Wiech: Chodzi o gaz, nie o klimat. Niemcy nas pchają w zielony absurd

Grzegorz Sroczyński
Zielona lewica snuje rzewne opowieści, że "sto procent OZE tu i teraz". I wtedy prawicy łatwo straszyć ludzi, że to szaleństwo. Albo rozdmuchiwać takie sytuacje jak z Niemiec na początku roku, kiedy w systemie praktycznie zabrakło źródeł odnawialnych, energetyka wiatrowa pracowała na poziomie kilku procent mocy - z Jakubem Wiechem z portalu Energetyka24 rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Padła tej zimy energetyka odnawialna? Wiatraki zamarzły?

Jakub Wiech: Zamarzły w Teksasie. Ale nie można z tego wyciągnąć generalnego wniosku dotyczącego źródeł odnawialnych.

Bo prawicowe portale są w euforii, że w Teksasie zielona transformacja ostatecznie się skompromitowała.

Tam wysiadły przede wszystkim tradycyjne elektrownie na węgiel i gaz. Doszło do "zdarzenia nadprojektowego".

"Nadprojektowego"?

To taka sytuacja, która wykracza poza możliwości techniczne jakiegoś urządzenia. W Teksasie, gdzie w zimie rzadko jest poniżej zera, uderzyła fala mrozów, odczuwalna temperatura wynosiła nawet minus dwadzieścia. Paliwo gazowe zostało przekierowywane do ogrzewania domów, zaczęło go brakować, elektrownie gazowe musiały się wyłączać, w elektrowniach węglowych zamarzały systemy chłodzenia, trzeba też było wyłączyć jeden reaktor jądrowy, bo zamarzła część czujników w obiegu wody. I faktycznie mieliśmy do czynienia z potężnym niedoborem energii, wyłączenia objęły dwa miliony gospodarstw domowych, wystąpił szeroki blackout.

Co z tym wspólnego mają wiatraki?

Bo one też padły. Podczas opadów śniegu z deszczem na łopatach turbiny osadza się taka lodowa skorupa i wiatrak - jeśli nie ma automatycznego systemu odmrażania - zatrzymuje się. Tylko warto znać proporcje. W Teksasie 15 i 16 lutego zniknęły 4 gigawaty mocy z energetyki wiatrowej i aż 26 gigawatów z elektrowni konwencjonalnych. Ale część mediów i polityków ogłosiła, że oto zamarzły wiatraki i mamy katastrofę przez odnawialne źródła energii, chociaż zawiodły głównie elektrownie cieplne.

Zobacz wideo Unia chce odejść od węgla. Balt: Będziemy próbowali wpływać na resztę świata

A panele? "Przysypał je śnieg i nie działają".

Akurat w Teksasie działały. Natomiast w Niemczech w styczniu i lutym przez kilka dni była flauta, brak wiatru połączony z zachmurzeniem, co spowodowało niską generację energii ze źródeł odnawialnych. I cały system musiał się przestawić na paliwa kopalne. Więc OZE - które w Niemczech generują już ponad 40 proc. energii w skali roku - pokazały swoją naturalną słabość, bo przecież są niekontrolowalne, niesterowalne, nie możemy zmusić wiatru, żeby wiał, a słońca, żeby świeciło. Cel "100 procent OZE", który pojawia się w postulatach polityków i organizacji ekologicznych, jest obecnie nieosiągalny. To raczej slogan, żeby przyciągnąć do siebie wyborców o określonej wrażliwości klimatycznej.

Czyli jest problem z OZE?

Jest. Nie mamy magazynów energii, które są dostatecznie pojemne, żeby bilansować system. Zgromadzić zapasy, kiedy świeci słońce i wieje wiatr, a potem, jak jest flauta, to brać z nich prąd. Największy na świecie magazyn energii ma pojemność rzędu 1,2 gigawatogodzin. To by wystarczyło na zaspokojenie potrzeb Warszawy z przyległościami przez jedną godzinę. Nie mamy rozwiniętej technologii wodorowej, która kiedyś być może zastąpi bateryjne magazyny energii. Najpopularniejszym sposobem magazynowania prądu są elektrownie szczytowo-pompowe. One działają w uproszczeniu tak: kiedy pojawia się nadwyżka prądu z OZE, to pompujemy wodę do zbiornika położonego wyżej, a potem, jak chcemy ten prąd "odzyskać", to otwieramy zasuwy, woda wraca do jeziora położonego niżej i po drodze napędza generator. Tyle że takie magazyny można budować w określonych miejscach na świecie. I też nie są wystarczające, żeby zbilansować system oparty całkowicie na OZE. Przez kilka najbliższych dekad problem magazynowania energii nie zostanie rozwiązany. Trzeba czymś to OZE wspierać, mieć stabilny i sterowalny fundament systemu energetycznego.

Ten atak zimy w Teksasie miał coś wspólnego z globalnym ociepleniem?

Ma bezpośredni związek. To efekt destabilizacji wiru polarnego, który wypuszcza masy chłodnego powietrza, niosące ze sobą ataki zimy. Destabilizacja klimatu będzie przynosiła takie ekstrema pogodowe. Będzie ich coraz więcej. Tym bardziej potrzeba nam energii serwowanej w sposób stały, ciągły i przewidywalny.

A OZE tego nie dają?

Nie.

I co robić?

Odpowiedź jest niezbyt atrakcyjna politycznie: budować elektrownie jądrowe. Według większości scenariuszy Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu - IPCC - energetyka jądrowa musi zostać uwzględniona przy rozwiązywaniu problemu globalnego ocieplenia. Jej moce są stabilne, kontrolowane, niezależne od warunków atmosferycznych i bezemisyjne.

Atom zamiast OZE?

Nie! Trzeba jak najszybciej budować jak najwięcej źródeł odnawialnych. A energetyka jądrowa to ma być ten stabilizujący zapas. Jeśli za kilka dekad ludzkość nauczy się skutecznie magazynować wielkie porcje energii, to atom będzie można wyłączyć.

Ale czy to oznacza, że w okresie przejściowym każdy kraj będzie musiał utrzymywać dwa równoległe systemy energetyczne: jeden z OZE i drugi ze źródeł kopalnych? Siada wiatr albo słońce, to naciskamy guzik i płynie prąd z elektrowni tradycyjnych?

Mniej więcej. I chodzi o to, żeby ten tradycyjny równoległy system emitował jak najmniej CO2. Tworzenie wizji szybkiego i bezproblemowego przestawiania się na OZE jest domeną polityków. Inżynierowie energetycy widzą zagrożenia związane ze zbyt dużym rozrostem mocy w energetyce odnawialnej przy jednoczesnym ubytku stabilnych mocy. I wiedzą, że trzeba coś "dostawić" do tych niesterowalnych źródeł energii, żeby nie dochodziło do blackoutów.

Czyli te prawicowe opowieści, że OZE są do niczego, mają jakieś racjonalne jądro?

Nie bardzo. Prawica, której zresztą częścią się czuję, robi straszny błąd, że zwalcza OZE. To jest strzał w kolano, bo trafiamy w ten sposób do skansenu. To będzie coraz bardziej dziwaczne.

Po co prawica tak robi?

W Teksasie? Tam dość łatwo to wyjaśnić. W USA istnieje duże lobby, którego celem jest obrona biznesu wydobywczego - ropa, gaz, łupki. Koncerny płacą miliony dolarów na różne konserwatywne think-tanki, żeby mówiły, co mówią. Tak samo finansują polityków, głównie Partii Republikańskiej. Więc jak zamarza farma wiatrowa, no to jest okazja, żeby się wykazać przed sponsorami i opowiadać te historyjki o "klęsce OZE". Natomiast u nas w Polsce prawica robi to - można powiedzieć - bezinteresownie. Głównie małpują narrację amerykańską.

Dlaczego?

Bo uważają, że OZE jest lewicowe. A jeśli prawica uważa coś za lewicowe, to powinna to zwalczać i nienawidzić. W książce "Globalne ocieplenie. Podręcznik dla Zielonej Prawicy" próbowałem opisać, jak krytyka OZE i negowanie zmian klimatycznych stały się atrakcyjnym chwytem politycznym do walki - to słowa Witolda Waszczykowskiego - z weganami i cyklistami, którzy popierają OZE. Bardzo mi się ta wypowiedź Waszczykowskiego spodobała, bo ona ujawnia pewne wyobrażenie prawicy o lewicy. Sprzeciw wobec takich rozwiązań jak energia odnawialna został inkorporowany przez polską prawicę jako część tożsamości. A swoją drogą zielona lewica to ułatwia.

Jak ułatwia?

Snując rzewne opowieści, że "sto procent OZE tu i teraz". I wtedy prawicy łatwo straszyć ludzi, że to szaleństwo. Albo rozdmuchiwać takie sytuacje jak z Niemiec na początku roku, kiedy w systemie praktycznie zabrakło źródeł odnawialnych, energetyka wiatrowa pracowała na poziomie kilku procent mocy.

Niemcy oficjalnie dążą do celu "100 procent OZE".

Tak.

Zwariowali?

W Niemczech za kilkanaście miesięcy zostaną zamknięte ostatnie elektrownie jądrowe. Te same, które w styczniu i lutym - kiedy OZE praktycznie zamarło - pracowały na sto procent mocy. Warto dodać, że 9 gigawatów w niemieckim atomie dało w 2019 roku więcej energii elektrycznej niż 50 gigawatów w fotowoltaice.

Jak to?

To ma swoją nazwę: niski współczynnik wykorzystania mocy zainstalowanej (tzw. capacity factor). Chodzi o to, że w polskich czy niemieckich warunkach klimatycznych panele fotowoltaiczne dają zaledwie 11-15 proc. wykorzystania mocy. Z kolei elektrownie jądrowe mają współczynnik wykorzystania mocy w wysokości ponad 90 procent. Innymi słowy: jeśli chcemy, żeby fotowoltaika dała tyle samo energii w ciągu roku, ile daje atom, to musimy zbudować 6-8 razy więcej mocy w panelach. A i tak będzie to jedynie zrównoważenie statystyczne, w rozliczeniu rocznym. W żaden sposób nie rozwiąże to takich sytuacji, jak ta ze stycznia czy z lutego, gdy potężny niemiecki park paneli fotowoltaicznych (obecnie ponad 50 gigawatów) wykorzystywał jedynie kilka procent swoich mocy. Nie wspomnę już o tym, że w ciągu nocy fotowoltaika nie pracuje w ogóle. To pokazuje, że jeżeli usuniemy stabilny i bezemisyjny atom z systemu i nie zastąpimy go czymś równie stabilnym, cały ten układ stanie się dramatycznie wrażliwy na kryzysy. Niemcy w tej chwili wychodzą błyskawicznie z atomu, z węgla - wolniej, dopiero w 2038 roku zamkną ostatnie elektrownie węglowe. I pytanie, co się będzie działo, jeśli za kilkanaście miesięcy całkowicie zniknie energia z atomu, systematycznie będzie znikała energia z węgla i pojawi się taka sytuacja pogodowa, jak ta ze stycznia.

I co oni chcą z tym problemem zrobić?

Gaz. Chcą kompensować ubytek w atomie energetyką gazową. I przy okazji sprzedawać ten surowiec do krajów ościennych. Niemcy są dużym handlarzem gazu w Europie, obracają wolumenem rzędu 30 mld metrów sześciennych rocznie, to są dane sprzed pandemii. Dla porównania Polska zużywa rocznie około 18 mld metrów sześciennych. Dzięki gazociągowi Nord Stream 2 po dnie Bałtyku mogą mieć dodatkowo 55 mld sześciennych gazu - do własnego użytku, ale głównie na eksport, co zresztą widać po infrastrukturze, którą rozbudowują.

Czyli budowany z Putinem Nord Stream 2 jest Niemcom potrzebny po to, żeby mogli w miarę bezpiecznie przejść całą zieloną transformację energetyki?

Nord Stream 2 i generalnie gaz w Niemczech ma być pomostem między obecnym kształtem energetyki a systemem docelowym "100 procent OZE". Dopóki człowiek nie skonstruuje wydajnych magazynów energii, no to trzeba mieć drugi system do odpalenia w razie kłopotów. I oni to chcą zrobić sobie "w gazie". Moim zdaniem to fatalny błąd, totalnie zła droga.

Dlaczego?

To jest zbrodnia klimatyczna. Bezemisyjne źródła, jakimi są elektrownie jądrowe, zastępują emisyjnymi źródłami gazowymi.

Elektrownia na gaz dużo kopci?

Dwa razy mniej niż węglowa. I dwadzieścia razy więcej niż jądrowa.

Czyli jądrowa trochę jednak kopci?

Nie. Już mówiłem: podczas generowania energii jądrowej nie dochodzi do żadnych emisji CO2. Ten "dym" widoczny nad kominami elektrowni jądrowych to czysta para wodna, która się wytwarza w procesie chłodzenia. Natomiast wskazywane w wyliczeniach emisje pochodzą z samej budowy elektrowni, zużycia cementu oraz z wydobycia uranu. Podobne obliczenia robi się zresztą dla źródeł odnawialnych: jeśli na przykład korpus wiatraka jest ze stali, to przy jej produkcji powstaje w hucie CO2. Tak czy siak to są śladowe ilości, zarówno przy OZE, jak przy atomie. I jest nielogiczne, że wyłączamy bezpieczne i stabilne moce, które mogłyby pracować jeszcze bardzo długo. W USA pierwsze elektrownie jądrowe dostały nowe zezwolenia na pracę przez 80 lat. To znacznie dłużej niż jakiekolwiek inne źródło energii, może poza hydroelektrowniami.

To o co Niemcom chodzi?

W Europie toczy się "wojna jądrowa", która zmierza do wyrzucenia za burtę atomu. Z powodów czysto politycznych. Chodzi o partykularne interesy poszczególnych państw. Niemcy mają interes, żeby w krajach Europy nie powstawały nowe moce jądrowe, bo wtedy będzie więcej miejsca na rynku do sprzedaży gazu.

Jeśli inni zdecydują się na podobny model transformacji energetycznej jak niemiecki?

Tak. Źródła węglowe na pewno będą zamykane. Wszędzie. A OZE nie będą w stanie pracować stabilnie jeszcze długo, więc trzeba będzie czymś te systemy stabilizować. Elektrownie gazowe szybko się włączają i wyłączają, potrzebują mało czasu, żeby w razie potrzeby wejść do sieci i kompensować ubytek mocy ze źródeł odnawialnych.

W umowie koalicyjnej między niemieckimi chadekami i socjaldemokratami zapisano wprost: oni chcą rozszerzyć własny model transformacji energetycznej - Energiewende - na całą Europę. Chcą, żeby reszta krajów UE tak samo wychodziła z energetyki jądrowej i węglowej, przechodziła coraz szerzej na źródła odnawialne w połączeniu z gazem jako stabilizatorem systemu. Z perspektywy Niemiec jest to doskonały deal handlowy, bo już teraz są dużymi sprzedawcami gazu, budują Nord Stream 2, za wszelką cenę chronią politycznie ideę tego gazociągu i jednocześnie stawiają już infrastrukturę, która ma rozprowadzać gaz po Europie Środkowej, gazociągi powstają między innymi wzdłuż polskiej granicy, one w przyszłości mają nasycić Europę gazem z obu nitek Nord Streamu. Niemcy chcą się stać takim centralnym hubem gazowym. Stąd ten paradoks: wycinanie czystych mocy, żeby zastąpić je emisyjnymi.

No dobrze. Ale czy da się tę całą historię opowiedzieć w sposób mniej oczywisty? Bo na razie jesteśmy w takim oto punkcie, że źli Niemcy skonstruowali swoją Energiewende w taki, a nie inny sposób, bo chcą zbić interes na gazie od Putina.

Da się to zakamuflować w sposób, który będzie milszy dla ucha. Na przykład można mówić, że energetyka jądrowa jest kosztochłonna. Bo żeby powstała w Polsce to trzeba wydać 130-140 mld zł.

Ile?!

Robi wrażenie. Ale trzeba to zestawić z innymi kosztami w energetyce: tylko w samym wrześniu 2020 roku wsparcie dla niemieckich źródeł odnawialnych wyniosło 3 mld euro. A w całym 2019 roku Niemcy wydali 23 mld euro na takie wsparcie. Czyli prawie sto miliardów złotych. Więc polski projekt jądrowy będzie kosztował niewiele więcej niż rok wspierania OZE w Niemczech.

No ale wiadomo, że atom budzi lęk społeczny. Nie można abstrahować od tego, co uważają obywatele. Merkel tę decyzję podjęła po awarii w Fukushimie, a obywatele odejście od atomu popierają.

Atom to najbezpieczniejsze źródło. W skali świata spowodował najmniej zgonów podczas wytwarzania energii. Aby elektrownia jądrowa zaszkodziła człowiekowi, musi dojść do potężnej awarii, a elektrownie węglowe czy gazowe zabijają, gdy wszystko idzie zgodnie z planem.

Niemiecka polityka klimatyczna jest bardziej polityką niż formą ochrony klimatu. I w tym nie ma niczego dziwnego. Państwo tak projektuje swoje polityki, żeby wspierać własny interes. Niemiecka transformacja energetyczna ma współgrać z niemiecką gospodarką, ma ją napędzać. To jest zrozumiałe. Oni robią coś absurdalnego z perspektywy klimatycznej po to, żeby zrobić coś sensownego z perspektywy państwowej. Bardzo się staram trzymać maksymalnie faktów, żeby nie wyjść na germanofoba, który wskazuje palcem: oto źli Niemcy coś nam chcą narzucić. Po prostu nasz zachodni sąsiad robi porządną i konsekwentną politykę. Energiewende ogłoszono w 2000 roku i jest realizowana przez każdy kolejny rząd. Osiągają tu sukcesy, także w redukcji emisji, natomiast z perspektywy ochrony klimatu ich transformacja nie jest efektywna. Brytyjczycy znacznie efektywniej obniżyli emisje, chociaż nie mieli swojej szeroko reklamowanej Energiewende. Ten gazociąg - Nord Stream 2 - umożliwi Niemcom sprzedaż naprawdę bardzo dużych wolumenów gazu, razem obie magistrale będą miały przepustowość 110 mld metrów sześciennych rocznie. I odsprzedaż tego gazu będzie przynosiła Niemcom gigantyczne korzyści. Finansowe i polityczne.

A jak się do tego wszystkiego ma Polska?

Totalnie odstajemy. Przez ostatnie 30 lat nie zrobiliśmy absolutnie nic jeśli chodzi o transformację energetyczną, jesteśmy zapóźnieni o trzy dekady wobec Zachodu. Od 10 lat wiedzieliśmy, że trzeba nadganiać, transformować się i przechodzić na źródła mniej emisyjne, dostosowywać się do coraz bardziej rygorystycznej polityki klimatycznej UE. Niemcy niewątpliwie mają ten atut, że bardzo wcześnie zaczęli swoją transformację, a myśmy zostali zupełnie z niczym, jesteśmy w ogonie Europy.

Najgorsi?

Bardzo możliwe. Podejrzewam, że jeżeli produkcja gospodarcza po pandemii wróci do poziomów sprzed koronawirusa, to będziemy drugim emitentem w Unii po Niemczech, chociaż mamy kilkukrotnie mniejszą gospodarkę. A jeśli chodzi o procentowy udział węgla w energetyce, to na pewno jesteśmy najgorsi. Niemcy spalają go oczywiście więcej w liczbach bezwzględnych, ale procentowo nasz miks jest kompletną monokulturą węglową i to nas stawia w najgorszym położeniu w Europie. Może oprócz Estonii, która opiera się na łupkach bitumicznych, ale to mały kraj i mogą szybko to zmienić, stawiając niewielkie moce. A my z naszym węglowym systemem będziemy się zmagali jeszcze długo.

Czyli nawet gdybyśmy wzięli od Niemców ich model transformacji i zrobili przejściowo gaz, a nie atom, to też byłoby lepiej?

Z punktu widzenia klimatu to tak. Ale wzrosłoby nasze uzależnienie od źródeł zewnętrznych: przecież Niemcy by nam sprzedawali gaz głównie od Putina.

Ale dostawalibyśmy ten gaz za pośrednictwem Niemiec. Oni się wtedy stają gwarantem, że nas w razie czego ochronią przed zakręceniem kurka. Może lepiej mieć ten hub gazowy w Niemczech, niż szukać samodzielnej drogi?

Niemcy skompromitowały się w ostatnich latach jako gwarant bezpieczeństwa, bo jeśli spojrzymy na Ukrainę, to mieliśmy kolejne wydarzenia od 2014 roku - zajęcie Krymu, napad na wschód Ukrainy, zestrzelenie pasażerskiego samolotu nad ukraińskim terytorium - i jaka była reakcja UE? Mamy sankcje, które są dziurawe. Symbolem stały się turbiny Siemensa, które trafiły na Krym. I mamy też takie kompromitacje, jak ostatnia wizyta unijnego ministra spraw zagranicznych w Moskwie. Josep Borrell podczas konferencji z Siergiejem Ławrowem dowiedział się, że Unia jest "złym partnerem", a z Rosji zostaną wydaleni trzej unijni dyplomaci. To był blamaż unijnej polityki, a przecież szefową Komisji Europejskiej jest Ursula von der Leyen, czyli polityk niemiecka. I Rosjanie akurat jej postanowili zagrać na nosie. Więc jak Putin zechce, to gaz przez Nord Stream też przykręci.

Czyli powinniśmy iść w atom? I wydać te 140 mld?

Tak. Powinniśmy zbudować od 6 do 9 gigawatów mocy w energetyce jądrowej, czyli dwie lub trzy elektrownie.

Aha. Czyli to będzie 140 mld razy trzy?

Nie. To byłby koszt całego programu jądrowego, który ma objąć kilka jednostek. Dwie albo trzy.

W różnych miejscach?

Po kilka reaktorów w każdej. Lokalizacje nad morzem, bo one umożliwią chłodzenie wodą morską. Już są wskazane te lokalizacje i jedna w głębi kraju w Bełchatowie. W przyszłym roku ma być decyzja lokalizacyjna.

Jeszcze raz się upewnię: Niemcy wychodzą z atomu, za kilkanaście miesięcy żadna elektrownia nie będzie u nich działać, Szwedzi wyłączyli kolejny reaktor jądrowy 31 grudnia 2020 roku, Belgia planuje to samo. Wszyscy na głowę upadli?

Nie upadli. Tylko to jest plątanina rozmaitych interesów. Mamy duży lobbing ze strony przemysłu gazowego, który reklamuje się jako doskonały parter dla źródeł odnawialnych.

Co jest prawdą. Sam pan to mówił.

Tak. W tym sensie, że elektrownie gazowe łatwo włączyć i wyłączyć, one szybko się "rozgrzewają". Ale atom też jest bardzo dobrym stabilizatorem systemu opartego na OZE. Mamy w Europie rosnące partie Zielonych, którzy są generalnie antyatomowi, chociaż na przykład fińscy Zieloni popierają rozwój energetyki atomowej.

W Polsce atom mocno popiera partia Razem. Twierdzi, że bez tego nie obniżymy emisji CO2.

Mają rację. W Polsce energetyka jądrowa jest przykładem - jednym z nielicznych - ponadpartyjnego konsensusu. Od Razem, poprzez PiS aż do Konfederacji.

To dlaczego, skoro jest taka zgoda, od 30 lat te elektrownie nie mogą powstać?

Bo mamy państwo słabe instytucjonalnie. Nie potrafimy realizować długofalowych polityk, projektować ich, wdrażać, a potem w trakcie wdrażania modyfikować w zależności od zmieniających się okoliczności. Co doskonale widać na płaszczyźnie energetycznej. Powtórzę: przez ostatnich 30 lat nie zrobiliśmy naprawdę nic, żeby zmieniać naszą energetykę w kierunku, który był doskonale rozpoznawalny, od dawna wiedzieliśmy, jak się będzie zmieniać europejska energetyka, ale zdaliśmy się na siłę inercji i konserwowanie tego, co mamy. To się dopiero ostatnio zaczęło zmieniać w ramach rozwoju fotowoltaiki i elektrowni wiatrowych.

Ale zbudujemy w końcu ten atom czy nie?

Cały czas mamy szansę. Możliwe jest nawet dotrzymanie rygorów wynikających z polityki energetycznej Polski do 2040 roku, która przewiduje, że pierwszy blok jądrowy powstanie w 2033 roku. Ale to się wciąż ślimaczy. Brakuje podstawowych ustaleń, nie wybraliśmy partnera technologicznego, co chwilę pojawiają się nowi gracze, którzy się chcą w Polsce zaangażować, ale z tego nic nie wynika. Goni nas czas, bo takie konstrukcje się zwykle opóźniają, nawet w państwach, które mają doświadczenie w budowie elektrowni jądrowych, a co dopiero u nas. Z miesiąca na miesiąc moja wiara zaczyna podupadać. Marazm decyzyjny jest obezwładniający. W 2021 roku powinniśmy wybrać partnera technologicznego, w 2022 roku - lokalizacje, a od 2026 roku powinna ruszyć budowa. Jeśli te terminy nie zostaną dotrzymane, to możemy odłożyć polski projekt energetyki jądrowej do szuflady z mrzonkami.

Najwyżej zaczniemy budowę rok później. Co się takiego stanie?

Niby tak. Ale to nam rozwali cały harmonogram transformacji energetycznej do 2040 roku: duża część naszych redukcji emisji dwutlenku węgla ma pochodzić z udziału bloków jądrowych. Jeśli to się posypie, będziemy nadal zmierzać w stronę chaosu. Już obecna polityka energetyczna - oficjalny rządowy dokument - jest nieaktualna, bo przewidywała oddanie do użytku pierwszego bloku jądrowego w ubiegłym roku.

I ta polityka formalnie nadal obowiązuje?

Teoretycznie tak, chociaż 2 lutego rząd wreszcie przyjął nową. Niemniej w Unii możemy być uważani za państwo niepoważne, które tworzy nowe blankiety, bo "Unia kazała" i nic z tych planów potem nie wynika.

Czy możemy zbudować elektrownię atomową z unijnego Fundusz Odbudowy?

Nie wiadomo. Toczy się o to gra, to jest o kształt tzw. taksonomii. Powstaje w Brukseli katalog projektów, które mogą liczyć na wsparcie ze środków pochodzących na zieloną transformację. Część państw naciska, żeby energetykę jądrową zaliczyć do grona technologii niezrównoważonych środowiskowo.

I wtedy co?

Dodatkowo skomplikuje to proces inwestycyjny. Bo nie tylko nie będziemy mogli wykorzystać na atom źródeł unijnych, ale prawdopodobnie nie znajdziemy również finansowania na rynku. Banki nie będą chciały finansować czegoś, co Unia oficjalnie uznaje za niepożądane. Teraz tak dzieje się z węglem. Na szczęście jeśli chodzi o atom, nic jeszcze nie zostało zdecydowane. Duża grupa państw chce nadal rozwijać energetykę jądrową i będą próbowały postawić na swoim. Niemcy już raz ponieśli porażkę, kiedy w 2019 roku miało dojść do uchwalenia przez Europarlament deklaracji, że energetyka jądrowa "nie służy walce z globalnym ociepleniem". To nie przeszło. Więc pomimo dużej siły politycznej, oni nie są krajem, który może wszystko. Nie udało im się zablokować rozbudowy elektrowni w miejscowości Cernavoda w Rumunii, budowę dofinansowali Amerykanie. Jeśli chcemy być traktowani w Unii poważnie, musimy umieć realizować długofalowe plany. I atom mógłby to świetnie pokazać.

***

Jakub Wiech (1992) – dziennikarz i analityk, zastępca redaktora naczelnego serwisu Energetyka24, autor książki "Globalne ocieplenie. Podręcznik dla Zielonej Prawicy".

Więcej o: