Prezydent Biden tonie. "Zapnijmy pasy, szykujmy się na powrót Trumpa"

Grzegorz Sroczyński
Inflacja skoczyła do 6,2 proc. "Wina Bidena". Ceny benzyny poszły w górę o 50 proc. "Wina Bidena". I nawet jeśli rozwiązania z ustawy "Build Back Better" podobają się ludziom, to wciąż słyszą od Republikanów, że wydatki publiczne skończą się jeszcze większą inflacją, a Biden chce drukować dolary bez pokrycia - z Tomaszem Makarewiczem z Uniwersytetu w Bielefeld rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Na okładce "The Economist" Biden znika w wielkiej czarnej dziurze. Jest z nim aż tak źle?

Tomasz Makarewicz: Pierwsze miesiące były dla Bidena bardzo dobre, amerykańska polityka trochę się uspokoiła po wybrykach Trumpa, liberałowie mówili: "Oto nareszcie wróciła normalność". Nowy prezydent wprowadził udany pakiet fiskalny, ludzie szybko zobaczyli efekty: zasiłki dla dzieci, czeki dla bezrobotnych, dodatkowe pieniądze dla władz stanowych i służby zdrowia na czas pandemii. No i szczepionki. Biden przeprowadził sprawnie akcję szczepień, dwie dawki przyjęło już 70 procent dorosłych. A potem gdzieś w okolicach wakacji wszystko zaczęło się sypać i Biden zaczął tracić.

Dlaczego?

Po pierwsze rekordy szczepień przypadły dokładnie w przerwie między falami zakażeń, więc ludzie ulegli złudzeniu, że pandemia się skończyła. I wtedy zachorowania zaczęły rosnąć: "No jak to? Szczepiliśmy się, Biden odtrąbił sukces i co?". Druga sprawa to wielki pakiet inwestycji publicznych, o który Demokraci kłócili się między sobą przez ostatnie pół roku. Trzecia rzecz - Afganistan. Każdy rozsądny Amerykanin powinien się cieszyć, że Biden wycofał wojska z tej pozbawionej sensu wojny, ale media amerykańskie rozpętały wokół tego prawdziwą histerię: wycofanie "naszych chłopców" powinno przebiegać całkiem inaczej, godniej, nie w takim pośpiechu, to kapitulacja na całej linii itd. itp. Media amerykańskie mają dziwny stosunek do wojska i wojen. Kiedy Trump wystrzelił pociski na Syrię, to znany publicysta Brian Williams użył w swoim programie cytatu z Leonarda Cohena. Startuje rakieta, która zaraz zabije ileś osób, a dziennikarz bez żenady recytuje strofy, jakie to piękne.

Prawicowy dziennikarz?

Właśnie nie! To nie było w FoxNews, tylko w lewicowo-liberalnej MSNBC. Tak czy inaczej media w USA kochają wojnę i przedstawiły wycofanie z Afganistanu jako porażkę administracji Bidena. Wtedy nastąpiło załamanie sondaży. W dodatku - jak już mówiłem - cały czas Kongres debatował nad wielkim pakietem inwestycji publicznych, co się ciągnęło i było spektaklem naprawdę żałosnym.

Żałosnym?

Każdy prezydent USA chce pozostawić po sobie coś, co Amerykanie nazywają „legacy" - dziedzictwo. Najlepszym przykładem jest pakiet ustaw "New Deal" Franklina Delano Roosevelta albo "Civil Rights Act" Lyndona B. Johnsona. Obama myślał, że jego dziedzictwem będzie Obamacare, a Biden chce pozostawić po sobie wielki pakiet infrastrukturalny: odbudować drogi, które w USA są w stanie fatalnym, naprawić mosty, poprawić stan kolei, pociągnąć porządne kable internetowe, wymienić rury wodociągowe, bo na wielu przedmieściach wciąż leżą rury ołowiane i woda jest niebezpieczna dla zdrowia. Biden obiecał w kampanii jeszcze więcej: potężne inwestycje w zieloną transformację oraz w coś, co nazwał "infrastrukturą ludzką". Sztandarowe pomysły to reforma systemu Medicare dla seniorów, która miała im zapewnić bezpłatną opiekę okulistyczną, laryngologiczną i dentystyczną, czyli starsi Amerykanie dostawaliby od państwa sztuczne szczęki, okulary i aparaty słuchowe, teraz wielu na to nie stać, ludzie chodzą w USA bezzębni jak u nas po wojnie. Medicare miało też wreszcie negocjować ceny leków z dostawcami, teraz płaci wedle ich życzenia. Kolejna obietnica Bidena to płatne urlopy macierzyńskie, bo w Stanach nie istnieje coś takiego, chyba że masz farta i wywalczysz sobie u pracodawcy płatny urlop na dziecko, ale taki przywilej ma zaledwie 18 procent kobiet. A kolejna obietnica to darmowe żłobki.

No i?

I to wszystko się posypało. Nie przeszło przez Kongres.

Ale dlaczego? Bo wyborcy tego nie chcą?

Chcą! Biden obiecywał to wszystko w kampanii i dlatego wygrał. Te rzeczy mają poparcie społeczne na poziomie 60-70 procent. Żłobki - 80 procent.

To w czym problem?

Biden przyjął strategię, że trzeba coś zrobić razem z Republikanami i pokazać, że oto się wznosimy ponad konflikty partyjne. Podzielił swój wielki pakiet na dwa mniejsze: osobno drogi, mosty i generalnie lanie betonu, co Republikanie od początku popierali, a osobno inwestycje w zieloną transformację gospodarki i "infrastrukturę ludzką", co tamci uważają za socjalizm i drugą Wenezuelę. W efekcie lanie betonu przez Kongres gładko przeszło, ale drugi pakiet - Biden nazwał go "Build Back Better Plan" - został zablokowany. Powstał pomysł, żeby te wszystkie obietnice z kampanii - urlopy macierzyńskie, żłobki, zielone inwestycje, poszerzenie Medicare - zostały wprowadzone jako nowelizacja budżetu.

Nowelizacja?

Bo do tego Demokraci nie potrzebują głosów Republikanów. Procedura jest co prawda bardziej skomplikowana, taka nowelizacja budżetu musi przejść przez wszystkie możliwe komisje, ale w Senacie wystarczy, że zagłosuje za nią zwykła większość. A Demokraci ją mają - dysponują dokładnie jednym głosem przewagi w Senacie.

No i?

Też nie wyszło, bo w Partii Demokratycznej posypały się własne szeregi. Dwoje Demokratów powiedziało, że nie zagłosują za programem Bidena: Joe Manchin i Kyrsten Sinema. Twierdzili, że nie odpowiadają im koszty pakietu - na początku mówiono nawet o 10 bilionach dolarów. Dla porównania całe amerykańskie PKB to około 20 bilionów dolarów.

Czyli "Build Back Better Plan" kosztowałby 50 procent PKB Stanów Zjednoczonych?! To chyba byłby najwyższy publiczny pakiet w historii?

Tak, choć były to tylko początkowe przymiarki, potem ta kwota zeszła do sześciu bilionów. W dodatku cały czas mówimy o wydatkach rozłożonych na dziesięć lat. Wypracowano kompromis: obcięto program do 3,5 biliona dolarów, czyli 350 miliardów rocznie. Dla porównania Pentagon tylko w tym roku dostał 750 miliardów. Tyle że senator Manchin znowu się nie zgodził. Program kolejny raz obcięto - do 1,75 biliona. W ten sposób Kongres spędził pół roku na ostrzale artyleryjskim i przerzucaniu się w Senacie argumentami, czy robić jeden pakiet, czy dwa i za ile. Dzika awantura.

Między partiami?

No właśnie nie, wszystko odbywało się pomiędzy Demokratami! Prawe skrzydło kłóciło się z lewym. Konserwatywny Manchin wychodził na mównicę i ogłaszał, że jeśli ktoś domaga się płatnego urlopu macierzyńskiego, to ma "roszczeniową mentalność". W tym samym czasie prezydent Biden mówił, że Amerykanki zasługują na urlop macierzyński. "No to co oni w końcu uważają? Powariowali?" - mówili ludzie. W końcu senator Manchin ogłosił, że nie zgadza się również na zieloną transformację, a senator Sinema - na reformy służby zdrowia. Wtedy do pieca zaczęło dorzucać lewe skrzydło Partii Demokratycznej, wyciągnęli Manchinowi, że ma udziały w firmach handlujących węglem, czyli jest baronem węglowym i zielona transformacja to coś, co go po prostu uderzy po kieszeni. Okazało się też, że senator Sinema dostaje duże dotacje od Big Pharma.

Leży na stole ważny pakiet reform, który popiera większość społeczeństwa, ale nie udaje się go przepchnąć przez Kongres, bo kilku polityków czuje większą lojalność wobec korporacji, które im finansują kampanie, niż obywateli, tak?

Owszem.

A kiedy Demokraci się kłócili, przyszła kolejna fala pandemii, przydarzył się Afganistan i skoczyła inflacja?

Tak.

Trump pewnie tryumfuje: patrzcie, oto "Sleepy Joe" nic nie jest w stanie zrobić, dokładnie jak przewidywałem.

Na wiecach jest pijany ze szczęścia. Cała ta trumpowa machina propagandowa pracuje pełną parą. Jeszcze jedna rzecz: Trump jako prezydent był w mediach na okrągło, wyskakiwał nawet z lodówki. Liberalne media też go pokazywały non stop, bo niebywale poprawiał wyniki, każdy kolejny jego wyskok, każda skandaliczna wypowiedź powodowały, że oglądalność skakała pod niebo, a wraz z nią wpływy z reklam. Biden natomiast pojawia się bardzo rzadko, podobnie rzadko pojawiają się ludzie z jego otoczenia. Więc jeśli ludzie widzą Demokratów w telewizji, to nie prezydenta, tylko polityków biorących się za łby w Kongresie i nie potrafiących dogadać się w sprawie reform. 

Biden rzeczywiście tonie?

Według najbardziej pesymistycznych sondaży tylko 38 procent Amerykanów wystawia mu dobrą ocenę, a prawie 60 procent daje mu złą. Czyli - tak się o tym mówi w USA - znalazł się 22 punkty procentowe pod wodą. Do tego jeszcze Demokraci zaliczyli ostatnio poważną klęskę w Wirginii. W czasie wyborów prezydenckich Biden wygrał tam aż dziesięcioma punktami procentowymi, a teraz nagle Demokraci przegrali wybory na gubernatora. Kiedy pytano ludzi, dlaczego odwrócili się od Partii Demokratycznej, najczęściej odpowiadali: "Bo Biden za mało robi". To może być równia pochyła. Następne wybory do Izby Reprezentantów są za rok w listopadzie i Demokraci prawdopodobnie stracą Kongres. Wtedy Biden będzie miał związane ręce i nic przez Kongres nie przepchnie.

A jego "Build Back Better Plan"? Co z nim się teraz dzieje?

Leży w Senacie. Wykastrowany.

Co wycięto?

Głównie programy społeczne. Na przykład z ambitnych planów poszerzenia Medicare zostały w zasadzie tylko darmowe aparaty słuchowe.

Dlaczego w Ameryce kolejny raz nie udaje się przegłosować pakietu reform, które mają poparcie społeczne?

Bo amerykański system polityczny jest dziwny. Po pierwsze faworyzuje Republikanów. Mój ulubiony przykład to Wyoming kontra Kalifornia. Liberalna Kalifornia ma siedemdziesiąt razy większą populację niż konserwatywny stan Wyoming, tam mieszka 39 mln ludzi, a tu zaledwie pół miliona, ale wybierają tyle samo miejsc w Senacie.

Ale jeśli darmowe żłobki mają 80 procent poparcia, to wyborcy konserwatywni też ich chyba chcą?

Chcą. Jednak fakt, że jakieś pojedyczne rozwiazanie jest popularne, wcale nie oznacza, że cała ustawa jest popularna. Zwłaszcza, jeśli przestawia się ją jako komunizm i Gułag, który powstanie w Ameryce natychmiast po wprowadzeniu socjalnych pomysłów Bidena. Zapytano kiedyś Amerykanów, co sądzą o Obamacare, a za chwilę o to, czy koncerny zdrowotne powinny mieć prawny obowiązek ubezpieczania każdego obywatela - teraz niektórym odmawiają albo dają zaporowe stawki. Obamacare w tym badaniu było skrajnie niepopularne, natomiast zmuszenie koncernów do oferowania polis po przystępnych stawkach - popularne. A przecież ta zasada była trzonem Obamacare. To tak, jakby ktoś mnie najpierw zapytał, czy lubię Frodo Bagginsa, a za chwilę, czy lubię powieść "Władca pierścieni", a ja bym mówił, że Frodo to najlepsza postać literacka wszech czasów, ale "Władca pierścieni" to książka beznadziejna.

Dlaczego Amerykanie są tacy niespójni?

Ponieważ dyskurs w USA jest dyktowany przez pieniądze. Kampania wyborcza w USA trwa właściwie permanentnie, bo wybory do Izby Reprezentantów odbywają się co dwa lata. Jednomandatowe okręgi wyborcze powodują, że to nie jest głosowanie na partyjne listy, tylko 435 osobnych wyścigów. Media głównego nurtu nie mogą relacjonować wszystkich zmagań, tylko zainteresują się garstką nazwisk: Ocasio Cortez kontra John Cummings albo Nancy Pelosi kontra Shahid Buttar. Mniej rozpoznawalna większość kandydatów do Kongresu musi sobie kupić czas antenowy w lokalnych mediach i na Facebooku, a to oczywiście kosztuje. Bardzo łatwo zdobyć pieniądze na kampanię, bo nie ma żadnych limitów, a kasy potrzebujesz już w prawyborach, czyli w chwili konkurowania z innymi kandydatami własnej partii o nominację. Taka wstępna kampania kosztuje kilka milionów dolarów i biznes wtedy może sobie wyselekcjonować ludzi.

Wyselekcjonować?

Obstawić tych, którzy obiecają, że nie będą wprowadzać regulacji czy nowych podatków. Nawet jeśli większość wyborców Partii Demokratycznej chce poważnych zmian w systemie ekonomicznym, to po prawyborach okazuje się, że kandydaci już nie są tacy progresywni ekonomicznie jak ich baza i wolą mówić o kwestiach kulturowych, żeby odróżnić się od Republikanów. Bo w kwestiach gospodarczych są zbyt podobni. Kiedyś widziałem badania, z których wynikało, że kandydat z większą sumą pieniędzy wygrywał w 95 procentach przypadków.

Coś jeszcze podtapia Bidena?

Inflacja. Ostatni odczyt to 6,2 proc. I nawet jeśli rozwiązania z ustawy "Build Back Better" podobają się ludziom, to wciąż słyszą od Republikanów, że wydatki publiczne skończą się jeszcze większą inflacją, że Biden chce drukować dolary bez pokrycia itd. Ceny energii skoczyły o 30 procent. Ludzie są wściekli zwłaszcza na ceny benzyny, rok temu płacili na stacji 2,25 dolara za galon, a ostatnio już 3,38 dolara, czyli cena skoczyła o 50 procent.

Po przeliczeniu wychodzi, że benzyna kosztuje teraz 3,7 zł za litr.

Tak. Dla nich to kosmos, bo w Ameryce nie da się przeżyć bez samochodu. Temat jest mocno grzany politycznie.

Bo ceny benzyny też rosną przez Bidena?

Oczywiście. On "nienawidzi ropy i węgla" oraz "tak się kończą te wszystkie lewackie zielone rewolucje".

Przecież zielona rewolucja Bidena nawet nie ruszyła, bo Kongres nie przegłosował ustaw.

Co z tego? Czy w tym musi być logika?

A przestępczość rośnie bo?

Bo Biden wpuszcza kartele meksykańskie, zamiast strzec granicy jak Trump, a poza tym chce obciąć finansowanie policji i to rozzuchwaliło bandytów.

"The Economist" pisze: jeśli Biden nie poskromi "postępowych" członków własnej partii, którzy wrzucają pomysły w rodzaju "krytycznej teorii ras", to on i jego partia mają przechlapane.

To jest popularny, ale mylny stereotyp. Lewe skrzydło Partii Demokratycznej mówi głównie o kwestiach gospodarczych i społecznych: opiece zdrowotnej dla wszystkich, podwyżce płacy minimalnej do 15 dolarów za godzinę i zielonej transformacji. Natomiast o kwestiach kulturowych najwięcej mówią właśnie centryści.

Ale o co chodzi z tą "krytyczną teorią ras"? Prawicowe fora strasznie się tym grzeją.

Temat nadmuchany. Krytyczna teoria rasowa to zbiór nauk prawnych, wykład, który możesz zaliczyć na wydziale prawa w ramach studiów magisterskich.

O czym?

Na przykład o tym, że Stany mają surową politykę wobec narkotyków, ale ona jest bardziej bezwględna wobec cracku niż wobec kokainy. Tak się składa, że crack to tańsza wersja kokainy, więc częściej biorą go ubożsi, czyli Czarni i Latynosi, którzy potem dostają dłuższe wyroki. Nie ma więc wprost dyskryminujących przepisów, ale dyskryminacja może być wbudowana w system nie wprost. I jak jesteś studentem prawa, to musisz to wiedzieć. Poza tym Republikanie robią histerię wokół tego, że w szkołach zaczęto mówić o ciemnych kartach amerykańskiej historii, na przykład o tym, że wojna domowa wybuchła z powodu niewolnictwa. Ale lewe skrzydło Partii Demokratycznej wcale nie grzeje się tym tematem.

Nie?

Już mówiłem, że tym grzeją się głównie liberalni centryści. W przegranych wyborach w Wirginii na stanowisko gubernatora Demokraci wystawili właśnie takiego centrystę, który w kwestiach gospodarczych miał niewiele do powiedzenia, bo był totalnym "clintonistą": globalizacja jest świetna, a wolny rynek działa, i właśnie on dał się wciągnąć w te wszystkie kwestie kulturowe i tożsamościowe. W kwestiach ekonomicznych ciężko mu było się odróżnić od Republikanów. Twarzą lewicowego skrzydła jest przecież Bernie Sanders, który Amerykanom w ogóle nie kojarzy się z wojnami kulturowymi, tylko z nieustannym mówieniem o nierównościach i powtarzaniem postulatu podwyżki płacy minimalnej. Liberalni centryści mu nawet zarzucali, że mówi za mało o sprawach feministycznych, rasowych i kulturowych.

Co dalej z reformami Bidena?

Chyba nic. Demokraci za rok prawdopodobnie stracą Kongres, a potem w 2024 roku mogą stracić Biały Dom. I następny raz o takich rzeczach jak urlopy macierzyńskie czy zielona transformacja będziemy mówić za osiem lat.

Trump wróci?

Zapnijmy pasy. Gdyby prawybory w Partii Republikańskiej odbyły się dzisiaj, to Trump miażdży konkurencję. Oczywiście czysta biologia może zdecydować, że to się nie uda, Trump ma dziś 75 lat. Ale jeśli za trzy lata wciąż będzie sprawny fizycznie, to na pewno wystartuje. Po drugiej stronie będzie wtedy 82-letni Biden, nie chcę uwłaczać seniorom, ale kampania wyborcza to jeżdżenie od stanu do stanu i wiecowanie. Nikogo innego po stronie Demokratów na razie nie ma.

Jest wiceprezydent Kamala Harris.

Wiem. Pierwsza kobieta na tym stanowisku, córka imigrantów z Indii i Jamajki, rozbiła szklany sufit - te hasła brzmią dobrze, ale jej kandydatura skończyłaby się w ciągu dwóch tygodni kompromitacją, bo ona nie potrafi zarządzać ludźmi. Media - i to liberalne, a więc życzliwe - opisują, jak działa jej kancelaria i jest to obraz nędzy i rozpaczy, ciągłe konflikty, nie wiadomo, co kto ma robić. W ostatnich prawyborach implodowała przed pierwszym głosowaniem. Jeśli Demokraci nie znajdą kogoś innego, to Trump ich zmiażdży.

Czy druga kadencja Trumpa to byłby koniec amerykańskiej demokracji, czy to tylko takie liberalne straszenie?

Zależy, jak rozumieć ten koniec.

Że Trump się już nie da odspawać od stołka.

To raczej nie. Nie wierzę, że Trump założy mundur ze śmieszną czapką, zacznie robić parady wojskowe, powsadza Demokratów i będzie faszyzm w stylu Pinocheta. Sądzę za to, że jeśli ponownie zostanie prezydentem, będzie chciał zmanipulować system głosowania i skrzywić wybory jeszcze bardziej w stronę prawicy. To mogą być manipulacje okręgami wyborczymi i utrudnianie głosowania Afroamerykanom. Ćwiczą już to w Georgii. Stany pójdą wtedy drogą Orbana. Uzasadnienie psychologiczne już jest gotowe.

Uzasadnienie psychologiczne?

Wyborcy prawicowi uważają, że ostatnie wybory zostały sfałszowane. W jednym z badań pytano ich, czy hasło "Trumpowi ukradziono zwycięstwo" jest ważnym składnikiem konserwatyzmu. Większość odpowiedziała twierdząco. To ma poważne konsekwencje, bo jeśli uważasz, że twojemu kandydatowi ukradziono wybory, to łatwiej się zgodzisz na działania pozaprawne: skoro tamci oszukują, to my też musimy, trzeba przejąć komisje wyborcze, przejąć Sąd Najwyższy, który w razie czego wszystko klepnie, jak w 2000 roku.

W USA mamy potężne problemy systemowe, patologiczny sposób finansowania kampanii wyborczych, oligarchizacje polityki, beznadziejne media, które wmawiają obywatelom, że każda odważniejsza reforma systemu zdrowotnego to komunizm. Sam słyszałem bredzenia Chrisa Matthewsa, liberalnego publicysty, że jeśli Bernie Sanders będzie miał władzę, to dwójki czekistowskie zaczną rozstrzeliwać bogatych ludzi w Central Parku. W efekcie masz pakiety reform, które się ludziom podobają, ale ci sami ludzie się reform boją, bo są przekonani, że to komunizm i Wenezuela. 

Do tego wszystkiego Biden się zdrzemnął w Glasgow na szczycie COP 26.

No tak. Prawica robi z tego spójny pakiet, że oto "Śpiący Joe", hłe, hłe, inflacja szaleje, a on nic nie potrafi, tylko spać i robić gafy. Druga narracja - pozornie z tą pierwszą sprzeczna - mówi, że Biden to niebezpieczny autokrata, który wprowadza totalitaryzm nakazując nam nosić maseczki, za chwilę odbierze Amerykanom broń i wprowadzi dyktaturę. I tak się to kręci.

Czyli posprzątane?

To zależy od przywództwa Partii Demokratycznej. Teoretycznie mają czas do listopada przyszłego roku, kiedy odbędą się wybory do Izby Reprezentantów i zostanie wymieniona jedna trzecia składu Senatu. Ale tak naprawdę okienko na jakieś rozsądne ruchy zamknie się już za trzy miesiące, bo wtedy politycy zajmą się prawyborami, szukaniem pieniędzy u bogatych sponsorów i nie będą mieli głowy do odważnych reform. Zostały dwa, może trzy miesiące, żeby Biden się z tej czarnej dziury uratował.

***

Tomasz Makarewicz (1984) jest junior-profesorem na Uniwersytecie w Bielefeld, uzyskał tytuł doktora nauk ekonomicznych na Uniwersytecie Amsterdamskim. Zajmuje się ekonomią behawioralną i problematyką stabilności makroekonomicznej i finansowej. Działa w grupie eksperckiej "Dobrobyt na Pokolenia".

Więcej o: