Jak wydaliśmy miliardy na innowacje. "Stworzę portal dla kotów i to będzie żarło"

Grzegorz Sroczyński
Apki, gierki, śmieszne kotki. Kultura innowacyjności, którą Dolina Krzemowa zaraziła resztę świata, nie dostarcza nam już niczego istotnego. Te wszystkie start-upy specjalizują się w wymyślaniu rzeczy fajnych, ale mało ważnych. Lepszego świata z tego nie będzie - z Arturem Kurasińskim rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Gdybym chciał założyć jakiś modny start-up i wyciągnąć pieniądze od inwestorów, to co to powinno być?

Artur Kurasiński: Taki start-up, który nic nie robi, a wszyscy uważają, że robi bardzo dużo?

Tak.

Najbardziej gorącym tematem jest teraz technologia blockchain, czyli kryptowaluty i wszystko, co związane z rynkiem NFT.

NFT?

Non-fungible token. Dwa miesiące temu artysta Beeple sprzedał swoją pracę "Everydays: The First 5000 Days" za 69 mln dolarów. Ta praca to nie jest realny przedmiot, tylko plik, elektroniczny kolaż jego rysunków, który został podpisany certyfikatem NFT.

Ale co Beeple właściwie sprzedał? Przecież jego praca po prostu wisi w necie, każdy może ją sobie ściągnąć na pulpit.

No tak. Ale tylko jedna osoba ma "niepowtarzalny token" tego obiektu. NFT to certyfikat potwierdzający prawo własności jakiegoś wirtualnego bytu - pracy artystycznej, zdjęcia, mema albo wirtualnej nieruchomości.

Nieruchomości?

Bo zbudowałeś sobie wielki pałac w jakiejś grze on-line i masz NFT tej nieruchomości.

Ale po co?!

To działa jak księga wieczysta. Możesz mówić, że ten cyfrowy pałac jest twój.

Technologia blockchain stała się strasznie modna, dzięki niej powstały kryptowaluty, które branża technologiczna uważa za przełom na miarę wynalezienia druku. Dolina Krzemowa by chciała, żeby używać kryptowalut do wszystkiego, bo to jest strasznie cool, myśmy to wymyślili, żeby rozwalić dziaderski system, wywołać demokratyczną rewolucję, uwolnić ludzkość od pazernych banków i rozmaitych ograniczeń.

A to rzeczywiście jest demokratyczna rewolucja?

Ależ skąd. Trzepie na tym kasę wąska grupa osób, teraz już nawet nie w Stanach, tylko pewnie w Chinach. Bardziej to przypomina sytuację, kiedy nowa oligarchia walczy ze starą oligarchią o władzę, pieniądze i wpływy, krzycząc przy tym o demokracji i uwalnianiu ludzkości z ucisku.

Kilka dni temu polski internet obiegła informacja, że jedna z influencerek wypuściła NFT - swoją "cyfrową miłość", cokolwiek to znaczy - które zostało kupione za milion złotych. Do ludzi dociera przekaz, że jakaś dziewczyna dzięki nowoczesnej technologii zainkasowała milion złotych nie robiąc nic. Czary-mary. Ludziom to miesza w głowach, również poważnym inwestorom. A że nikt tak do końca na tych technologiach się nie zna, to łatwo obiecywać cuda-wianki i zbierać na to grubą forsę. Innym wciąż modnym pojęciem, które otwiera książeczki czekowe inwestorów, jest sztuczna inteligencja. A już nie daj Boże, jeśli założysz start-up łączący te kwestie - blockchain, kryptowaluty i sztuczną inteligencję - to od razu w PowerPoincie możesz sobie dopisać 10 mln dolarów. Pamiętaj tylko, że cały czas mówimy o inwestorach w USA i Europie Zachodniej. Polska to nie Dolina Krzemowa, u nas obowiązują nieco inne zasady.

Jakie?

Konserwatywne. Jeśli chcesz wydębić milion złotych na start-up - co nie jest przesadnie trudne dzięki unijnym dotacjom - to musisz raczej wybrać jakąś zrozumiałą i znaną inwestorom technologię. Na przykład coś z dziedziny e-commerce. Postawienie prostego sklepu internetowego nie jest drogie, sprowadzenie tańszego towaru i sprzedanie drożej to jest coś, co Polacy kochają i potrafią, a inwestorzy rozumieją i chętnie finansują. Dobrze się też sprzedają wszelkie pomysły zahaczające o gry komputerowe. Kilka tygodni temu podano informację, że jeden z influencerów - niejaki Friz - razem z inwestorem giełdowym Januarym Ciszewskim powołają konglomerat, takie "niewiadomoco", które będzie produkować między innymi gry komputerowe. Od razu to "coś" zostało wycenione na ponad sto milionów złotych. W Polsce - aż do nieudanego debiutu gry Cyberpunk - wystarczyło inwestorowi powiedzieć, że ma się w zespole kogoś, kto pracował miesiąc w CD Projekt Red. "Genialnie! Róbcie kolejnego 'Wiedźmina'!".

Czyli co mam napisać w takim wniosku o dotację?

Kiedyś się pisało: stworzę portal dla kotów, to będzie strasznie żarło. Teraz polscy inwestorzy chętnie wykładają kasę na technologie reklamowe oraz SaaS. Piszesz, że masz pomysł na "optymalizację kanałów internetowych", lepiej zaadresujesz reklamy internetowe małych przedsiębiorstw na Facebooku, bo wymyśliłeś innowacyjny algorytm. Po pandemii swoje pięć minut mają też start-upy, które obiecują szybkie dostawy. "Dostarczymy wszystko w 10 minut".

Bo mają tylu kurierów?

Nie. Mają pomysł, że jak coś kupisz w internecie, to fajnie by było, żebyś to dostał po dziesięciu minutach. Więc można stworzyć algorytm łączący strony ze stronami, koordynujący różne firmy, dostarczać towary będą jacyś podwykonawcy i coś tam.

Coś tam?

Wchodzimy w detale, ale na rynku start-upów jest tak, że do inwestora przychodzi się z jedną kartką, najlepiej, żeby to była serwetka barowa z nabazgranym genialnym pomysłem. Bo tak jak kiedyś w Dolinie Krzemowej spotkało się dwóch kolesi - dwudziestolatków w bluzach z kapturem - którzy niesamowicie czują ducha czasów, usiedli przy piwie i jeden powiedział: "Mam taki fajny pomysł na usługę, wystarczy połączyć to, to i tamto". "Stary, zajebiste, ale jeszcze dodajmy to i to. Zaraz ci naszkicuję". Potem idą do bogatego inwestora, on patrzy na tę serwetkę, wyjmuje książeczkę czekową: "Daję wam 100 tysięcy dolarów, nie wiem, czy to się zwróci, nie chcę od was żadnych zapewnień, tylko wpiszcie mnie do zarządu, będę waszym pierwszy inwestorem".

I po pięciu latach ten start-up jest wart miliony?

Nie po pięciu latach, tylko po pół roku. I nie miliony, tylko co najmniej miliard. Takie są oczekiwania. Absurdalne skoki. Łamanie nie tylko praw ekonomii, ale też fizyki. Byłem biznesowo aktywny już w latach 90., w 2001 roku obserwowałem pęknięcie bańki internetowej. Co się okazało? Że większość pomysłów, na które zebrano setki milionów dolarów, była niewykonalna. Po prostu niemożliwa do realizacji z czysto fizycznych powodów. To były obietnice z sufitu. Podobnie jest teraz.

Polska na start-upowej mapie świata jest krajem bardzo dziwnym. Przeważa u nas udział państwa, które dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej wrzuca do systemu miliardy na innowacje. I kto ocenia, czy mój genialny pomysł zapisany na serwetce jest dobry, czy to lipa? Całkiem niedawno robił to urzędnik albo ekspert ze stawką kilkudziesięciu złotych za oceniony wniosek. Pisało mu się: "Zamierzam skopiować innowacyjne rozwiązania Naszej Klasy, tylko to będzie dla kotów". I urzędnik był zachwycony. Legenda branżowa głosi, że taki wniosek można było powielić i składać w oddziałach PARP w kolejnych województwach.

Portal dla kotów razy szesnaście, czyli 16 milionów od państwa? 

W Polsce nadal mamy stosunkowo mało funduszy prywatnych inwestujących w innowacje. Pieniądze idą z rozdzielnika unijnego. Po co one idą na innowacje - nikt nie wie. Patrząc na miliardy wrzucone do tego worka za pośrednictwem PARP i innych instytucji, nie widać, żeby one cokolwiek zmieniły w Polsce. Nie mamy innowacyjnych szczepionek, nie mamy zmian w służbie zdrowia, czy edukacji. A prawie wszystkie start-upy, które rzeczywiście coś wymyśliły i zaczęły zarabiać, zostały kupione przez inwestorów zagranicznych i powychodziły w Polski.

Czyli to wszystko ściema?

Nikt tego nie wie. Na pewno nie wszystko, ale niestety duża część. Bo jak odróżnić, czy koleś z pomysłem na portal dla kotów faktycznie wierzy, że to genialne, czy jest ściemniaczem, który próbuje tylko wydębić pieniądze z dotacji? Też startowałem do tych unijnych dotacji i nie miałem niecnych intencji. Ale z pewnością sporo było start-upów lipnych od początku. Dostajesz milion od państwa, zobowiązujesz się, że firma będzie istnieć co najmniej pięć lat, no i faktycznie - w KRS ona istnieje.

W KRS?

Pieniądze się po roku kończą, start-up tak naprawdę nie działa, ale właściciele go nie wyrejestrowują, bo się zobowiązali. Potem w raporcie piszą: "Podjęto próbę komercjalizacji projektu". A że nie wyszło, to się zdarza. Wszyscy są zadowoleni. Ten proceder jest wpisany w mechanizm rozdzielania unijnych środków, bo urzędnik ma jedno zadanie: żeby wszystko wydać. Zwracać Unii niewykorzystane środki? To byłaby niegospodarność. Nikomu nie zależało, żeby sprawdzać sensowność tych wydatków, nigdzie nie przeczytamy bardziej szczegółowo, jaki był los start-upów i innowacji, na które rozdaliśmy miliardy złotych. "Dostało 15 tysięcy firm, sukces odniosło 3 tysiące, robią to i to, zwiększają zatrudnienie". Nie dowiesz się tego.

Nie?

Praca detektywistyczna. Te firmy często zmieniały podmiotowość, właścicieli, ile z nich to była lipa albo kompletna porażka - nie wiemy. Nie znam oficjalnego podsumowania, z którego można wyciągać jakieś wnioski. Unia też nie chce tego wiedzieć, bo moim zdaniem uznała te pieniądze za stracone od samego początku: biedny kraj wchodzi do bogatego klubu, dajemy im pieniądze, nazywamy, że to na innowacje, ale niech sobie wydają, na co chcą, przecież wiadomo, że w tak zacofanym kraju żadnych innowacji nie ma. Więc niech to po prostu wpompują w gospodarkę. I trzeba powiedzieć, że to się udało. Te pieniądze nie były przecież wywożone z Polski, tylko konsumowane. Przekręty polegały na tym, że rozliczało się te wydatki inaczej, generowało fałszywe faktury, kupowało niepotrzebne rzeczy, "brało lizingi" na prywatne samochody i laptopy. Jedynie domów się nie budowało, bo uniemożliwiały to przepisy. Dopiero potem powstało wiele klastrów i jakichś "organizacji wspierających innowacje", więc zaczęły też powstawać budowle ze szkła i metalu. Te pieniądze - tak uważam - zostały wpompowane w gospodarkę całkowicie świadomie, VAT-y, CIT-y i PIT-y były płacone, ludzie się bogacili, kupowali auta, a że nie wymyślali nic nowego, no to trudno. 

Czyli dzięki unijnym miliardom na innowacyjność nasza gospodarka nie stała się bardziej innowacyjna?

Jedną z ulubionych miar innowacyjności gospodarki stosowaną przez branżę jest liczba "jednorożców", czyli start-upów, które zostały dofinansowane niewielką kwotą na początku, a teraz są wyceniane na co najmniej miliard dolarów. Estonia ma trzy takie podmioty, Polska - państwo trzydzieści razy większe - nie ma żadnego. Mówi się w branży o trzech rokujących start-upach, które mogą kiedyś się stać "jednorożcami": Booksy.pl, czyli aplikacja do umawiania wizyt u fryzjera czy kosmetyczki, ZnanyLekarz.pl, gdzie możesz umówić wizytę u lekarza, oraz Brainly, czyli serwis pomagający w odrabianiu lekcji.

To wszystko są rzeczy trochę przyczynkarskie.

Owszem.

Nieważne.

Zgoda. Bez tego typu innowacji dałoby się żyć. Ale ten zarzut dotyczy nie tylko Polski. Tak wygląda cała współczesna kultura innowacyjności, którą Dolina Krzemowa zaraziła resztę świata. Te wszystkie genialne start-upy specjalizują się w wymyślaniu rzeczy fajnych, ale niekoniecznych.

Fajnych?

Takich, które przyciągną inwestorów i dadzą szybki efekt. Jakaś apka do biegania na smartfona, nowa modna gierka albo lepszy PayPal, który zadziała trochę szybciej. To wszystko są rzeczy, bez których - powtórzę - da się żyć. Efektem nie są nowe leki, tylko raczej influencerka, która sprzedała NFT za milion.

Dlaczego tak jest?

Start-upy często są tworzone przez programistów, którzy wiedzą, jak połączyć dwie linie kodu. Gdyby natomiast mieli stworzyć nowy rodzaj kamery, baterii czy silnika, potrzebowaliby do tego inżynierów, realnej wiedzy, ogromnego doświadczenia dużej grupy osób. Poważnych odkryć nie dokonuje się klasyczną metodą garażową, która jest wychwalana w kulturze Doliny Krzemowej: oto dwóch chłopaków wyklepało kawałek kodu na laptopach i znaleźli inwestora, który powiedział, że ten nowy serwis czy apka będą warte miliard. To są piękne historie, ale w ten sposób nie powstanie szczepionka ani w ogóle nic dla ludzkości istotnego. Istnieje ogromny rozdźwięk między tym, jak wyglądają przełomowe wynalazki i technologie, a tym, co się dobrze sprzedaje w mediach i na czym można dziś zarabiać duże pieniądze. Ci młodzi ludzie nie przychodzą już z pomysłami na zmianę świata czy jego naprawę, tylko żeby to "coś" było cool i robiło wrażenie na inwestorach. Czy Uber zmienił świat? Czy ulepszył nasze życie? Na razie rozwalił rynek przewozów osobowych i w to miejsce stworzył kolejne problemy, na przykład armię nisko płatnych kierowców pracujących bez żadnych zabezpieczeń. Tak samo Airbnb - rozwalił rynek stabilnego najmu, wywołał w wielu miastach galopadę cen. Facebook z kolei rozwalił rynek prasowy. Ktoś powie: no trudno, to cena postępu, że jakieś branże znikają, pojawiają się nowe. Ale czy dostaliśmy od Facebooka w zamian coś wartościowego? Teraz już nie redaktor, tylko algorytm wrzuca nam różne informacje, inne tobie, inne mnie, żeby przykuć naszą uwagę i wycisnąć z tego jak najwięcej reklam. Czy to ma naprawdę wartość, że prawie zdechła prasa, a w zamian dostajemy więcej śmiesznych kotków? Bez Facebooka spokojnie moglibyśmy się obejść, niewiele jako ludzkość byśmy stracili. Teraz świat z fascynacją patrzy na kryptowaluty, ale nie dlatego, że one mają coś uleczyć, rozwiązać jakiś ważny problem. Fascynują nas z powodu absurdalnych wycen: ktoś zainwestował w bitcoina tysiąc dolarów, teraz ma sto milionów. Jakieś kompletnie chore historie. Cała ta "kultura innowacyjności" miesza ludziom w głowach, rozbija związek pieniędzy z pracą. Potem przychodzę do inwestora z pomysłem, a on mówi: "Słuchaj, nieważne, co robisz, mało mnie to obchodzi, byleby twój start-up był fajny medialnie, cool i dobrze się sprzedawał kolejnym inwestorom, bo wtedy będzie pęczniał i z moich 10 milionów zrobi się 100 milionów".

Czyli system rynkowy ma swoje patologie, a system wspierania innowacji przez państwo - swoje?

Tak.

Ani to, ani to nie działa?

Walczy we mnie lojalność wobec branży z chęcią mocnej krytyki, również krytyki samego siebie, bo przecież byłem założycielem Aula Polska i namawiałem: zakładajcie start-upy, bądźcie jak Dolina Krzemowa. Potem zacząłem widzieć, dokąd ten rynek zmierza, pojawiło się coraz więcej taniego pieniądza, który powoduje rynkowe skrzywienie. Branża, która miała poprawiać świat i nasze życie, częściej je psuje. Uważam, że patologia rynku jest dziś bardziej niebezpieczna niż patologia państwowa. Pisze o tym ekonomistka Mariana Mazzucato: państwo inwestuje w uczelnie, w badania i rozwój, coś z tego powstaje, a na końcu przychodzi biznes, przejmuje wszystkie pomysły, tworzy produkty wyłącznie komercyjne i jeszcze nie chce płacić podatków.

No ale przecież sam widziałeś, jak państwo wydaje te unijne pieniądze na innowacje. Mazzucato nie wywietrzała ci z głowy?

Widziałem. Ale równocześnie obserwowałem, w jaki sposób polski biznes inwestuje w innowacje. Poziom głupoty i niekompetencji jest podobny. Wierzę, że jeśli państwo byłoby dobrze zarządzane i miało dobrze postawione cele, to te pieniądze by można wydać z pożytkiem dla ludzi.

Czyli jak?

Wolałbym, żebyśmy nie dawali w Polsce pieniędzy "na innowacje", tylko wskazywali problemy do rozwiązania. Ogłosili: "Słuchajcie, bardzo szybko nam się starzeje społeczeństwo, więc robimy konkurs na rozwiązanie problemu małej liczby lekarzy geriatrów. Jak to załatwić w ciągu najbliższych 20 lat?". I pakujemy pięć miliardów w dwa najbardziej rokujące rozwiązania. A myśmy te unijne pieniądze rozsmarowali po pół miliona, milion i daliśmy na dziesiątki tysięcy projektów, z czego nic nie wynikło. No, może tyle, że ludzie wyleasingowali sobie trochę aut.

A model rynkowy?

Nie daje rady. Coś, co mnie totalnie rozwaliło - ktoś musiał naprawę odpiąć wrotki, żeby to wykonać - to Juicero. Słyszałeś? Ten amerykański start-up opracował wyciskarkę do soków, do której nie wrzuca się owoców, tylko plastikowe woreczki z wyciśniętą wcześniej miazgą owocową. I z tych worków z wyciśniętym sokiem wyciskarka wyciskała drugi raz sok.

Po co?

Nikt nie wie. Są w biurach kapsułki z kawą do ekspresów, no to wymyślili, że będą też worki z sokiem, które możesz włożyć do designerskiej wyciskarki za 700 dolarów. Zebrali od inwestorów 120 mln dolarów na ten cyrk.

I?

Ktoś na youtubie pokazał, że ten ich worek można sobie do szklanki wycisnąć ręcznie, zamiast go wkładać do urządzenia. Wtedy inwestorzy przestali się do Juicero przyznawać i firma zbankrutowała.

Ale wyjaśnij mi, po co wyciskać sok z jakiegoś worka?

No to jest właśnie ta współczesna wolnorynkowa innowacja. Do tej pory wszyscy robiliśmy to z owoców, a teraz jest zmiana, zamiast owoców masz woreczki kupowane w modelu subskrypcyjnym - najfajniejszy obecnie model, jak napiszesz w projekcie "model subskrypcyjny", to wszyscy skaczą z radości. Pomysł absurdalny na tylu poziomach, że szkoda gadać: przerabianie owoców, żeby je wcisnąć do plastikowych woreczków, potem wysyłać ludziom, żeby sobie to wyciskali w specjalnych wyciskarkach, w ogóle kupy się to nie trzyma. I nikt na poziomie pomysłu nie powiedział, że to jest chore.

Co to właściwie o nas mówi?

Że totalnie odjechaliśmy. Rynek zachowuje się tak, jakbyśmy byli cywilizacją, która nie ma już żadnych problemów, więc może przeznaczać swoje wysiłki na konstruowanie elektronicznej łapy do wyciskania dziwnych soków. Takie są te innowacje: kolejna apka, która coś nam polepszy w telefonie, kolejny algorytm do lepszego zarządzania reklamami - i zaraz jest to warte miliard dolarów. Natomiast rozwiązanie problemu zanieczyszczonego powietrza - a to nie, dziękujemy, tu trzeba być inżynierem, mieć cały zespół specjalistów, to jest żmudne i nudne, a poza tym aż tak się nie opłaca. Państwa w pandemii zapłaciły Big Pharma miliardy za szczepionkę, za jej stworzenie i produkcję. Ale i tak większy obrót zrobił w tym czasie Facebook. To naprawdę przerażające, że mimo pandemii najbardziej rosną nie te firmy, które odniosły szczepionkowy sukces, tylko te, które zawiadują reklamą i śmiesznymi kotkami w internecie. Nie opłaca się być inżynierem, szkolić 20 lat, nie opłaca się już nawet być tą wstrętną krwiożerczą Big Pharma. Lepiej znać trochę kodowania i zrobić fajną apkę albo gierkę.

***

Artur Kurasiński (1974) jest przedsiębiorcą zajmującym się wspieraniem i inwestowaniem w projekty technologiczne. Mentor (m.in. Google Launchpad), bloger (kurasinski.com) oraz aktywny komentator branżowy. Współtwórca cyklu spotkań dla startupów Aula Polska oraz nagród Aulery. Autor komiksu edukacyjnego dla dzieci o technologii: edukomiks.pl

Więcej o: