Tej jesieni w Polsce sporo czasu i miejsca poświęciliśmy w Polsce dyskusji o tym, ile i jak ciężko powinni pracować Polacy. Czy ciężka praca gwarantuje życiowy sukces? Czy może tylko zmarnowane zdrowie i stracony czas? Czy dzięki ciężkiej pracy wszyscy mamy równe szanse na spektakularną karierę i idący za nią dobrobyt, czy może jednak to inne czynniki o tym decydują? Między innymi na te pytania staramy się odpowiedzieć w cyklu "Przetyrani", który poświęciliśmy zarówno samej pracy Polaków, jak i temu w jaki sposób tę pracę postrzegamy i jak o niej mówimy.
Wszystkie materiały z cyklu „Przetyrani" przeczytasz tutaj i tutaj.
*****
Dominik pracuje 230 godzin w miesiącu. Bo musi. Inaczej nie byłby w stanie spłacić długów. - Kiedy byłem bezrobotny, zapożyczyłem się dość ostro. Na kwotę liczoną w tysiącach złotych. Dług zaprząta mi głowę, myślę o nim cały czas. To męczące. Chciałbym jak najszybciej wygrzebać się spod kreski, dlatego dorabiam jeszcze dodatkowo. Nie jest mi lekko, ale stwierdziłem, że im mocniej tak pocisnę, tym prędzej będę miał spokój - podkreśla.
Przed świętami Bożego Narodzenia jest więcej pracy w sklepie. Jak nie uda się zebrać kasy do kwietnia, będzie harował do wakacji przyszłego roku. Liczy, że wtedy spłaci zobowiązania.
Dominik jest z Rudy Śląskiej. Ma 31 lat. Mieszka w Tarnowie w wynajmowanym mieszkaniu. Przeprowadził się tam dwa lata temu. Sprzedał wszystko, co miał, rzucił stare życie i zaczął od nowa. Pisze teksty dla dwóch portali, a nocami wykłada towar w sklepach.
Na jego sytuację życiową w znaczący sposób wpłynęła pandemia COVID-19.
Przed marcem 2020 roku zakładałem, że będę pracował na magazynie. Zrobiłem nawet uprawnienia na obsługę wózka widłowego. Kurs kosztował 400 zł. Niestety tam, gdzie miałem pracować, zaczęły się zwolnienia. Ostatecznie nie zostałem zatrudniony. Zostałem z tymi papierami na wózek
- mówi.
Aneta jest kobietą w średnim wieku. Całe życie w Warszawie. Jej córka pisze w mediach społecznościowych, że słabo pamięta mamę z dzieciństwa.
To przykre, ale rzeczywiście dużo pracowałam. Średnio jakieś dziesięć godzin dziennie, razem z sobotami. Prowadziłam księgowość różnym firmom. Etat w jednej pracy, potem dorabianie gdzieś tam. Do tego rozliczanie firm w ramach własnej działalności gospodarczej. Poza tym nieustannie musiałam się dokształcać. Ten zawód tego wymaga. Dlatego zazwyczaj w weekendy do pracy dochodziła nauka
- opowiada.
Kiedy zaczynała pracę - na początku lat 90. - nie miała nic. Trzeba było budować wszystko od zera.
Nie mieliśmy wiedzy na temat odpoczynku i tego, że jeśli w porę nie wrzucimy na luz, to po prostu się wykończymy. Dzisiaj nie pracowałabym już tak dużo. Ale wiem to, mając dzisiejszą wiedzę. W przeszłości wiedziałam tylko, że mam ciężko pracować
- podkreśla.
Marcin ma 28 lat. Pochodzi ze Skarżyska-Kamiennej. Jest właścicielem pracowni artystycznej w Warszawie. W przeszłości pracował także jako fotograf. Ile pracuje?
W ekstremalnych sytuacjach około doby. W czasie długich dniówek jakieś 14-16 godzin
- mówi.
Twierdzi, że czuje potrzebę działania. Wykonywania pracy. W jego rodzinie też dużo się pracowało. Zwłaszcza tata sporo pracował. To z rodzinnego domu wyniósł takie wzorce. Poza tym - jak mówi - przesiadywanie w pracy przez długie godziny ułatwia mu poczucie, że wcale nie jest do tego zmuszony.
To znaczy, kiedy pracowałem na czyjeś zlecenie i zdarzało mi się tyrać po 14-16 godzin, to nie czerpałem z tego satysfakcji. W obecnej sytuacji moja praca to także sposób na spędzanie wolnego czasu. Po prostu to lubię
- przyznaje.
Od swoich pracowników nie wymaga tego, by dorównywali jego wynikom.
Kuba ma 31 lat. Jest operatorem filmowym. Pochodzi z małej miejscowości w Małopolsce. Obecnie mieszka i pracuje w Warszawie. Wśród znajomych uchodzi za tytana pracy. Pytam go o sprawę rzekomo mobbingowanych pracowników studia Papaya Films, nagłośnioną przez Jana Śpiewaka.
W branży filmowej jest tak, że do wynagrodzenia wlicza się tylko godziny spędzone na planie. W tej sprawie z Papayą temat podnieśli ludzie z produkcji. Są brani za najgorszy sort. W kontekście tego, jak ich się traktuje. Zapieprzają najwięcej, jeśli chodzi o wymiar godzin, a jako kierownicy produkcji dostają niewspółmiernie niskie stawki
- mówi. Dodaje, że to im zawsze obrywa się najmocniej:
Wszystko, co złe, to do nich. Producent, klienci, osoby techniczne - jak np. oświetleniowcy czy asystenci kamery - zazwyczaj do nich kierują swoje zastrzeżenia związane z brakiem realizacji pewnych umownych ustaleń.
Jak przyznaje, w kontrze powstają związki zawodowe, a w branży mówi się coraz więcej o ochronie pracownika. Jest totalnie za tym. Uważa jednak, że bez lobby politycznego, nakierowanego na prawa pracowników branży filmowej, rzeczonej ochrony nie uda się osiągnąć.
Z perspektywy czasu Aneta uważa, że praca więcej jej zabrała, niż dała. W przeszłości pracowała dużo, ponieważ musiała gdzieś mieszkać razem z rodziną. W jej związku to ona była osobą, która mogła zarobić więcej pieniędzy.
Podjęła pracę, kiedy jej córka miała ledwie osiem miesięcy. W tamtym okresie jej ówczesny mąż miał trudności ze znalezieniem zatrudnienia. Nie pracował. Tak wyszło.
Potem była inna historia. W kolejnym małżeństwie byłam wykorzystywana do tego, żeby pracować jak najwięcej. Spłacałam wówczas nie tylko swoje kredyty, lecz także kredyty męża. Wpadłam w pułapkę pewnej przemocy ekonomicznej, której - w tamtym czasie - nie dostrzegałam. Wtedy myślałam, że po prostu tak trzeba robić
- przyznaje.
Dominik, żeby dorobić, zatrudnił się na czarno w stolarni. Nie zaproponowali mu żadnej umowy. Nieprzyjemna praca. Nie wytrzymał długo. Po trzech tygodniach się zwolnił. Rzucił wszystko i wyjechał nad morze.
Kiedy wróciłem, zatrudniłem się w redakcji. Pracowałem na umowie o dzieło. Po pół roku wysłali mnie na miesiąc postojowego. Miesiąc bez wypłaty. Potem się odezwali i znowu pracowałem tam przez 30 dni. A potem znowu cztery tygodnie bez kasy. Oficjalnie mam tam umowę do grudnia, ale nie piszę dla nich już od dawna. Może o mnie zapomnieli. Albo zwolnili i zapomnieli powiedzieć. Tak samo jak w przypadku innych pracowników
- mówi.
Więcej reportaży przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl
Przyznaje, że nie ma życia prywatnego. Czasem znajdzie dwie godziny na to, żeby obejrzeć film. Powrót do domu po nocce. Trzy godziny snu i do pracy na siódmą rano. Na szczęście zdarzają się wolne weekendy. Wtedy ma czas dla swojej dziewczyny, z którą mieszka. Pytam, co ona na ten natłok pracy.
Była przy mnie przez cały ten czas. Wspiera mnie. Wie, jak to wyglądało w czasie pandemii. Pogodziła się z tym. Cóż, jest jak jest i trzeba pracować
- stwierdza.
- Fakt, że zarobiłem sporo pieniędzy - przyznaje Kuba. Kosztem życia prywatnego. Ceną było też zdrowie, bo - jak tłumaczy - stres był duży.
W jednym z dużych, polskich filmów jedna z postaci płonie. Masz jedno jedyne podejście, żeby to nagrać. Napięcie jest ogromne, bo jak ci nie wyjdzie, to może to wpłynąć źle na twoją dalszą karierę. W końcu uznałem, że muszę zacząć odpoczywać po takich akcjach. Nauczyć się tego
- dodaje.
Aneta skarży się, że praca przede wszystkim zabrała jej zdrowie. Księgowa pracowała w różnych stanach zdrowotnych i do tej pory się to nie zmieniło. W stanie niezwykłego bólu. Na leżąco, po operacji odcinka lędźwiowego kręgosłupa.
Wtedy załatwiłam sobie odcinek szyjny, ponieważ pracując na leżąco, dociska się podbródek do klatki piersiowej. Po pół roku od jednej operacji miałam kolejną tylko dlatego, że pracowałam przez cały czas. Także w trakcie rehabilitacji. Mój mąż wówczas nie pracował
- opowiada.
Kuba wie, że nie chce już harować tyle, co kiedyś. W przeszłości pracował ciągiem przez trzy lata. Jako urlop traktował zagraniczne wyjazdy do pracy. Był m.in. w Stanach Zjednoczonych i Włoszech. Tam zawsze zdarzył się jakiś dzień wolnego. Myślał, że tyle wystarczy. Nie wystarczyło. Po zarobkowym cugu zaczęły się jego problemy zdrowotne. Ich finał rozegrał się w szpitalu.
Miałem wtedy 28 lat. Brałem tabletki przeciwbólowe, ale nie pomagały. Czułem się tak, jakby ktoś ściskał moją głowę w imadle. Byliśmy w połowie kręcenia serialu. Skończyliśmy zdjęcia tego dnia, poszedłem na SOR. Wysiedziałem tam sześć godzin. W końcu przyjęli mnie, zrobili badania. Lekarz pyta, czy dużo pracuję. Odpowiadam, że dużo. Kazał mi zmienić tryb życia. Okazało się, że ból, który czułem, był spowodowanym silnym spięciem w odcinku szyjnym. Wszystko przez nerwy, stres i brak odpoczynku
- opowiada.
Marcin z kolei nie boi się o to, że wielogodzinna praca odbije się niekorzystnie na jego zdrowiu. Ma większy komfort niż pracownicy na etatach, bo wykonuje wolny zawód. Pracuje przez 10-12 godzin dziennie, ale w międzyczasie robi sobie przerwy. Chodzi na spacery z psem, czasem wychodzi z kimś na lunch. Nie czuje takiego zobowiązania jak na etacie, gdzie musiałby pracować przez kilkanaście godzin. Sytuacje stresowe przytrafiają mu się rzadko.
W rozmowie z Mikołajem Fidzińskim z Next.gazeta.pl Andrzej Kubisiak, zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego, przyznał, że w Polsce od lat 90. pokutuje przekonanie, że tylko ciężką pracą ludzie mogą osiągnąć sukces. Ogrom nauki, a potem pracy to trampolina do awansu społecznego. - To nie do końca jest prawdą. Bez ciężkiej pracy trudno osiągnąć sukces, ale nie jest ona gwarantem sukcesu - podkreślił ekspert.
Jest rzesza ludzi, która jest rozczarowana takim stawianiem sprawy, bo "spełnili" te warunki - zdobyli np. wyższe wykształcenie, bardzo ciężko pracowali, a i tak mają problem, żeby zamknąć miesięczny budżet. Mówienie tym ludziom, że mieliby pracować jeszcze dłużej albo jeszcze ciężej, albo jeszcze bardziej się dokształcać - to nie jest gwarancja sukcesu. To niebezpieczna mitologizacja, która prowadzi w ślepą uliczkę
- dodał.
W rozmowie ze mną Dominik odnosi się do słów prof. Marcina Matczaka, który w wywiadzie dla "Polityki", mówiąc o młodej lewicy, przyznał, że "wątpi, aby tacy ludzie byli gotowi pracować po 16 godzin na dobę, żeby osiągnąć sukces".
16 godzin to jest ostry zapierdol. Kiedy pracuję czasem przez 13 albo 14 godzin dziennie to jestem padnięty zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Zwłaszcza wtedy, kiedy powtarza się to codziennie przez kilka dni. 16 godzin pracy nie życzę nawet najgorszemu wrogowi
- podkreśla Dominik.
Aneta uważa, że w dzisiejszych czasach znacznie więcej mówi się o zachowaniu właściwej równowagi między pracą a odpoczynkiem. Wydaje jej się, że wyścigi szczurów już się skończyły.
Współcześni młodzi ludzie widzą, co ta ciężka praca porobiła z ich rodzicami. O tym, że moje pokolenie było bardzo zapracowane, nie czerpało przyjemności z życia, bo po prostu w kółko praca i praca, nasze dzieci słyszały w domach. Były świadkami tego stanu rzeczy. Wyciągały wnioski. Nie mam za złe młodym ludziom, że potrafią powiedzieć, że taki styl życia nie jest dla nich. Uważam, że człowiek powinien umieć o siebie zadbać. Straconego zdrowia nikt mu potem nie odda
- podsumowuje.