5592 nowe przypadki COVID-19 zaraportowało 21 października przed południem Ministerstwo Zdrowia. Ponadto ostatniej doby 46 osób przegrało walkę z koronawirusem. Zwłaszcza pierwsza z przytaczanych liczb jest alarmująca. Tak wielu nowych zachorowań nie wykryto od blisko pół roku. Po raz ostatni wyższe dane resort zdrowia przedstawił 7 maja, kiedy wirusa SARS-CoV-2 wykryto u 6053 osób.
Fakt, że wracamy do statystyk zachorowań, które znamy z dotkliwej dla Polski i Polaków wiosennej trzeciej fali pandemii, to niejedyna zła wiadomość. Więcej niepokoju powinna budzić dynamika przyrostu liczby zakażonych COVID-19 w ostatnich czterech tygodniach. Ta jest bowiem zatrważająca.
Jeszcze w ostatnim tygodniu września dziennie przybywało średnio 887 osób zakażonych koronawirusem. W pierwszym tygodniu października było to już jednak 1414 nowych przypadków, co przekłada się na wzrost o niemal 60 proc. Drugi tydzień października pogłębił ten trend, bo zanotowaliśmy kolejny skok w górę - tym razem o ponad 42 proc. Średnia tygodniowa liczba nowych przypadków wyniosła wówczas 2014. Najgorszy pod tym względem był jednak ostatni tydzień - od 15 do 21 października. Tu przeciętnie infekcję stwierdzano u 3592 ludzi na dobę. To skok aż o 78,4 proc. względem poprzedniego tygodnia.
Więcej o wzbierającej czwartej fali pandemii koronawirusa przeczytaj na stronie głównej Gazeta.pl
Liczby nie kłamią. Czarno na białym widać, że czwarta fala pandemii rozpędza się z każdym kolejnym tygodniem. Jeśli przyjąć, że obecne zawrotne tempo utrzyma się przez kolejne cztery tygodnie, to w trzecim tygodniu listopada siedmiodniowa średnia zakażeń może wynieść nawet 36 tys. przypadków. To, oczywiście, najczarniejszy możliwy scenariusz, który nie uwzględnia wprowadzenia nowych-starych restrykcji. Ale nawet jeśli obostrzenia zostaną zaordynowane natychmiast, uda nam się jedynie spowolnić obecny trend. Zwłaszcza że zauważalne efekty restrykcji są widoczne mniej więcej z dwutygodniowym opóźnieniem.
Rządzący są świadomi tego, że sytuacja dramatycznie się pogarsza.
Ostatnie dni to odejście od stabilnego wzrostu. Sytuacja staje się bardzo poważna. Widzimy to już nie tylko na poziomie zakażeń, ale także na poziomie hospitalizacji
- przyznał na zorganizowanej 20 października konferencji prasowej minister zdrowia.
Ta sytuacja jest dla nas alertem, ogromnym czerwonym światełkiem
- podkreślił Adam Niedzielski.
Szef resortu zdrowia szczególnie mocno akcentował to, o czym piszemy, a więc zawrotny wzrost tygodniowej dynamiki nowych zachorowań na COVID-19.
Przez ostatnie dni mamy do czynienia z eksplozją pandemii. Mamy 85 i 100-proc. wzrosty z tygodnia na tydzień
- wskazał polityk.
Niedzielski przyznał, że zarówno resort zdrowia, jak i rząd, myślą już o wprowadzeniu restrykcji, których celem byłoby spowolnienie tempa rozwoju czwartej fali pandemii.
To już ten czas, że trzeba podejmować coraz bardziej drastyczne kroki. Będziemy musieli je podjąć, jeśli trendy się utrzymają
- wyjaśnił. Zapewnił jednak, że "nie ma w tej chwili dyskusji o lockdownie", a w kontekście Wszystkich Świętych dodał, że cmentarze "na pewno będą otwarte, nie będzie żadnego zaskakiwania".
Dlaczego sytuacja w Polsce pogarsza się tak szybko i tak nagle? Można wskazać trzy kluczowe powody. Po pierwsze, wariant Delta koronawirusa jest najbardziej zakaźną i najzjadliwszą odmianą wirusa SARS-CoV-2, z jaką mieliśmy do tej pory do czynienia. Rozprzestrzenia się błyskawicznie, a ludzie przechodzą go dotkliwiej niż dominujący wcześniej w Europie wariant brytyjski.
Po drugie, w wielu państwach Europy czwarta fala pandemii jest już w znacznie bardziej zaawansowanym stadium niż w Polsce. W Wielkiej Brytanii mamy po 40-50 tys. nowych przypadków dziennie, na Ukrainie i w Niemczech po około 20 tys. Wiele krajów Starego Kontynentu przywraca obostrzenia i zastanawia się nad lockdownami. Jednak w sytuacji, gdy przemieszczenia się pomiędzy krajami nadal jest możliwe, było tylko kwestią czasu, kiedy i w Polsce zaobserwujemy poważne wzrosty liczby chorych.
Wreszcie po trzecie, ponieśliśmy jako państwo klęskę w przekonywaniu Polaków do szczepień. Narodowy Program Szczepień (NPS), mimo zakrojonych na olbrzymią skalę kampanii promocyjnych i zachęt materialnych, nie spełnił swojego zadania. Duża część Polaków wciąż boi się szczepionek i nie chce się szczepić.
Pod względem wyszczepienia populacji jesteśmy na szarym końcu Unii Europejskiej. Przynajmniej jedną dawkę szczepionki przeciwko COVID-19 przyjęło raptem 53,09 proc. Polaków (52,32 proc. dwie, a 0,77 jedną). Za nami są jedynie Chorwacja (45,94), Słowacja (45,55) i Rumunia (34,61). Nie ma sensu porównywać się z państwami, które liderują UE pod względem szczepień - w Hiszpanii, Portugalii i na Malcie jedną dawkę przyjęło co najmniej 80 proc. społeczeństwa, co daje wynik bardzo bliski uzyskaniu tzw. odporności populacyjnej dla wariantu Delta. Jednak nawet unijna średnia (68,43) jest dla nas wynikiem absolutnie nieosiągalnym.
Polski rząd dokładnie wiedział, że jesienią czeka nas starcie z czwartą falą pandemii. Wiedział też, że NPS w swoim obecnym kształcie poniósł dotkliwą porażkę. Podobnie wiedział, że mniej więcej jedna czwarta, a nawet jedna trzecia Polaków nie planuje się szczepić przeciwko COVID-19. Z wiedzą na żaden z tych tematów nie zrobiono nic.
Można przypuszczać, czy była to indolencja, czy świadoma decyzja, wynikająca z tego, że lwia część przeciwników szczepień przeciwko koronawirusowi (zwłaszcza tych obligatoryjnych) oraz surowszych obostrzeń dla osób niezaszczepionych zamieszkuje tereny, które są politycznymi bastionami partii rządzącej. Nastąpienie im na odcisk w sytuacji, gdy koalicja rządząca przeżywała ostatnio trudne miesiące, byłoby decyzją wielce ryzykowną politycznie, choć równie wskazaną medycznie i ekonomicznie. Nie zrobiono tego jednak. Polityka znów wygrała z odpowiedzialnością i zdrowym rozsądkiem. Dzisiaj zaczynamy widzieć efekty takiego kursu, ale w pełnej krasie objawią nam się one za mniej więcej miesiąc.