W TVP Info od kilku dni podawane są w różnych materiałach dane o wzroście wynagrodzenia lekarzy, pielęgniarek czy ratowników medycznych pomiędzy marcem 2015 r. a styczniem 2020 r. Wniosek? Ich płace w ciągu niemal pięciu lat poszły w górę - w zależności od profesji czy specjalizacji - zwykle o 60 czy 70 proc.
Wyliczenia te wzburzyły część medyków i komentatorów, oskarżających TVP o robienie propagandy.
"'Dziennikarstwo' za 2 mld zł" - pisze lekarz Bartosz Fiałek. Zwraca uwagę nie tylko na stary podział specjalizacji czy przyrównanie średniej pensji za równoważnik jednego etatu w 2015 r. do średniej pensji za całą pracę z dyżurami w 2020 r., ale także na "czeski" błąd w postaci "statystów", a nie "stażystów" na grafice. Choć czy to na pewno błąd - trudno przesądzać, bo w materiale w TVP lektor również mówi o "statystach".
Skąd się biorą kwoty, które pokazuje TVP Info? To dane Ministerstwa Zdrowia. Co kluczowe, są to kwoty, w których do wynagrodzenia zasadniczego doliczono dodatki (np. za pracę w nocy, za pracę zmianową, stażowy) oraz wynagrodzenia za dyżury. Z tych samych danych resortu zdrowia wynika np., że gdyby wziąć pod uwagę tylko "gołe" wynagrodzenie brutto lekarza, który uzyskał specjalizację drugiego stopnia lub tytuł specjalisty w określonej dziedzinie medycyny, to nie jest to już ponad 13,6 tys. zł brutto, ale ok. 7,1 tys. zł. Inny przykład - wynagrodzenie zasadnicze brutto pielęgniarki (ze specjalizacją lub z tytułem magistra) wynosi nie ponad 6,1 tys. zł, ale niespełna 4,1 tys. zł.
Medycy zwracają uwagę, że - owszem - można zarobić w publicznej ochronie zdrowia takie pieniądze, jak podaje Ministerstwo Zdrowia (a za nim TVP Info). Tyle, że wymaga to pracy na granicy wytrzymałości, po kilkaset godzin w tygodniu.
Ministerstwo Zdrowia wzięło pod uwagę zarobki z uwzględnieniem dyżurów medycznych, na które lekarze godzą się, żeby zapewnić w szpitalu całodobową opiekę nad pacjentami. (...) Ministerstwo błędnie przyjęło, że dyżury są częścią etatu i pieniądze za nie można wliczać w miesięczną pensję lekarza. Stąd już tylko krok dzieli od uznania, że każdy specjalista pracujący w szpitalu publicznym zarabia średnio 13 tys. zł. Otóż nie. Te 13 tys. zł to pieniądze okupione ogromnym wysiłkiem ponad 300 godzin pracy miesięcznie, często kosztem własnego zdrowia
- pisał w czerwcu br. Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, w odniesieniu do wyliczeń Ministerstwa Zdrowia.
Podobnie na antenie radia TOK FM mówił ekonomista, dr Bogusław Grabowski. Jak wskazywał, wynagrodzenia części medyków mogą wydawać się wysokie, ale często łączą oni kilka etatów czy miejsc zatrudnienia.
Bo inaczej by rodzin nie utrzymali. Ale muszą też łączyć dla pacjentów, bo inaczej nie miałby kto leczyć. Bo są takie braki kadrowe. Maszynista, lotnik, pracownik w przemyśle czy na budowie nie będzie pracował na dwa etaty w dzień i w nocy
- mówił Grabowski.
Na przykładzie swojej sytuacji, o zarobkach w systemie ochrony zdrowia mówiła w Porannej Rozmowie Gazeta.pl Anna Bazydło, wiceprzewodnicząca Porozumienia Rezydentów, lekarka w trakcie specjalizacji z psychiatrii.
Jako rezydent pracuję w podstawowym wymiarze czasu pracy medyka - to etat 37,5 godziny tygodniowo plus 10 godzin i 5 minut dyżuru. Moja podstawowa pensja to 5478 zł brutto, do której niejako doliczane są nadgodziny, czyli moje dyżury. Dyżury są dodatkowo płatne, jako rezydent w pierwszych etapach szkolenia nie jestem wynagradzana za godziny nocne, ponieważ nie mogę wówczas świadczyć pracy. Jestem dwa razy w tygodniu na dyżurze towarzyszącym i to jest moja forma wykonywania pracy
- mówiła Bazydło.
Nie uważam, żeby moja pensja była niska. Przypomnijmy, że gdy rezydenci zaczynali głodować [w 2017 r. - red.], ich pensje wynosiły około 2,2 tys. zł, pikowały w kierunku płacy minimalnej. Ale nie uważam, żebym zarabiała adekwatnie. Uważam jednak, że po sześciu latach studiów, po obowiązkowym 13-miesięcznym stażu, lekarz na 24-godzinnym dyżurze mający pod sobą 300-350 pacjentów - jak ma to niejednokrotnie miejsce w szpitalach psychiatrycznych - nie powinien dostawać 35 zł za godzinę
- dodawała wiceprezes Porozumienia Rezydentów.
Kwestia wynagrodzeń medyków jest oczywiście ważna i nie ma co ukrywać, że jest jednym z powodów protestów. Jednak sprowadzanie ich istoty do żądań podwyżek jest dużym uproszczeniem sprawy. Bolączek w publicznym systemie ochrony zdrowia, na które chcą zwrócić uwagę medycy, jest znacznie więcej.
Chodzi właśnie m.in. o nienormowany czas pracy i konieczność pracy ponad siły. Wielu lekarzy, ratowników czy pielęgniarek wskazuje, że aby łatać braki kadrowe i/lub po prostu zarobić na utrzymanie rodzin, muszą pracować nawet po 300 i więcej godzin w miesiącu. - Wielu moich kolegów zapracowało się na śmierć - mówiła niedawno w rozmowie z Gazeta.pl Renata Florek-Szymańska z Porozumienia Chirurgów "Skalpel".
Innym postulatem medyków jest zniesienie "bata prawnego", pod którym pracują - zaostrzonego w 2020 r. w ten sposób, że za błędy grozi im nawet kara bezwzględnego więzienia. Proponują wprowadzenie tzw. systemu no-fault. Dawałby on medykom możliwość zgłoszenia błędu bez obawy przed odpowiedzialnością karną (choć mogliby ponosić odpowiedzialność dyscyplinarną czy cywilną), pacjentowi zaś pełne zadośćuczynienie za zdarzenia niepożądane.
Medycy oczekują także ograniczenia biurokracji lub/i zwiększenia zatrudnienia w systemie ochrony zdrowia czy wprowadzenia urlopów zdrowotnych po 15 latach pracy zawodowej. Domagają się także zwiększenia dostępności i jakości świadczeń dla pacjentów.
Jeśli teraz decydujemy się na finansowanie rozwiązań, które w momencie wykonania procedury są tańsze o 200-300 zł, ale wiążą się z gorszym rokowaniem, to wydamy na renty i świadczenia oraz fakt, że chory nie chodzi do pracy, miliony złotych. Jeśli możemy wyleczyć kogoś po udarze czy zawale, tak by mógł efektywnie wrócić do pracy, to powinien być nasz cel. A my oszczędzamy. W ochronie zdrowia mamy patologicznie rozrośniętą optymalizację, która pokazała, że ważniejsze od bezpieczeństwa pacjentów i personelu są tabelki w Excelu
- oceniała w Porannej Rozmowie Gazeta.pl Anna Bazydło.