Na rynku pracy wrze. Bardzo mocne dane
- komentują piątkowy komunikat GUS o przeciętnym wynagrodzeniu i zatrudnieniu w sektorze przedsiębiorstw w listopadzie ekonomiści mBanku. Wynika z niego, że przeciętna płaca wyniosła dokładnie 6022,49 zł brutto, po raz pierwszy w historii przebijając poziom 6 tys. zł. Skala wzrostu przeciętnego wynagrodzenia też jest niebotyczna — to aż 9,8 proc. (ponad 538 zł brutto). Nadal jest wyższa od inflacji.
Zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw również wzrosło rok do roku, i to o solidne 0,7 proc., tj. ok. 45 tys. osób — do poziomu 6 mln 364 tys. osób.
Przeciętne wynagrodzenie w firmach rośnie bardzo szybko szczególnie od marca br. Od tego momentu co miesiąc dynamika wzrostu płac wynosiła od 8 do ponad 10 proc. rok do roku. W listopadzie na skalę wzrostu dodatkowo mogły mieć wpływ wypłaty premii kwartalnych i rocznych czy nagród dla górników z okazji Barbórki.
Dane GUS o przeciętnym wynagrodzeniu i zatrudnieniu są mocno "wybrakowane" w tym sensie, że dotyczą "tylko" firm zatrudniających przynajmniej dziesięć osób. Pomijają m.in. mniejsze firmy, sferę budżetową, nie analizują też sytuacji osób zatrudnionych na umowy cywilnoprawne.
Mimo tego inne dane też wskazują, że sytuacja na polskim rynku pracy w wielu branżach jest bardzo dobra. Jak wynika z najnowszego raportu agencji zatrudnienia Randstad "Plany Pracodawców", aż 48 proc. polskich pracodawców planuje podwyżki w ciągu najbliższego półrocza. To rekordowy wynik w historii badania.
Wyraźnie widać, że firmy odczuwają presję płacową i starają się sprostać oczekiwaniom pracownikom
- komentują eksperci Randstad. Właściwie w każdej badanej branży podwyżki planuje ok. 50 proc. firm. Najczęściej podwyżki planują firmy z największych miast. Według badania skala podwyżek w około dwóch trzecich przypadków sięgnie najwyżej 7 proc.
Stan naszego rynku pracy jest bardzo dobry. Liczba pracujących w polskiej gospodarce była w trzecim kwartale br. o 300 tys. osób wyższa niż pod koniec 2019 r. Szybko rośnie liczba wakatów, zmniejsza się liczba bezrobotnych. Presja na wzrost wynagrodzeń wynika przede wszystkim z niedoborów pracowników
- mówi w rozmowie z Gazeta.pl Marcin Kujawski, ekonomista banku BNP Paribas.
"Przede wszystkim" nie oznacza jednak "wyłącznie". Coraz częściej mówi się także o tym, że w Polsce nakręcać może się tzw. spirala cenowo-płacowa (czy, inaczej, efekty drugiej rundy). To bardzo niebezpieczna sytuacja, w której płace i ceny wzajemnie się "podsycają". Oznacza to, że pracownicy oczekują podwyżek z powodu rosnącej inflacji, firmy przerzucają koszt tych podwyżek na ceny produktów i usług, inflacja zatem nadal rośnie i tak "w koło Macieju".
Po piątkowych danych GUS o niemal 10-procentowym wzroście wynagrodzeń w sektorze przedsiębiorstw, o ryzyku spirali cenowo-płacowej i efektów drugiej rundy napisali choćby ekonomiści ING Banku Śląskiego i Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
Co więcej, w okolicznościach, gdy Urząd Regulacji Energetyki zgodził się na podwyżki cen prądu o 24 proc., a cen gazu aż o 54 proc. w 2022 r. — co niechybnie jeszcze podbije inflację, nawet pomimo rządowej tarczy antyinflacyjnej — trudno oczekiwać, żeby pracownicy nie chcieli wykorzystywać swojego dobrego położenia na rynku pracy. Dalsza presja płacowa jest bardzo prawdopodobna.
W tle jest natomiast coś, co tę presję na bardzo szybki wzrost płac może jednak hamować. Chodzi o podwyżki stóp procentowych, których według wielu ekonomistów będzie jeszcze sporo (dziś stopa referencyjna NBP wynosi 1,75 proc., sporo prognoz mówi o poziomie ok. 3-3,5 proc. w 2022 r.).
Prawidła ekonomii mówią, że efektem walki z inflacją (podwyżek stóp) jest schłodzenie gospodarki, w tym rynku pracy. Mogłoby to oznaczać nawet duży wzrost bezrobocia. Tego złego scenariusza nie bierze mocno pod uwagę Marcin Kujawski w BNP Paribas. Można się jednak na pewno spodziewać osłabienia się rynku pracownika.
Sytuacja na rynku pracy jest na tyle dobra, że wyższe stopy procentowe będą przede wszystkim ograniczać popyt na pracę, ale w formie niezaspokojonych wakatów. Niekoniecznie będzie musiało dojść do fali zwolnień, bardziej ograniczone zostanie poszukiwanie pracowników
- mówi Kujawski. Słowem — popyt na pracowników może być niższy, a więc i ich pozycja negocjacyjna słabsza. To osłabiłoby tempo wzrostu płac. Pół żartem pół serio można zatem powiedzieć, że jeśli marzy nam się podwyżka (a tym bardziej dość sowita), to lepiej o niej pomyśleć zawczasu.