Renata Florek-Szymańska, Porozumienie Chirurgów "Skalpel": Niech odpowiedzią będzie choćby sytuacja mojego męża - neurochirurga w dużym szpitalu wojewódzkim. Ostatnio pracował 72 godziny non stop. Wyrobił grubo ponad tygodniową normę 48 godzin. Oprócz tego miał zaraz dyżur kolejną dobę.
Na całym oddziale zatrudnionych jest czterech lekarzy, ale jeden jest na L4, a drugi chciał po ludzku pójść na urlop. Zostało dwóch neurochirurgów na cały oddział. Szukają kolejnego, ale ogłoszenie "wisi" w "Gazecie Lekarskiej" może już od roku albo dłużej i nie zgłosił się nikt chętny. To o czymś świadczy.
Zarówno ja, jak i mąż, pracujemy w jednym miejscu, bez żadnych dodatkowych etatów czy części etatu. Ja, jako osoba posiadająca dwie specjalizacje zabiegowe - chirurgii ogólnej i chirurgii naczyń - za lipiec dostałam 5130 zł "na rękę". Po dwudziestu latach pracy. Żeby mnie było stać pracować w publicznej ochronie zdrowia, dorabiam w prywatnym gabinecie medycyny estetycznej. Czy to nie jest marnowanie mojego wykształcenia i moich możliwości?
Zaczynając od Ministerstwa Zdrowia, a kończąc na dyrektorach szpitali, wszyscy traktują nas jak niewolników, a naszymi rękami załatwiają wszystkie sprawy związane z ochroną zdrowia. Ludzie są rozgoryczeni, odchodzą do sektora prywatnego. Nam nigdy nikt z naszych przełożonych nie podziękował za dobrze wykonaną robotę, za uratowanie komuś życia.
Medycy żyją krócej, część umiera. Jest takie powiedzenie, że "wiek chirurgiczny to 60 lat". Wielu moich kolegów zapracowało się na śmierć. To wszystko trwa od lat.
W tej chwili nie ma żadnych norm pracy dla lekarzy, które ograniczałyby konieczność ich harowania. Problem jest szczególnie w okresach urlopowych. Sytuacja kadrowa jest ciężka zwłaszcza w oddziałach zabiegowych i na anestezjologii. To, że chirurdzy nie mogą operować, najczęściej jest uzależnione od tego, że brakuje anestezjologów. Możliwe, że to dlatego ten anestezjolog z Wałbrzycha się przepracował na śmierć.
Jeżeli weźmie pan konia i nałoży mu wóz drzewa i każe ciągnąć pod górę, to jak długo on przeżyje? Kilka lat temu była taka sytuacja, gdzie konie ciągnące wozy z turystami nad Morskie Oko padały w drodze z wyczerpania. Człowiek nie jest bardziej wydolny od konia. Jesteśmy ludźmi, nie maszynami. Musimy jeszcze znaleźć czas, żeby się dokształcać. A chcemy jeszcze mieć czas na odpoczynek i czas dla rodziny.
W tej chwili należy zrobić wszystko, aby powstrzymać migrację wewnętrzną, czyli odchodzenie doświadczonych, wykształconych lekarzy do sektora prywatnego.
A zauważył pan, żeby lekarze zza wschodniej granicy masowo zjeżdżali do Polski? Polska jest krajem niebezpiecznym dla medyków, a tym samym dla pacjenta. Nie ma systemu no-fault, który zabezpieczałby medyka przed ewentualnymi zdarzeniami niepożądanymi i sprawiłby, że lekarz i pacjent byliby bezpieczni.
Lekarze pracują pod presją bata prawnego. Rok temu zaostrzono art. 37a Kodeksu Karnego [zgodnie z nią, błędy lekarskie grożą nawet bezwzględnym pozbawieniem wolności - red.]. Czy w tej sytuacji Polska jest krajem zachęcającym do uprawiania medycyny?
Nawet powinien.
Jesteśmy odpowiedzialni za pacjenta. Medyk, przystępując do pracy z pacjentem, powinien być wypoczęty. Jak udowodniono w badaniach w 2005 r., pod koniec pracy całą dobę non stop człowiek zachowuje się tak, jakby miał jeden promil alkoholu we krwi.
Mamy jakąś określoną wytrzymałość. Czy lekarz zmęczony to lekarz bezpieczny dla pacjenta? A w sytuacji, gdy zdarzy się jakaś niepożądana sytuacja - winny jest właśnie lekarz, który przyszedł zmęczony do pracy, który wziął dodatkowy dyżur. Kto chciałby być operowany przez chirurga po trzech dobach pracy? Od lat przymyka się na to oczy.
Dodatkowo cały management celowo prowadzi do tego, aby autorytet medyków został zniszczony. Pojawiają się hasła, że pielęgniarki "nic nie robią i piją kawkę", kiedy na moim oddziale one muszą zostawać po godzinach i dwie godziny jeszcze wklepywać wszystkie leki w system.
A jeśli owszem - my jako chirurdzy zoperujemy kilka pacjentów - to potem kto się nimi będzie zajmował, jeżeli mamy tylko dwie pielęgniarki na cały 20-osobowy oddział?
Problem polega na tym, że minister zdrowia nie dostrzega realnych problemów w ochronie zdrowia. Jeżeli jest się ekonomistą i widzi się ochronę zdrowia w formie słupków w Excelu, to nigdy nie zobaczy się tego, co dzieje się w szpitalach i skąd wynikają wszystkie problemy, które trawią ochronę zdrowia. Trawią - bo ona umiera z przepracowania.
Mam 47 lat, jestem jedną z najmłodszych osób na oddziale. Czy to jest w porządku?
Tak naprawdę nie wiem co robić, żeby ochrona zdrowia w Polsce przybrała sensowną strukturę. Ale to, że minister zdrowia nie rozmawia ze środowiskiem lekarskim, to jest alarmujące i o czymś świadczy. Nie mówiąc już, że jest to także potwarz dla nas. To sprawia, że medycy idą szukać chleba tam, gdzie są szanowani - w prywatnym sektorze.
Kto przeszedł przez kolejne fale koronawirusa? Na czyich rękach Polacy zostali przeniesieni? Nie na rękach ministra zdrowia. To my - lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni, personel pomocniczy, fizjoterapeuci i inne zawody medyczne - niedoceniani, hejtowani, zastraszani, poniżani, przenieśliśmy Polskę na naszych rękach przez pandemię.
Rząd wie, że będziemy musieli sobie jakoś poradzić. Minister Zdrowia pięknie mówi do mikrofonów i kamer, ale to my stajemy twarzą w twarz przed pacjentem i to nam on powie, że jest niezadowolony z walącego się systemu ochrony zdrowia.
Gdzie w tym wszystkim jest pacjent? On jest tylko stertą papierów, które leżą u mnie na biurku. Dla NFZ i rządu pacjent jest historią choroby, setkami stron dokumentacji medycznej, którą musimy wypełnić.