Benzyna? 9,40 zł. Cukier? Ponad 6 zł. Liczymy, kiedy PiS straciłby koronny argument [WYKRES DNIA]

Mimo najwyższej od 20 lat inflacji premier, prezydent, prezes NBP oraz politycy i osoby związane z PiS i rządem regularnie powtarzają, że Polacy i tak mogą kupić za swoje pensje więcej litrów benzyny, kilogramów cukru czy bochenków chleba niż za czasów rządu PO-PSL. Ile musiałoby kosztować paliwo albo podstawowe produkty żywnościowe, żeby przestali powtarzać ten argument? Liczymy.
Zobacz wideo Kto jest winny wysokim cenom gazu? Sasin wskazuje, że to Tusk

Inflacja w Polsce rośnie, od pół roku jest już bardzo wyraźnie powyżej celu inflacyjnego NBP i cały czas się od niego oddala. We wrześniu wyniosła 5,9 proc. - najwięcej od 20 lat.

W październiku odczyt z szóstką z przodu jest według ekonomistów pewny. Co więcej, aktualne prognozy wskazują, że w kolejnych miesiącach inflacja może mocno zbliżyć się do 7 proc. lub nawet tę granicę przekroczyć. Później tempo wzrostu cen może spowolnić, ale raczej tylko delikatnie.

Ceny rosną? "Tak, ale można kupić więcej"

Gdy członkom szeroko pojętego obozu władzy pokazuje się dane o inflacji i cenach poszczególnych towarów i usług, odpowiadają tak, jakby włączała im się ta sama płyta: "ceny rosną wolniej niż pensje, Polacy mogą kupić za swoje pensje więcej niż za czasów rządów PO-PSL".

W ostatnich miesiącach premier Mateusz Morawiecki przekonywał, że Polacy mogą kupić coraz więcej cukru i par butów. W podobnym tonie wypowiadał się też prezes NBP Adam Glapiński - że inflacja nie ma negatywnego wpływu na zasobność naszych portfeli. Szef Rządowego Centrum Analiz Norbert Maliszewski pokazuje z kolei przeliczenia pensji Polaków na bochenki chleba, kurczaki i spodnie jeansowe.

Podobne wyliczenia we wtorek rano opublikował wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Błażej Poboży. Z kolei kilka dni wcześniej sekretarz stanu w Kancelarii Premiera Łukasz Schreiber dowodził, że 5,4 zł za litr benzyny za PO to dużo więcej niż 5,8 zł za PiS.

W końcu z tego samego argumentu skorzystał też w poniedziałek prezydent Andrzej Duda, któremu przypomniano tweet z 2012 r. Wówczas, przy cenie benzyny dochodzącej do 6 zł, sugerował, że "może czas przesiąść się na psie zaprzęgi".

Przypomnijcie jeszcze, jaka była siła nabywcza średniej pensji, emerytury i świadczeń społecznych do tego litra benzyny po 6 zł w 2012 r.

- napisał w poniedziałek prezydent.

Realne wynagrodzenia w gospodarce rosną

W gruncie rzeczy trudno się takiej retoryce dziwić, bo nasuwa się ona sama. Rzeczywiście od mniej więcej 2013 r. (a więc przez ostatnie lata rządu PO-PSL i całe rządy Zjednoczonej Prawicy) przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw w Polsce rośnie - z małym wyjątkiem po wybuchu pandemii - szybciej niż wskaźnik cen.

Polskie płace - oczywiście średnio rzecz ujmując - w efekcie długiego i dynamicznego wzrostu gospodarczego dynamicznie rosną. Jeśli zaś chodzi o inflację - dziś mało kto już o tym pamięta, ale w latach 2014-2016 mieliśmy wręcz deflację, czyli spadek przeciętnego poziomu cen w gospodarce.

Dane GUS wskazują, że przez sześć ostatnich lat - od października 2015 r. do września 2021 r. - inflacja wyniosła ok. 16 proc., a przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw o niemal 44 proc. Acz w ostatnich latach relacja ta nie wygląda już tak imponująco - w ostatnim roku różnica między tempem wzrostu pensji a cen to "tylko" 2,8 proc., w ostatnich dwóch latach ok. 5,5 proc.  

embed

Ale część Polaków z różnych powodów drażni to ciągłe odwoływanie się do tempa wzrostu pensji. Po pierwsze - nie wszyscy są beneficjentami 8- czy 10-procentowych podwyżek płac w ostatnich miesiącach, wszyscy zaś płacą więcej za paliwa, energię, gaz, wywóz śmieci, żywność.

Po drugie, nawet jeśli czasem to bardziej odczucie subiektywne niż poparte skomplikowanymi wyliczeniami, to jednak rośnie w naszym społeczeństwie przekonanie o panującej "drożyźnie". Tym bardziej że dane pokazują, że nasza inflacja nie jest podbijana wyłącznie przez niektóre towary czy usługi - w większym lub mniejszym stopniu drożeje w Polsce w zasadzie wszystko.

Obawy przed spiralą

Wielu ekonomistów (w tym w końcu też ci z Rady Polityki Pieniężnej) obawia się w takich okolicznościach nakręcenia spirali płacowo-cenowej. To sytuacja, w której przez wysoką inflację pracownicy mogą oczekiwać podwyżek, pracodawcy z tego powodu podnosić ceny, w efekcie rosnących cen w gospodarce pracownicy znów będą żądać wyższych płac i tak w koło Macieju.

Uruchomienie takiego mechanizmu (a zdaniem niektórych on już ruszył) jest niebezpieczne i trudne do zatrzymania. Sugerowanie, nawet jeśli poparte konkretnymi liczbami, że wysokie ceny nie są aż takim problemem, bo płace rosną jeszcze szybciej (i można kolejny kolejny raz iść do szefa po podwyżkę) z pewnością nie sprzyja hamowaniu tej spirali.

Tym bardziej że także działania i słowa rządu jednoznacznie wskazują, że bardziej od tłumienia wzrostu cen liczą się inne cele. Od 2022 r. ma wejść wszak w życie Polski Ład, który ma podnieść wynagrodzenia na rękę większości Polaków (a nieco obciąć m.in. najlepiej zarabiającym przedsiębiorcom, którzy już odgrażają się, że będą podnosić wobec tego ceny). Co więcej, w obliczu rekordowo wysokich cen energii nikt już nie mówi o systemowym wspieraniu wszystkich gospodarstw domowych, a raczej tylko tych najuboższych (choć energia na giełdzie towarowej jest o ponad połowę droższa, niż gdy rząd zamrażał taryfy na 2019 r.).

Dziesięć lat temu receptą prezesa Kaczyńskiego na wysokie ceny benzyny była obniżka akcyzy. Wtedy był jednak w opozycji. Dziś (jak mówił w weekend w RMF FM) uważa, że państwo nie powinno tego robić, bo ograniczy sobie dochody (które potem można przecież przeznaczać na kolejne transfery społeczne). Nikt też nie chce słyszeć o obniżce VAT na paliwo czy inne towary.

Trwają też przepychanki słowne między rządem a NBP w sprawie odpowiedzialności za zwalczanie inflacji. Prezes NBP Adam Glapiński regularnie przypomina, że wiele służących temu narzędzi ma w rękach rząd, a za obecną inflacją w pewnym stopniu odpowiadają regulacje ustawowe (np. windujące ceny wywozu śmieci) oraz nowe daniny (np. opłata mocowa w rachunkach za prąd albo opłata cukrowa). Na marginesie - inflację podnosić będzie nam także zapowiedziana już przez rząd podwyżka akcyzy na alkohol i papierosy od początku 2022 r.

Z kolei np. premier Mateusz Morawiecki dawał na początku października do zrozumienia, że to bank centralny powinien należycie reagować na wysoką inflację (co zresztą zrobił jeszcze tego samego dnia, gdy podniósł stopy procentowe).

Benzyna po ponad 9 zł, cukier po ponad 6 zł?

Szeroko pojęta władza regularnie przypomina, że może i ceny rosną, ale płace robią to jeszcze szybciej. W ramach eksperymentu postanowiliśmy sprawdzić, ile musiałyby wynosić ceny wybranych towarów i usług, żeby prezydent, premier czy przedstawiciele rządu orzekli, że jest już rzeczywiście bardzo źle, bo można kupić tyle samo danego towaru co za dramatycznych rządów koalicji PO-PSL. Przy jakim poziomie cen PiS straciłby swój koronny argument na cenowe bolączki Polaków?

W celu takiego porównania sprawdziliśmy - za GUS - ceny wybranych towarów i usług we wrześniu 2012 r. Następnie podnieśliśmy je o 60 proc. Tyle, w zaokrągleniu, wyniósł według GUS wzrost przeciętnego wynagrodzenia w minionych dziewięciu latach (przy inflacji ok. 16 proc.).

Co wyszło z tych wyliczeń? We wrześniu 2012 r. litr bezołowiowej benzyny "95" kosztował 5,86 zł. Dziś nie wystarczyłaby cena nawet 8 czy 9 zł, żebyśmy nie słyszeli, że w przeliczeniu na litry paliwa żyje nam się dostatniej. Byłoby to możliwe dopiero przy cenie niemal 9,40 zł.

Według danych GUS we wrześniu 2012 r. 1 kg cukru kosztował ok. 4 zł. Od tego czasu potaniał i dziś - również według danych GUS - średnio kosztuje ok. 2,80 zł. Cukier to więc doskonały kandydat do przeliczania nań naszych pensji, bo efekt jest iście spektakularny (z jednej strony spadek ceny, z drugiej wzrost pensji). 1 kg cukru musiałby kosztować niemal 6,40 zł, żebyśmy nie słyszeli, że w 2012 r. można było kupić mniej cukru za przeciętną pensję.

We wrześniu 2012 r., według danych GUS, półkilogramowy bochenek chleba pszenno-żytniego kosztował 2,25 zł. Od tego czasu mocno podrożał - we wrześniu br. GUS wskazał, że kosztował 3,21 zł. Choć premier Mateusz Morawiecki miał poważne trudności z tym, żeby powiedzieć, ile kosztuje chleb, ma prawo nadal przekonywać, że stać nas na więcej bochenków niż "za Tuska". Po ten argument nie mógłby sięgać dopiero, gdyby chleb (pszenno-żytni, 0,5 kg) kosztował dziś ok. 3,60 zł.

embed

Jest jednak też sporo produktów, w których obóz rządzący nie powinien dla własnego dobra przedstawiać siły nabywczej naszych wynagrodzeń. To choćby ziemniaki. Według GUS we wrześniu 2012 r. ich 1 kg kosztował ok. 70 gr. Dziś trzeba za nie zapłacić już ponad 1,80 zł. Polaków stać dziś na mniej ziemniaków niż "za Tuska" - musiałyby one kosztować tylko ok. 1,15 zł/kg, żeby linia PiS się zgadzała.

Podobnie jest np. z cebulą, która podrożała przez ostatnich dziewięć lat niemal o 100 proc. (z 1,63 zł do 3,16 zł/kg). Gdyby cena cebuli podążała za przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce, powinna wynosić ok. 2,60 zł/kg.

Według danych GUS mocniej od przeciętnego wynagrodzenia w ostatnich dziewięciu latach podrożały też m.in. wizyty u lekarzy specjalistów (o ok. 75 proc., z ok. 79 zł do niemal 139 zł) i bilety kolejowe (o 80 proc., z 43 do 78 zł - chodzi o bilet jednorazowy, normalny, na przejazd pociągiem pospiesznym pierwszej klasy, na odległość 291-300 km).

Obóz rządzący - w oparciu o oficjalne dane - ma prawo chwalić się tym, że w ostatnich latach inflacja była i jest niższa niż przeciętny wzrost wynagrodzeń. Oznacza to, że przeciętnego Kowalskiego z GUS-owskich tabel stać na więcej niż np. rok, dwa, pięć czy dziesięć lat temu. Z politycznego punktu widzenia nie powinno dziwić, że rząd czy prezydent sięgają po atrakcyjne liczby, które spadają im z niego. Powinni oni jednak pamiętać, że granica pomiędzy taką retoryką a wzbudzaniem w społeczeństwie odczucia, że wysoka inflacja jest lekceważona oraz że lekiem na nią są ciągłe podwyżki płac, jest cienka. Jej przekroczenie może mieć dla gospodarki bardzo poważne skutki.

Więcej o: