Ignacy Morawski: To był cytat. Ja to usłyszałem.
Od właściciela firmy produkującej komponenty metalowe. Ale to dotyczy wielu branż. Pracują na sto procent mocy produkcyjnych. "To najlepszy moment w historii" - mówią.
No tak. Jak patrzę na niektóre dane, to mnie wbija w fotel.
Praktycznie cokolwiek weźmiesz, to jest lepiej, niż się można było spodziewać. Nasz eksport zasuwa jak nigdy. Już w lecie zeszłego roku uważałem, że odbicie po lockdownie będzie mocne ze względu na skalę wsparcia publicznego w krajach rozwiniętych. Natomiast siła tego odbicia w zimie w warunkach ogromnej fali epidemii była zaskakująca. Wiele firm nie bardzo rozumiało, co się właściwie dzieje, potraktowały to jako chwilową anomalię końca roku: "Może na Zachodzie odbudowują zapasy i dlatego tyle u nas zamawiają". Ale na początku tego roku okazało się, że popyt nie spada i teraz nasze firmy zaczęły to traktować jako trwałe zjawisko. Skala odbicia w przemyśle jest nieprawdopodobna, za chwilę to się zacznie też dziać w usługach.
Na przykład wyniki firm średnich i dużych w pierwszym kwartale - chodzi o firmy spoza sektora finansowego, zatrudniające co najmniej 50 osób. Ich przychody wzrosły o ponad 10 procent rok do roku. No to gdzie jest ta recesja? Przychody spółek giełdowych w pierwszym kwartale były na poziomie przedkryzysowego trendu. Kiedy piszę o tym z perspektywy makroekonomisty, dostaję maile: co za bzdury, moja firma upadła, nie mamy pieniędzy. Odpisuję: tak, jakaś część firm jest na skraju upadku, ale dla wielu trwa eldorado. Mijający kryzys gospodarczy miał takie cechy jak choroba, która go wywoływała – uderzał punktowo, nierówno, niektórym bardzo szkodził, ale większości nie dotknął.
W całej Europie politycy wyciągnęli wnioski z kryzysu finansowego 2008 roku i błędów, które później popełniono. Tym razem działali według założenia, że nie można dopuścić do istotnego wzrostu bezrobocia, bo to będzie zbyt niebezpieczne. Nie tylko gospodarczo, lecz także politycznie.
Tak. Uruchomiono tarcze antykryzysowe praktycznie we wszystkich krajach rozwiniętych. I pomagano nie bankom, ale firmom i pracownikom. Główne niebezpieczeństwo polegało na tym, że kryzys wywoła wyższy popyt na tak zwaną płynność, czyli że firmy będą gromadzić gotówkę, zwiększać oszczędności. I ludzie tak samo. Okazało się, że ten efekt był mniejszy, bo społeczeństwa, dzięki pomocy publicznej, czuły się mimo wszystko bezpieczne finansowo. Duża skala stymulacji fiskalnej sprawiła, że to ożywienie moim zdaniem będzie trwałe.
W Polsce - jak mówiłem - mamy niebywały skok eksportu. I nie chodzi o żaden efekt niskiej bazy, że był dołek, więc teraz nadrabiamy, to jest prawdziwy skok w wielu branżach. Dotyczy przede wszystkim firm, które produkują trwałe dobra konsumpcyjne: sprzęt AGD, komponenty do różnych urządzeń, meble, elektronikę.
W czasie trwania restrykcji pandemicznych na całym Zachodzie nastąpiło przesunięcie popytu konsumpcyjnego z usług na towary. To dla naszej gospodarki sytuacja jak marzenie.
Chodzi o to, że całość popytu konsumpcyjnego w krajach rozwiniętych nie zmniejszyła się mimo lockdownów i spadków PKB. Na przykład dane o sprzedaży w USA pokazują wyniki nawet powyżej trendu sprzed kryzysu, mówię teraz o sprzedaży detalicznej, czyli w uproszczeniu chodzi o towary plus restauracje. No a jako że, że restauracje i usługi zamknięto, to wyniki nakręciła sprzedaż towarów, która była wyższa niż przed kryzysem. Konsumenci przesunęli wydatki z usług na towary, co sprawiło, że znacząco wzrosła sprzedaż elektroniki, AGD, mebli i takich rzeczy.
Nie chodzi tylko o wizyty w knajpach, ale na przykład o ferie. Przecież w Europie nie było ferii, nie było nart. Jeżeli odpadnie ci tego typu wydatek, to jesteś w stanie kupić smartfona i jeszcze nową kanapę. W wielu branżach ledwo wyrabiają się z zamówieniami, co się oczywiście przekłada na ceny.
Jesteśmy hubem przemysłowym dla całej Europy, tak samo jak Chiny są hubem przemysłowym dla świata. I jeśli na całym Zachodzie dzięki rządowym tarczom ludzie czują się w miarę bezpiecznie i nie ograniczają wydatków, jeśli w dodatku przesuwają popyt z usług na sprzęt AGD czy meble, no to tak się składa, że my te rzeczy produkujmy. W Polsce zatrudnienie w przemyśle w ostatniej dekadzie wzrosło, niedużo, ale jednak, w większości krajów rozwiniętych udział przemysłu w zatrudnieniu spada. Dużą część produkcji przeniesiono z Europy Zachodniej do krajów Europy Środkowej. A co produkujemy? Na przykład połowę pralek w Unii, co ciągnie za sobą cały segment komponentów, przecież do pralki potrzebne są elementy metalowe, plastikowe, jesteśmy na przykład wielkim producentem węży.
No ale co w tym śmiesznego? To są różne węże - z tworzyw sztucznych, z metalu. Kolejny duży segment to elektronika, nie produkujemy co prawda smartfonów, ale telewizory - owszem. I wszelkie komponenty do sprzętu RTV. Kolejny segment to meble, jesteśmy jednym z największych eksporterów mebli na świecie. Oczywiście odbywa się to w takim modelu, że duże firmy zachodnie zamawiają kanapy w Polsce i sprzedają pod swoją marką. Inny segment to motoryzacja i tutaj następuje ciekawa zmiana, przesunięcie naszych firm w kierunku komponentów do samochodów elektrycznych. Mamy ogromne fabryki baterii, w zeszłym roku sprzedaliśmy ich więcej niż papierosów. Nie jest to ostateczny produkt, one później składane są w pakiety i robią to już producenci samochodów, bo to zaawansowana technologia. Do Niemiec wysyłamy więcej baterii niż Chiny i Korea razem wzięte. Oczywiście to jest towar pod chińską lub koreańską marką, bo te fabryki w Polsce należą do nich.
Ale taki model rozwoju również prowadzi do rozwinięcia u nas całych łańcuchów dostaw. Wokół dużych zagranicznych producentów tworzą się sieci mniejszych polskich firm, które na tym korzystają i zajmują w systemie coraz mocniejszą pozycję, bo potrafią wyprodukować coraz bardziej zaawansowane towary i sprzedawać je na rynkach międzynarodowych.
Też nie są. One jadą do Europy pod marką Elektroluksa.
Jasne, że opieramy się na kapitale zagranicznym i jest to cecha całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej. To wyjątkowy model rozwojowy.
Nie wiem, czy gdziekolwiek na świecie był zastosowany na taką skalę. Poza naszym regionem Europy nie znam innych, które by odniosły sukces w tak dużym stopniu zbudowany na kapitale zagranicznym.
Istnieje powszechne wyobrażenie, że produkujemy te węże i śrubki, a powinniśmy komputery i systemy elektroniczne. Tyle że taki wąż też może być zaawansowany technologicznie, jeśli ma być wykorzystywany tam, gdzie potrzeba wysokiego stopnia bezpieczeństwa czy odporności na jakieś substancje chemiczne. Albo produkcja blach: mogą to być proste elementy do obudowy pralki, ale mogą też to być blachy do wnętrza pieca czy silnika samochodowego. Postęp technologiczny w Polsce trwa, tylko nie jest spektakularny. Na obecnym modelu rozwoju można naprawdę daleko zajechać. Tajwan czy Korea też są dużymi producentami komponentów. Znamy wszyscy firmy koreańskie - Samsung, Hyundai, KIA - ale czy kojarzysz jakieś marki tajwańskie? Oni produkują po prostu dużo komponentów, a jednocześnie są bardzo zaawansowani technologicznie.
Moim zdaniem ględzenie, że jesteśmy "montownią pralek", jest już dawno nieaktualne. Od dziesięciu lat słyszę o tej "montowni pralek", o "pułapce średniego rozwoju" i "panu Zenku", który bazuje na taniej pracy i nie jest innowacyjny. Te koncepcje może były ciekawe, ale 12 lat temu, kiedy powstawały. Teraz już się nie sprawdzają. Szklany sufit nad naszą gospodarką pewnie gdzieś wisi, ale bardzo wysoko.
Ta słynna "pułapka średniego rozwoju" miała polegać na tym, że bez własnego kapitału i technologii nie wychylimy główki za wysoko, bo nam ją będą cały czas ucinać. Możemy montować to i owo dla Zachodu, ale niewiele więcej. I częściowo się zgadzam: bez własnych kompetencji i bez kapitału nie dojedziemy na gospodarczy szczyt, czyli nigdy nie osiągniemy poziomu Niemiec. Tylko pytanie, czy czasem nie jest tak, że obecny model rozwoju pozwala to wszystko stopniowo zdobyć.
Mniej więcej.
Nikt tego nie wie. Na pewno obecny model może nas doprowadzić dużo wyżej, niż jesteśmy. Moim zdaniem nie ma czegoś takiego jak pułapka średniego rozwoju. Dekadę temu sam promowałem tę koncepcję i sądziłem, że może być trafnym opisem sytuacji Polski, ale dziś uważam, że tak nie jest. Pokażę ci to jeszcze lepiej na przykładzie branży usługowej. W Polsce dużo inwestycji zagranicznych lokowanych jest w usługach biznesowych. 20 lat temu to były głównie call center. Pamiętam, jak kiedyś byłem w USA, zadzwoniłem na infolinię hotelu, bo internet przestał mi w pokoju działać, rozmawiam z facetem, a on pyta, czy jestem z Rosji, bo mam wschodni akcent. Mówię, że z Polski, na co on po polsku: "A ja właśnie siedzę w call center w Warszawie". Kolejna wielka fala inwestycji to były centra rozliczania faktur, gdzie siedzieli księgowi. Cały czas jest tego dużo. Potem zaczęły napływać inwestycje w branżę IT. A teraz zachodnie koncerny otwierają u nas centra technologiczne, które zajmują się tworzeniem całych systemów informatycznych, na przykład związanych z cyberbezpieczeństwem. Powstają też centra usługowe, które tworzą na zamówienie całe strategie inwestycyjne i modele oceny ryzyka dla sektora finansowego na świecie.
To już nie polega na tym, że siedzą znudzeni studenci i coś wklepują w tabelki w excelu, tylko siedzą biolodzy, chemicy i informatycy, którzy na zamówienie jakiejś zachodniej firmy przeprowadzają analizę komputerową fragmentów DNA. Nie jestem nawet w stanie dokładnie opisać, na czym to polega. Patrzyłem ostatnio na wyniki firmy Selvita z Krakowa, usługi bioinformatyczne rosną im rok do roku w tempie 80 procent. Takich firm jest coraz więcej. I to też jest nasz model rozwoju.
Kiedy z tych analizowanych cząstek DNA będziemy w stanie stworzyć nowy lek. Na razie tego nie potrafimy. Owszem, możemy w tych nowoczesnych centrach usługowych znajdować coś i badać, ale później to jest sprzedawane do Big Pharma, gdzie wiedzą, co z tym zrobić, bo mają kapitał na badania kliniczne. Nie jesteśmy na tym etapie, ale za ileś dekad być może będziemy.
Uważam, że tak. I że jesteśmy na dobrej ścieżce, chociaż to zajmie bardzo dużo czasu.
Te wszystkie modne teorie zakładają, że jakimś radykalnym ruchem trzeba coś w naszym modelu rozwoju zmienić. Nie wiem, czy tak się da. Może to tylko inteligencka skłonność do tworzenia efektownych skończonych koncepcji. Bo powolne ruchy robaczkowe, które pchają naszą gospodarkę coraz wyżej, są po prostu mniej sexy.
Pułapka średniego rozwoju stała się popularna, bo zawiera proste wyjaśnienie, dlaczego pewne kraje nie przebiją szklanego sufitu. W skrócie: do jakiegoś momentu rozwój może polegać na relokacji zasobów z mniej produktywnych branż do bardziej produktywnych, z rolnictwa do przemysłu, potem z przemysłu do bardziej produktywnych usług, ale później na relokacji siły roboczej daleko się nie zajedzie, bo trzeba mieć więcej własnych innowacji i kapitału.
Prawda. Tyle że szklany sufit może być zawieszony w bardzo różnych miejscach: na średnim poziomie rozwoju, na półwysokim poziomie, a nawet na wysokim. Włochy zatrzymały się na poziomie 90 procent amerykańskiego PKB per capita, a później zaczęły tracić. I jak to nazwać? To też jakaś pułapka, ale jaka? Istnieją kraje, które zatrzymały się na poziomie 60 procent, potem miały przerwę i znów się zaczęły szybko rozwijać. Liczba konfiguracji jest tak duża, że mówienie o pułapce średniego rozwoju nie ma już sensu. Życie intelektualne powinno polegać na tym, że wymyślamy pewne schematy, patrzymy, czy rzeczywistość do nich pasuje, jak pasuje, to je rozwijamy, jak nie - rezygnujemy. U nas nadal pokutuje opinia: "Jesteśmy montownią pralek i już zawsze będziemy". No nie.
No, wiesz, jeśli być precyzyjnym, to liczba kryzysów, na których żeśmy ostatnio skorzystali, wynosi już cztery. Najpierw był światowy kryzys finansowy 2008 roku, który doprowadził do relokacji części aktywności dużych banków do Europy Środkowej, bo poszukiwały oszczędności. One się wtedy zorientowały, że wiele rzeczy da się u nas robić lepiej niż w Indiach, w dodatku to ta sama strefa czasowa, szybciej dolecisz samolotem, a ludzie mają większe kompetencje. Później nastąpił kryzys strefy euro w 2012 roku i wtedy wiele zachodnich firm produkcyjnych było zadłużonych po uszy, musiały ratować marże, optymalizować koszty, więc zaczęły szukać nowych dostawców w Europie Środkowej. Kolejny kryzys, na którym skorzystaliśmy, to wojna rosyjsko-ukraińska w Donbasie w 2014 roku: nie byłoby tak szybkiego rozwoju polskiej gospodarki, gdyby nie milion Ukraińców, którzy tu przyjechali.
Białoruś teraz. Przecież my zaczynamy przyciągać stamtąd najlepszych ludzi.
Po raz pierwszy w historii sprzyja nam geografia, czyli to, że jesteśmy blisko Niemiec w takiej, a nie innej konfiguracji geopolitycznej. Mieliśmy sporo pecha przez wieki, a teraz mamy sporo szczęścia. Ostatnia dekada była naprawdę wyjątkowa, bo korzystamy na wszystkich kryzysach. Chwilo, trwaj!
Plus dobrze wykształcona siła robocza. Denerwuje mnie uporczywe trzymanie się takich koncepcji jak "pułapka średniego rozwoju", ale jeszcze bardziej powszechne narzekanie na polską edukację. Wiadomo, wszyscy byśmy chcieli, żeby dzieci w szkołach uczyły się współpracy, a nie wkuwały i rywalizowały o stopnie, ale prawda jest taka, że polski schemat edukacji wypuścił świetnie przygotowanych pracowników, których zachodnie firmy bardzo cenią. Polak jest przygotowany do pracy tak samo dobrze jak Niemiec czy Francuz.
Ekonomiści często dyskutują, co jest największym zagrożeniem dla naszej gospodarki: polityka, podatki, daniny takie, śmakie, nieprzejrzyste prawo itd. A ja uważam, że jedyne zagrożenie, nad którym mamy jako społeczeństwo kontrolę, to ewentualne wyjście z Unii Europejskiej. To byłoby absolutnie destrukcyjne. Nad całą resztą zagrożeń kontroli nie mamy, bo zależymy od światowych trendów i kierunków globalizacji. Najbardziej się boję, że za szybko spotka nas to, co spotkało Włochy i Hiszpanię. Nadrabiali, szli do przodu, byli tuż-tuż, aż nagle pojawili się nowi gracze, czyli konkurencja z innych regionów świata, i zaczęli tracić. U nas też pojawił się taki groźny moment, że część centrów usługowych - z branży IT, outsourcingu, back office - miała przejść na Ukrainę. To było mniej więcej 10 lat temu. No ale Ukraina wpadła w kryzys i to się nie wydarzyło. Więc jeżeli czegokolwiek się boję, to że ktoś z nami zrobi to, co myśmy zrobili z Włochami.
No tak. Część przemysłu przeszła tutaj. Włosi produkowali AGD, teraz nie produkują.
Już mówiłem: najmocniejsi to Białoruś i Ukraina. Nie teraz, ale kiedyś. To na pewno nastąpi. To są kraje z ogromnym potencjałem, solidną siłą roboczą, bazą przemysłową, dobrze położone.
Tak.
Źle to brzmi, bo wolność i prosperity tych krajów leżą nam bardzo na sercu i są w naszym najlepszym interesie, ale niezamierzoną konsekwencją ich problemów mogła być większa koncentracja inwestycji zagranicznych w Polsce. W końcu nas ten proces globalizacji dotknie, więcej produkcji będzie z Polski uciekać, niż przybywać. Oby do tego czasu nasza gospodarka weszła na taki poziom, żeby sobie z tym poradzić. Istnieje wiele danych, które sugerują, że jesteśmy bardziej odporni na wstrząsy globalizacyjne niż Włochy czy Hiszpania, mamy prężny i elastyczny sektor przedsiębiorstw krajowych. Siłą Włoch były lokalne rodzinne przedsiębiorstwa, ale okazały się też blokadą, bo każde chciało działać samodzielnie i nie łączyły się w większe efektywne firmy. Ich system był bardziej oparty na relacjach rodzinnych niż rynkowych.
Właśnie nie. Nasz sektor przedsiębiorstw jest młodszy. Firmy nie mają tak głęboko zapuszczonych korzeni, trudno przesadzić drzewo, które rosło przez dwieście lat, łatwiej to, które ma lat trzydzieści. Jesteśmy gospodarką bardziej elastyczną niż włoska czy hiszpańska, więc łatwiej będzie uniknąć ich scenariusza. Uważam, że nasze firmy zaczną się konsolidować. Na razie wciąż nie muszą, bo korzystamy na tym, że mamy dość tanią siłę roboczą. Teraz to się zaczyna zmieniać. Bardzo niskie wynagrodzenia będą w Polsce stopniowo znikać. I to dobrze, bo według mnie są one nieakceptowalne. Ale dla wielu firm to będzie wyzwanie, wymagające zmiany modelu biznesowego. I te lepsze sobie poradzą.
Tu już widać. Po pierwsze przez ostatnie lata bardzo mocno podnoszono płacę minimalną i na razie nic nie wskazuje, żeby to źle wpływało na konkurencyjność polskiej gospodarki. Podwyżki trwają od 10 lat, zaczęły się za Platformy, PiS to kontynuował. I za każdym razem mówiono, że nam to zaszkodzi. Nie zaszkodziło. To dowodzi, że niskie koszty pracy wcale nie są podstawowym warunkiem rozwoju gospodarczego Polski. Po drugie - już o tym mówiłem - jesteśmy dość elastyczni i będziemy umieć dostosować się poprzez przekształcenia własnościowe przedsiębiorstw. Firmy, które lepiej sobie radzą z rosnącymi kosztami pracy, przejmą te biznesy, która wpadną z tego powodu w kłopoty.
Myślę, że tak. Mniej więcej przez dwie dekady od 1995 do 2015 roku - czyli od kiedy wyszliśmy z posttransformacyjnej recesji aż do pierwszych lat po światowym kryzysie finansowym - płace w Polsce rosły wolniej niż produktywność. Upraszczając: firmy rozwijały się szybko, unowocześniały i zwiększały zyski, a płace za tym nie nadążały. Ale później sytuacja się odwróciła i prawdopodobnie ten nowy trend potrwa długo.
No, powiedzmy.
Owszem. Mamy zróżnicowaną gospodarkę, więc jak kryzys uderza w jedną branżę, to korzysta druga, a jak nie, to trzecia ma się dobrze i tak dalej.
Zróżnicowanie rzeczywiście pomaga nam wytrzymywać kolejne wstrząsy. Czy się samo zrobiło? No nie było jakiejś przesadnej polityki gospodarczej w stylu azjatyckim, że rząd wybiera strategiczne branże i konsekwentnie w nie inwestuje. Więc faktycznie mamy raczej spontan.
Nie wiem. Ważne, żeby rząd potrafił przynajmniej identyfikować nasze przewagi konkurencyjne. Temat elektromobilności został moim zdaniem ciekawie rozegrany i nie rozumiem, dlaczego tyle jest śmiechu wokół tego. Polski samochód elektryczny, ha, ha, ha. A nie o to chodzi. To raczej był chwyt, żeby maksimum wysiłku polityki publicznej skierować na ściągnięcie do Polski dużych międzynarodowych inwestycji z tej branży, które potem zbudują łańcuchy dostaw. W Polsce świetnie się rozwijają fabryki akumulatorów i innych komponentów do samochodów elektrycznych.
Też. Bo cała administracja wtedy wie, że dla rządu to ważny obszar, więc trzeba ściągać inwestycje z tej branży.
To prawda, że wiele rzeczy w polityce gospodarczej chodzi u nas samopas. W Korei Południowej cały proces był bardziej skoordynowany, do pewnego momentu zarządzany politycznie w ramach systemu autorytarnego - teraz stawiamy na taką branżę, a teraz na taką i macie słuchać. Bardzo dobrze opisał to Adam Leszczyński w książce "Skok w nowoczesność". W latach 50. w Korei postawili na stocznie, chociaż Bank Światowy im to absolutnie odradzał, później wszystkie siły skierowali na przemysł motoryzacyjny, wreszcie - elektroniczny. To były decyzje płynące z góry na dół, a u nas raczej jest odwrotnie. Kiełkuje jakaś branża spontanicznie, potem się wzmacnia, w końcu sobie wyszarpuje wsparcie od państwa. Rządy ustalały kolejne strategie, a firmy rodziły się w zupełnie innych miejscach.
Ma przed sobą perspektywę szybkiego wyjścia z kryzysu, ale też sporo zagrożeń. Największe ryzyko jest takie, że inflacja na świecie wzrośnie, może nawet bardzo, i choć będzie to przejściowy efekt realizacji odłożonego popytu i rozgrzania gospodarki, to banki centralne spanikują, za szybko podniosą stopy procentowe i zduszą wzrost. Najbliższe lata to będzie chodzenie po linie.
Bo przez ostatnie dekady tego rodzaju dylematy w ogóle nie istniały. Bankami rządzi pokolenie ekonomistów, które pierwszy raz staje przed takim inflacyjnym wyzwaniem. Co oni mają zrobić, kiedy inflacja mocno skacze, bo pakiety antykryzysowe rozgrzały gospodarkę, popyt rośnie szybciej niż zdolności produkcyjne i nikt nie wie, czy to tylko chwilowe, czy groźne? Zaryzykować, że inflacja wymknie się spod kontroli, czy chronić szybki wzrost PKB? Gdyby w USA doszło do skoku inflacji do sześciu procent, Fed zareagował wyraźnymi podwyżkami stóp, to na giełdzie byłby krach, potem wybuch niepewności i kolejna recesja. Nie uważam, że to prawdopodobny scenariusz, ale się go boję. Świat może stanąć w najbliższych latach przed trudnym dylematem i każdy wybór będzie miał złe konsekwencje.
Piekielnie trudna decyzja. Podwyższona inflacja - trochę wyższa niż w minionej dekadzie - będzie potrzebna światowej gospodarce tak czy siak. Tyle że bardzo trudno zarządzić, że mieliśmy średnią inflację dwa procent, to teraz chcemy mieć trzy. To proces bardzo zmienny, łatwo wymyka się spod kontroli. Inflację można porównać do stada dzikich koni.
***
Ignacy Morawski jest ekonomistą (kończył Uniwersytet Bocconi w Mediolanie), analitykiem rynków i założycielem serwisu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił funkcję głównego ekonomisty. W 2019 roku wyróżniony przez ThinkTank jako jeden z 10 ekonomistów najbardziej słuchanych przez polski biznes.