodzi o procentowy udział węgla w energetyce, to na pewno jesteśmy najgorsi. Niemcy spalają go oczywiście więcej w liczbach bezwzględnych, ale procentowo nasz miks jest kompletną monokulturą węglową i to nas stawia w najgorszym położeniu w Europie. Może oprócz Estonii, która opiera się na łupkach bitumicznych, ale to mały kraj i mogą szybko to zmienić, stawiając niewielkie moce. A my z naszym węglowym systemem będziemy się zmagali jeszcze długo.
Z punktu widzenia klimatu to tak. Ale wzrosłoby nasze uzależnienie od źródeł zewnętrznych: przecież Niemcy by nam sprzedawali gaz głównie od Putina.
Niemcy skompromitowały się w ostatnich latach jako gwarant bezpieczeństwa, bo jeśli spojrzymy na Ukrainę, to mieliśmy kolejne wydarzenia od 2014 roku - zajęcie Krymu, napad na wschód Ukrainy, zestrzelenie pasażerskiego samolotu nad ukraińskim terytorium - i jaka była reakcja UE? Mamy sankcje, które są dziurawe. Symbolem stały się turbiny Siemensa, które trafiły na Krym. I mamy też takie kompromitacje, jak ostatnia wizyta unijnego ministra spraw zagranicznych w Moskwie. Josep Borrell podczas konferencji z Siergiejem Ławrowem dowiedział się, że Unia jest "złym partnerem", a z Rosji zostaną wydaleni trzej unijni dyplomaci. To był blamaż unijnej polityki, a przecież szefową Komisji Europejskiej jest Ursula von der Leyen, czyli polityk niemiecka. I Rosjanie akurat jej postanowili zagrać na nosie. Więc jak Putin zechce, to gaz przez Nord Stream też przykręci.
Tak. Powinniśmy zbudować od 6 do 9 gigawatów mocy w energetyce jądrowej, czyli dwie lub trzy elektrownie.
Nie. To byłby koszt całego programu jądrowego, który ma objąć kilka jednostek. Dwie albo trzy.
Po kilka reaktorów w każdej. Lokalizacje nad morzem, bo one umożliwią chłodzenie wodą morską. Już są wskazane te lokalizacje i jedna w głębi kraju w Bełchatowie. W przyszłym roku ma być decyzja lokalizacyjna.
Nie upadli. Tylko to jest plątanina rozmaitych interesów. Mamy duży lobbing ze strony przemysłu gazowego, który reklamuje się jako doskonały parter dla źródeł odnawialnych.
Tak. W tym sensie, że elektrownie gazowe łatwo włączyć i wyłączyć, one szybko się "rozgrzewają". Ale atom też jest bardzo dobrym stabilizatorem systemu opartego na OZE. Mamy w Europie rosnące partie Zielonych, którzy są generalnie antyatomowi, chociaż na przykład fińscy Zieloni popierają rozwój energetyki atomowej.
Mają rację. W Polsce energetyka jądrowa jest przykładem - jednym z nielicznych - ponadpartyjnego konsensusu. Od Razem, poprzez PiS aż do Konfederacji.
Bo mamy państwo słabe instytucjonalnie. Nie potrafimy realizować długofalowych polityk, projektować ich, wdrażać, a potem w trakcie wdrażania modyfikować w zależności od zmieniających się okoliczności. Co doskonale widać na płaszczyźnie energetycznej. Powtórzę: przez ostatnich 30 lat nie zrobiliśmy naprawdę nic, żeby zmieniać naszą energetykę w kierunku, który był doskonale rozpoznawalny, od dawna wiedzieliśmy, jak się będzie zmieniać europejska energetyka, ale zdaliśmy się na siłę inercji i konserwowanie tego, co mamy. To się dopiero ostatnio zaczęło zmieniać w ramach rozwoju fotowoltaiki i elektrowni wiatrowych.
Cały czas mamy szansę. Możliwe jest nawet dotrzymanie rygorów wynikających z polityki energetycznej Polski do 2040 roku, która przewiduje, że pierwszy blok jądrowy powstanie w 2033 roku. Ale to się wciąż ślimaczy. Brakuje podstawowych ustaleń, nie wybraliśmy partnera technologicznego, co chwilę pojawiają się nowi gracze, którzy się chcą w Polsce zaangażować, ale z tego nic nie wynika. Goni nas czas, bo takie konstrukcje się zwykle opóźniają, nawet w państwach, które mają doświadczenie w budowie elektrowni jądrowych, a co dopiero u nas. Z miesiąca na miesiąc moja wiara zaczyna podupadać. Marazm decyzyjny jest obezwładniający. W 2021 roku powinniśmy wybrać partnera technologicznego, w 2022 roku - lokalizacje, a od 2026 roku powinna ruszyć budowa. Jeśli te terminy nie zostaną dotrzymane, to możemy odłożyć polski projekt energetyki jądrowej do szuflady z mrzonkami.
Niby tak. Ale to nam rozwali cały harmonogram transformacji energetycznej do 2040 roku: duża część naszych redukcji emisji dwutlenku węgla ma pochodzić z udziału bloków jądrowych. Jeśli to się posypie, będziemy nadal zmierzać w stronę chaosu. Już obecna polityka energetyczna - oficjalny rządowy dokument - jest nieaktualna, bo przewidywała oddanie do użytku pierwszego bloku jądrowego w ubiegłym roku.
Teoretycznie tak, chociaż 2 lutego rząd wreszcie przyjął nową. Niemniej w Unii możemy być uważani za państwo niepoważne, które tworzy nowe blankiety, bo "Unia kazała" i nic z tych planów potem nie wynika.
Nie wiadomo. Toczy się o to gra, to jest o kształt tzw. taksonomii. Powstaje w Brukseli katalog projektów, które mogą liczyć na wsparcie ze środków pochodzących na zieloną transformację. Część państw naciska, żeby energetykę jądrową zaliczyć do grona technologii niezrównoważonych środowiskowo.
Dodatkowo skomplikuje to proces inwestycyjny. Bo nie tylko nie będziemy mogli wykorzystać na atom źródeł unijnych, ale prawdopodobnie nie znajdziemy również finansowania na rynku. Banki nie będą chciały finansować czegoś, co Unia oficjalnie uznaje za niepożądane. Teraz tak dzieje się z węglem. Na szczęście jeśli chodzi o atom, nic jeszcze nie zostało zdecydowane. Duża grupa państw chce nadal rozwijać energetykę jądrową i będą próbowały postawić na swoim. Niemcy już raz ponieśli porażkę, kiedy w 2019 roku miało dojść do uchwalenia przez Europarlament deklaracji, że energetyka jądrowa "nie służy walce z globalnym ociepleniem". To nie przeszło. Więc pomimo dużej siły politycznej, oni nie są krajem, który może wszystko. Nie udało im się zablokować rozbudowy elektrowni w miejscowości Cernavoda w Rumunii, budowę dofinansowali Amerykanie. Jeśli chcemy być traktowani w Unii poważnie, musimy umieć realizować długofalowe plany. I atom mógłby to świetnie pokazać.
***
Jakub Wiech (1992) – dziennikarz i analityk, zastępca redaktora naczelnego serwisu Energetyka24, autor książki "Globalne ocieplenie. Podręcznik dla Zielonej Prawicy".