5 proc. - tyle wyniosła inflacja w lipcu br., w ujęciu rok do roku, według szybkiego szacunku GUS. Był to najwyższy odczyt od ponad dziesięciu lat. Od czterech miesięcy jest wyraźnie powyżej celu inflacyjnego NBP, nawet biorąc pod uwagę możliwości odchylenia od niego. Zgodnie z celem inflacyjnym, tempo wzrostu cen powinno być w przedziale 1,5-3,5 proc., ale jak najbliżej 2,5 proc.
Co więcej, według prognoz części ekonomistów, w kolejnych miesiącach br. możemy zobaczyć jeszcze wyższe odczyty inflacji. Niewykluczone więc, że tempo wzrostu cen okaże się najwyższe od 20 lat, gdy w listopadzie 2001 r. wyniosło 5,1 proc.
Dodatkowo właściwie wszystkie prognozy ekspertów - w tym projekcja NBP - zakładają, że w kolejnych latach inflacja również będzie wyraźnie powyżej punktowo ustawionego celu, czyli 2,5 proc. Lipcowa projekcja NBP zakłada średnioroczny wzrost cen o 4,2 proc. w 2021 r., 3,3 proc. w 2022 r. i 3,4 proc. w 2023 r. Wszystko to natomiast przy szybkim - przynajmniej 5-procentowym - tempie wzrostu PKB.
O 5-procentowej inflacji premier Mateusz Morawiecki mówił w piątek. Tłumaczył, że choć taki poziom go niepokoi, to tempo wzrostu cen należy odnosić do wzrostu wynagrodzeń, a ten w czerwcu wyniósł 9,8 proc. rok do roku.
Kiedy wynagrodzenia rosną dwa razy szybciej niż inflacja, to znaczy, że za podobną pulę zarabianych środków możemy kupić więcej kilogramów cukru, więcej litrów mleka, więcej litrów benzyny, więcej par obuwia itd.
- komentował premier.
W podobnym tonie podczas konferencji 9 lipca wyrażał się prezes Narodowego Banku Polskiego. Prof. Adam Glapiński uspokajał osoby, które czują, że rosnące w stosunkowo szybkim tempie ceny drenują ich budżety domowe:
Inflacja nie ma negatywnego wpływu na zasobność portfeli Polaków. Wszystkie wynagrodzenia i świadczenia emerytalne rosną znacząco szybciej, więc zasobność portfeli Polaków też rośnie o wiele szybciej niż inflacja
- mówił prezes NBP. Dodawał, że płace będą rosły szybciej niż inflacja także w kolejnych latach. - Dochody realne Polaków będą cały czas rosły, Polacy będą się bogacić - zapowiadał Glapiński.
Jak te stwierdzenia wypadają w zestawieniu z danymi? Rzeczywiście, przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło w czerwcu br. - to najnowsze dane - 9,8 proc. rok do roku. W czerwcu inflacja roczna wyniosła z kolei 4,4 proc.
Zresztą jak pokazuje poniższy wykres, od 2013 r. niemal cały czas - z przerwą po wybuchu pandemii koronawirusa - przeciętne wynagrodzenia rosną szybciej niż ceny. Obecna różnica pomiędzy oboma wskaźnikami - wynosząca ponad 5 proc. - jest najwyższa od około dwóch lat. Wyraźnie wyższa była poprzednio w 2007 i 2008 r.
Mimo to, takie stawianie sprawy jak robią to Morawiecki czy Glapiński nie wszystkim - z różnych względów - przypadło do gustu. Dr Sławomir Dudek, główny ekonomista FOR, przekonuje, że wysoka roczna dynamika wynagrodzeń w czerwcu (a w zasadzie już od kwietnia wynosi ok. 10 proc.) wynika po części z efektu bazy, tj. z koronawirusowego dołka sprzed roku. Dr Dudek porównał dane od grudnia 2019 r. i wskazuje, że inflacja "zjadła" blisko trzy czwarte przeciętnego wzrostu wynagrodzeń w tym okresie.
Brak zrozumienia dla porównywania inflacji z przeciętnym tempem wzrostu wynagrodzeń wyraził także kilka dni temu w artykule "Mity inflacyjne" opublikowanym na łamach "Rzeczpospolitej" dr hab. Łukasz Hardt, członek Rady Polityki Pieniężnej.
W debacie nad inflacją pada też argument, że nie ma się co nią przejmować, dopóki wynagrodzenia rosną szybciej niż ceny. Niektórzy idą o krok dalej i stwierdzają, że inflacja nie ma wpływu na zasobność portfeli Polaków. Być może są tacy konsumenci, którzy ulegają iluzji pieniądza i mylą nominalny wzrost wynagrodzeń z ich przyrostem realnym, ale architekci polityki pieniężnej na to nie powinni sobie pozwalać. Co więcej, taka komunikacja nie jest zgodna ze strategią bezpośredniego celu inflacyjnego NBP i jedynie jeszcze bardziej stymuluje wzrost oczekiwań inflacyjnych
- pisał Hardt.
Członek RPP w cytowanym artykule zwrócił uwagę na jeszcze jedną rzecz.
Inflacja uderza najbardziej w ubogich, bo to oni wydają przecież całość dochodów na konsumpcję. Badania pokazują, że nierówności inflacyjne w Polsce są jednymi z wyższych w Unii Europejskiej
- wskazuje Hardt.
W tym kontekście przywołać można niedawne dane GUS, zgodnie z którymi w 2020 r. przybyło w Polsce kilkaset tysięcy osób żyjących w skrajnym ubóstwie, tj. poniżej minimum egzystencji.
Inne dane GUS, o dochodzie rozporządzalnym w 2020 r., wskazały z kolei, że w grupie 20 proc. rodzin z najniższym dochodem spadł on w ubiegłym roku wyraźnie (z 711 zł na osobę w 2019 r. do 668 zł w 2020 r.), zaś wydatki wzrosły (z 800 zł na osobę do 846 zł). Dziura pomiędzy dochodami a wydatkami w grupie najuboższych rodzin w kraju (jednej piątej wszystkich) powiększyła się przez rok z niespełna 13 proc. do 26,5 proc. W skali wszystkich gospodarstw domowych w Polsce, odnotowano wzrost dochodu rozporządzalnego w 2020 r. o 5,5 proc., ale realnie - tj. po ujęciu inflacji - "tylko" o 2 proc.
O ile rzeczywiście porównanie inflacji z tempem wzrostu cen dla całej gospodarki pokazuje dobre rezultaty, to schodząc na poziom konkretnych gospodarstw domowych, wyniki w części z nich mogą być mniej (choć i bardziej) zadowalające. Każdy ma swój koszyk kupowanych produktów i usług, a zatem i "własną inflację". Przeciętne wynagrodzenie z kolei zawiera w sobie zarówno pensje "szeregowych" pracowników, jak i dyrektorów i prezesów. W dodatku dotyczy wyłącznie firm zatrudniających powyżej dziewięć osób, nie "zbiera" też danych o wynagrodzeniach w "budżetówce", jest to więc tylko wycinek rynku.
Wiadomo też, że niektórzy dostają podwyżki sowite, inni nie dostają ich wcale (a czasem jak, np. w 2020 r. w ramach działań antykryzysowych, trzeba pogodzić się z przynajmniej czasową obniżką pensji). Z raportu Business Centre Club z maja br. wynikało, że podwyżki pensji pracowników planuje w tym roku 44 proc. firm, zaś 52 proc. pozostawi je bez zmian. Rząd zdecydował już też, że w 2022 r. pracownicy budżetówki będą mieli zamrożone pensje. Jeśli nie zmieni zdania, opowieści premiera o wynagrodzeniach rosnących szybciej niż ceny - nawet jeśli są zgodne ze średnimi płynącymi z gospodarki - mogą ich tym bardziej rozsierdzić.