Bartłomiej Radziejewski: Trwa dekompozycja dotychczasowego ładu międzynarodowego, Rosja to dobrze wyczuła i próbuje rozpychać się łokciami. To dla niej prawdopodobnie ostatnie lata, żeby w tym nowym światowym porządku zająć lepsze miejsce. Kremlowskie elity wiedzą, że wkrótce będzie dużo trudniej.
Oni na Kremlu mają podstawy się bać, że po zmianie układu sił na świecie nadejdzie w Rosji okres wielkiej smuty, jak po rządach Iwana Groźnego albo po rozpadzie ZSRR w latach 90. Jerzy Marek Nowakowski stawia mocną tezę, że Rosja musi się liczyć z głębokim tąpnięciem już w perspektywie 15 lat.
Są cztery główne powody. Pierwszy to kryzys sukcesyjny związany po prostu z biologią Putina – on w tym roku skończy 70 lat. Drugi to zapaść demograficzna Rosji, która trwa od wielu lat, pogłębia się i niebywale ogranicza szanse rozwojowe tego kraju. Tam po prostu będzie bardzo mało młodych ludzi. Co więcej, spada proporcja etnicznych Rosjan na rzecz narodów i narodowości, z których integracją są, oględnie mówiąc, problemy. Trzeci powód to pogłębiająca się zależność od Chin. Niektórzy już mówią o cichej kolonizacji czy wasalizacji, a wiele wskazuje, że ten trend będzie się pogłębiał. Czwarta kwestia: ropa i gaz, które obok potęgi wojskowej są głównym powodem, że inni tak bardzo z Rosją się liczą, mimo jej słabości gospodarczej. Jeśli świat odejdzie od paliw kopalnych, to wszystkie kraje opierające na nich swoje wpływy będą słabnąć. Nie wiem, czy w ciągu 20-30 lat zielona rewolucja pójdzie tak daleko, jak to słyszymy z ust zachodnich polityków, bo wiele rzeczy im ostatnio nie wychodzi, ale to jednak będzie przyspieszać.
Jeśli paliwa kopalne staną się marginalne, bo energię będziemy czerpać z innych źródeł, to wszystkie mocarstwa naftowe i gazowe nie będą już miały takiej przewagi. Rosyjska gospodarka bardzo silnie opiera się na tym elemencie.
Tak sądzę. Myśli: wywalczmy, ile się da w nowej światowej układance, zwłaszcza że widzimy słabość Zachodu, miękkość, podziały wewnętrzne. To dobry moment.
Rozpada się coraz wyraźniej liberalno-konstruktywistyczny porządek międzynarodowy, który znamy, oparty na wspólnych instytucjach i standardach, pokojowej współpracy, wolnorynkowej gospodarce, globalizacji i liberalnej demokracji. Zastępuje go coś, czego jeszcze nie znamy i trwa już burzliwy okres przejściowy, aż to coś się wyłoni. Nie jestem prorokiem. Jeśli mam wskazać jedną główną cechę tego czegoś na podstawie dzisiejszych mglistych kształtów, to powiedziałbym, że istotą zmiany będzie policentryzacja świata. To bardzo silny trend.
Obaj dorastaliśmy w nietypowym momencie historii, który część naukowców nazywa jednobiegunową chwilą. Chodzi o ten krótki czas po 1989 roku, gdy wielkim mocarstwem były Stany Zjednoczone i nikt inny. Ta chwila w geopolityce minęła. Mamy kilka biegunów: USA, Chiny – w walce o dominację nad światem to najgroźniejszy przeciwnik, jakiego Stany Zjednoczone kiedykolwiek miały. Do grona wielkich mocarstw wróciła Rosja, a już czeka cała kolejka kandydatów na czele z Indiami. W tej kolejce wszyscy będą się łokciami rozpychać. Nie ma już jednego bieguna, nie ma też dwóch biegunów – jak w czasie zimnej wojny – ale jest ich wiele.
A czasem w chwilowych sojuszach. To będzie świat, do którego nie jesteśmy przyzwyczajeni, bo w warunkach jednobiegunowej chwili Stany były tak potężne i miały tak wielką przewagę siły nad każdym następnym graczem, że nikt nie mógł nawet marzyć, żeby rzucać im wyzwanie. Stanom rzucają wyzwanie Chiny, w wielu wymiarach skutecznie, a zachowanie Rosji to korzystanie z tej nowej sytuacji.
Myślę, że niestabilność to podstawa zmiana. Uważa się, że im więcej biegunów w światowym systemie, tym większa niestabilność, mniejsza szansa na pokój i współpracę.
Zależy, o co pytasz. Światowa – raczej nie. Ja w każdym razie nie widzę ku niej mocnych podstaw. Wielobiegunowe systemy charakteryzuje duża liczba konfliktów lokalnych i regionalnych, przy mniejszym ryzyku jakiegoś jednego wielkiego konfliktu. W czasach zimnej wojny ludzkość żyła w permanentnym strachu przed wielkim konfliktem nuklearnym, a w systemie wielobiegunowym będzie to mniej prawdopodobne.
Bo potencjał konfliktu generalnego jest wtedy podzielony między więcej graczy, którzy wchodzą ze sobą w rozmaite konfiguracje: A z B przeciwko C, ale za drugim razem B z C przeciwko A. Już teraz Rosja gra swoją partię szachów, która długofalowo nie jest tak jednoznaczna, jak dzisiaj się nam wydaje.
Czy naprawdę uważasz, że Rosja chciałaby się oddzielić murem od Zachodu i stać tym samym chińską kolonią? A tak by się to skończyło, gdyby się sama skazała na sojusz z Chinami, bo różnica potencjałów jest zbyt duża. Być może obecne podskoki Kremla to podbijanie swojej pozycji przetargowej, żeby w przyszłości na własnych zasadach dogadać się z Zachodem przeciwko Chinom.
Niestety. Myślę, że przede wszystkim Rosja chce być w obozie finalnych zwycięzców światowej rywalizacji. Stany również grają swoją partię szachów, która może w przyszłości przybrać różne kształty, łącznie z nowym resetem z Rosją i czymś, co jest dyskutowane w niektórych kręgach amerykańskich, czyli żeby iść z Rosją przeciwko Chinom.
Ryzyko wojny światowej jest w nim niższe, natomiast dużo wyższe jest ryzyko wielu małych konfliktów. I już to widzimy. Sama Rosja i nasz region generuje w ostatnim czasie szereg konfliktów, Gruzja, Ukraina w 2014 roku, Białoruś, cyberataki, rozmaite formy siania zamętu przez Rosję w krajach europejskich. To wszystko są działania kraju, który walczy o pozycję w coraz mniej stabilnym ładzie międzynarodowym. Rosja ma bardzo ograniczone możliwości wywołania i wygrania wielkiej wojny, ale całkiem spore możliwości tworzenia i wygrywania różnych małych konfliktów.
To mało prawdopodobne. Chiny nie chcą takiej wojny, bo jest im dobrze tak, jak jest, przecież co do zasady wygrywają wyścig, to nie znaczy, że w każdym aspekcie, ale jednak wygrywają i nie mają żadnego interesu w ryzykowaniu wymiany nuklearnej z Ameryką. Ameryka dla odmiany ma taki interes, bo chciałaby zatrzymać chiński pęd do wyparcia Stanów z Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej, ale z kolei nie ma wystarczającej siły. Już nie ma.
Tak. Zachowali nad Chinami dużą przewagę w broni nuklearnej, ale czy mogą jej użyć? Chińczycy są zdolni do odpowiedzi, mogą zniszczyć centra kilkunastu dużych amerykańskich miast pociskami nuklearnymi, tyle wiemy oficjalnie, a są podejrzenia, że chiński potencjał jest większy, niż podają. Z kolei amerykańska siła wojsk konwencjonalnych, gdyby chcieli przeprowadzić konflikt u wybrzeży Chin, wydaje się niewystarczająca, Chińczycy parę lat temu przegonili USA pod względem liczby okrętów. Sama liczba co prawda jeszcze nie przesądza, ale jest jednak jakimś symbolem, zresztą Chińczycy w szybszym tempie niż USA zwiększają swoje zdolności konwencjonalne. Konflikt byłby dla Ameryki bardzo ryzykowny i nie dawałby perspektywy jasnego zwycięstwa. Więc na gruncie racjonalnej analizy wojna amerykańsko-chińska jest mało prawdopodobna, natomiast zimna wojna już trwa i będzie trwała.
No, gdyby to zrobili, to doszłoby do wojny konwencjonalnej z USA. I być może poszłoby to dalej.
Mao Tse-tung w czasie słynnych rozmów z Nixonem i Kissingerem w swoim ezopowym stylu stwierdził coś takiego, że „poczekamy tyle, ile trzeba, choćby wiele dekad, i Tajwan będzie nasz". Więc owszem, to jeden z najważniejszych długoterminowych celów Chin. I zgadzam się, że coraz ostrzejsza retoryka Chin w sprawie Tajwanu może niepokoić. Natomiast po co mieliby to robić teraz? Ich bazowa kalkulacja jest prawdopodobnie taka: poczekamy, będziemy nadal robić to, co teraz robimy, czyli zacieśniać więzy gospodarcze i kulturalne, wypychać USA z regionu, a za jakiś czas Tajwan sam nam wpadnie w ręce. Więzi gospodarcze będą tak mocne, a słabnięcie Ameryki tak oczywiste, że osiągniemy cel bez jednego wystrzału. Nawiasem mówiąc, byłoby to zgodne z chińską tradycją strategiczną, przecież jak się czyta „Sztukę wojny" ułożoną w VI wieku p.n.e. przez Sun Zi, to najwyższą formą zwycięstwa nie jest spektakularna bitwa rozgramiająca wroga, jak w zachodniej tradycji politycznej i wojskowej, tylko zwycięstwo bez walki. A jeszcze lepsze – według Sun Zi – jest takie zwycięstwo bez walki, którego nikt nie zauważa poza samym zwycięzcą.
Gdzieś tam ludzie żyją swoim życiem, w oddali ponad ich głowami huczy geopolityka, układ całkowicie się zmienia, ale nikt o tym nie wie, a dopiero potem się okazuje, że ma to decydujące znaczenie dla losów świata. I tak też wygląda moim zdaniem bazowa chińska kalkulacja względem Tajwanu.
Sądzę, że to przede wszystkim reakcja. Te wszystkie działania są kontrą wobec amerykańskiej polityki względem Tajwanu. Od 2018 roku mamy zimną wojnę amerykańsko-chińską i wtedy też Amerykanie rozpoczęli próby pogłębienia przepaści między Chinami i Tajwanem. Tajwan jest teraz o wiele intensywniej zbrojony, silnej popierany dyplomatycznie, Amerykanie tam w kółko latają. I Chińczycy chcą zademonstrować, że nie pozwolą na takie rzeczy.
To była rzecz niezbędna z punktu widzenia amerykańskiej racji stanu.
Możemy długo dywagować, jakiego świata byśmy chcieli. Liberałowie snuli wizje, że wymiana gospodarcza z Chinami przekształci stopniowo ten kraj w odpowiedzialnego uczestnika światowego systemu, a może nawet w liberalną demokrację. I będziemy w pokoju i współpracy żyć, kochać się, bogacić. Dziś wiemy, że świat tak nie wygląda – w każdym razie część ludzi wie, bo inna część trwa w strategicznej drzemce. To, co przez dekady robili Amerykanie wobec Chin, było samobójstwem. Jest takie zdanie przypisywane Napoleonowi, chociaż nigdy go nie wypowiedział: „Pozwólcie Chinom spać, bo gdy się obudzą, to świat zadrży". No i się obudziły, świat drży, ale kto je obudził? Amerykanie. Otworzyli dla Chin gospodarkę międzynarodową, inwestowali tam ogromne pieniądze, dali Chinom szansę modernizacji na niesłychaną skalę. Chiński postęp gospodarczy w ciągu ostatnich 40 lat to skok nienotowany w dziejach świata. Nikomu nigdy tyle się nie udało. W pewnym sensie Amerykanie sami sobie stworzyli najgroźniejszego konkurenta do prymatu światowego, bo Chiny są znacznie potężniejsze niż III Rzesza czy Związek Sowiecki kiedykolwiek były w relacji do potęgi amerykańskiej.
Nie wiem. To zbyt odległa perspektywa.
Ameryka, Chiny – supermocarstwa. Rosja – na granicy wielkiego mocarstwa. Indie – mocarstwo. W kolejce są takie kraje jak Brazylia, Japonia, Niemcy, ale trudno też odmówić miana mocarstwa takim krajom jak Francja czy Wielka Brytania ze względu na kombinację potencjału gospodarczego i atomowego. Indonezja staje się coraz ważniejszym krajem, być może będzie mocarstwem. Pytanie, co będzie np. z Nigerią, czy ona potrafi się zbudować, ale patrząc na rosnącą młodą populację, ma do tego pewne podstawy. Trudno to precyzyjnie przewidzieć, bo systemy wysoce złożone – a świat policentryczny to świat ekstremalnie złożony – są trudne do kontrolowania.
Skalą rozchwiania i nieprzewidywalności.
Albo częściej.
Tak. Ciągle coś. Zresztą już teraz mamy świat z dużą liczbą konfliktów i pogłębiającą się walką o wpływy. Jak patrzymy na zeszły rok w naszym regionie, no to mieliśmy kryzys graniczny z Białorusią, koncentrację wojska na granicy z Ukrainą, mamy wciąż pandemię. Każda destabilizacja oznacza szansę na rozepchanie się dla silnych i ambitnych, no i ryzyko dla słabych i mało ambitnych, pasywnych, do których moim zdaniem Polska należy. Bo im intensywniejsza rywalizacja, tym bardziej dostają po głowie słabi i nieprzygotowani.
Kluczowe pytanie. To bardzo ważne, żeby prawidłowo rekonstruować rosyjskie cele strategiczne. Wydaje mi się, że Rosja gra o utrzymanie jak największych wpływów w scenariuszu, o którym mówiliśmy, to znaczy głębokiego tąpnięcia w perspektywie około 15 lat. Uzyskać i zachować jak najwięcej. Jeśli chodzi o nas – i elity Kremla o tym oficjalnie mówią – to im zależy na neutralizacji. Nie na podboju, nie na zniszczeniu, co czasem nam się majaczy w czarnych snach, bo skojarzenia historyczne mamy dość oczywiste, tylko na neutralizacji Europy Środkowo-Wschodniej, czyli uczynienie jej bytem niepodmiotowym. Przedmiotem, a nie podmiotem polityki międzynarodowej.
A może w zamysłach elit kremlowskich nie powinniśmy znaczyć nic?
Te wszystkie wymagania są funkcjonalne wobec większego celu, czyli pozostania w grze międzynarodowej jako wielkie mocarstwo i zbudowania nowej równowagi w Europie. Główne rozpoznanie Kremla jest, jak sądzę, takie, że Zachód słabnie i podlega daleko idącej dekompozycji. Skoro tak, to możemy poszarżować. Możemy wykorzystać asymetrię naszych sił, bo Rosja jest gospodarczo bardzo słaba, ale militarnie ma ogromną przewagę nad Europą, jest w stanie użyć takiej liczby żołnierzy, czołgów, sił cybernetycznych, którym Europa nie może przeciwstawić nic poważnego, a Stany Zjednoczone też nie bardzo, bo są daleko i coraz bardziej zaangażowane gdzieś indziej. Ten nowy układ, jeśli ma być zgodny z rosyjskimi interesami, wymaga neutralizacji Europy Środkowo-Wschodniej. Ukraina jest kluczowa dla Rosji i zawsze była ze względu na strategiczne położenie i parę innych czynników. A tymczasem ona się zwesternizowała, wymknęła Rosji zbyt daleko.
Nie do końca. Na Ukrainie był przecież Euromajdan, wielki bunt obywateli wspierany przez Zachód, kiedy Janukowycz odrzucił umowę stowarzyszeniową z Unią. A jeszcze wcześniej na szczycie NATO w Bukareszcie w 2008 roku obiecano Ukrainie drogę do NATO. Było to dziwne wydarzenie, bo nie wydaje mi się, żeby ktoś wtedy na poważnie to planował.
Tak. Nie wydaje mi się, żeby Zachód był w stanie ponieść konsekwencje tego kroku, a jednak taka deklaracja w Bukareszcie padła i Rosjanie od razu mówili, że nigdy na to nie pozwolą. Łącznie ze scenariuszem zniszczenia Ukrainy, jeśli to będzie potrzebne.
Tak uważam.
Gruby błąd, który w dodatku oznaczał dla Ukrainy konkretną cenę do zapłacenia. Ta cena w przyszłości może być jeszcze wyższa. Żeby była jasność: przystąpienie Ukrainy do NATO byłoby dla Polski bardzo korzystne. Z powodów oczywistych. Niemniej jednak to jest poważny ruch na światowej szachownicy i jeśli chce się taki ruch wykonać, to trzeba to robić na poważnie. I trzeba być gotowym ponieść konsekwencje, łącznie z wytrzymaniem rosyjskiej reakcji. Jeśli się rzuca coś takiego na stół, to ryzykuje się rosyjską agresję na Ukrainę, ryzykuje się rosyjską działalność agenturalną i ryzykuje się mnóstwo niezbyt przyjemnych rzeczy, aż po scenariusz zniszczenia państwa ukraińskiego, o którym Rosjanie wspominają od kilkunastu lat. Czy gdy Zachód deklarował w Bukareszcie wolę przyjęcia Ukrainy do NATO, był na to wszystko gotowy? Oczywiście nie. Rzucił sobie ot tak hasło w przekonaniu, że system światowy wygląda tak jak dawniej i nikt nam nie podskoczy, jednobiegunowa chwilo trwaj! No to Putin im zademonstrował, że Rosja wstała z kolan po wielkiej smucie lat 90. i jest w stanie podskoczyć. Zresztą to samo zrobił z Gruzją. Gruzja została zaatakowana zaraz po szczycie NATO w Bukareszcie, gdzie również jej otwarto drogę do członkostwa w Sojuszu.
Bardzo, moim zdaniem. Jeżeli przyjmować Ukrainę i Gruzję do NATO, to na poważnie, a nie gadać o tym bez sensu, tylko zrobić to z zębami i siłą. Do tego nikt na Zachodzie nie był gotowy, a mimo to ogłoszono rzeczy, które Rosję doprowadziły do białej gorączki.
Pychy niepopartej wolą. Bo jakby Zachód chciał się zmobilizować, to może siła by się znalazła. Tylko trzeba wtedy powiedzieć jasno: otwieramy Ukrainie ścieżkę do NATO, ale to może oznaczać, że będziemy musieli przyjąć ciężar wojny rosyjsko-ukraińskiej. Skoro tak, to pójdziemy na tę wojnę i ją wygramy.
Putin jest niebezpieczny, ale przedstawianie go jako kogoś szalonego, to z jednej strony kremlowska gra wizerunkiem, bo to przewaga w polityce umieć zaskoczyć przeciwnika, a z drugiej strony proste tłumaczenie sobie rzeczywistości przez nas, ze szkodą dla dobrego rozeznania w rzeczywistości. A Putin jest graczem, który myśli realistycznie i precyzyjnie, w dodatku dysponuje jednymi z lepszych służb specjalnych i dyplomatycznych na świecie. Nie wolno traktować Rosji jako kraju rządzonego przez ludzi pomylonych, bo to są bardzo kompetentni gracze, jeśli chodzi o rozgrywki dyplomatyczne, wojskowe i umiejętność zarządzania konfliktem. Jeśli się szanuje przeciwnika, czyli właściwie go rozpoznaje, to ma się z nim szansę.
Musimy zwiększyć precyzję języka w tej całej debacie. Wojna tam trwa od ośmiu lat i nie możemy mówić, że „nie wybuchnie wojna"! A potem odetchnąć z ulgą. Skądinąd to bardzo wygodne dla Rosji, kiedy mówimy o jakiejś przyszłej wojnie, bo to legalizuje dotychczasowe zdobycze Putina. Więc ja bym mocno apelował o precyzję. Wojna trwa i możemy pytać, czy ona nie wyeskaluje w coś większego, czy będzie jakaś nowa fala rosyjskiej agresji. No i tutaj niezmiernie trudno odpowiedzieć jednoznacznie, ale można uszeregować możliwe scenariusze. Pełnoskalowa inwazja z okupacją Ukrainy i oderwaniem całej wschodniej części kraju jest bardzo mało prawdopodobna, bo byłaby niesłychanie kosztowna i być może zabójcza z perspektywy, którą rysowaliśmy, czyli głównego celu Rosji, jakim jest pozostanie w grze wielkich mocarstw teraz i za 15 lat. Taka woja mogłaby być dla Rosji drugim Afganistanem, wykrwawiającym, ciężkim, długotrwałym konfliktem, niebywale obciążającym gospodarczo i politycznie. Natomiast już teraz Putin uzyskał pewne przyzwolenie Zachodu – przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, wygłoszone ustami Joe Bidena – na jakąś mniejszą formę agresji. Biden jasno powiedział, że taka mniejsza forma nie spotka się z daleko idącą reakcją Zachodu.
To nieistotne. Biden wyjawił wrażliwą prawdę i to się już nie odstanie. Jeżeli dla Rosji wyzwaniem jest dostawa słodkiej wody na Krym i potrzebują zdobyć jakieś drobne przyczółki nad Dnieprem, żeby to umożliwić, to taka rzecz może się wkrótce wydarzyć – i Zachód nie pójdzie na żadną dużą konfrontację w związku z tym. Różne inne formy osłabienia Ukrainy też są oczywiście możliwe i cały czas trwają. Sama presja na Kijów to już jest coś, na czym Putin wygrywa, bo znacznie słabszy sąsiad ponosi proporcjonalnie dużo większe koszty całego zamieszania. Nie bardzo dużo, nie mówimy o wielkim zwycięstwie Putina, ale jednak punkty zyskał. W każdym razie to nie jest sytuacja, że on zajmie całą Ukrainę i pójdzie dalej na Polskę, a potem na Europę. Nie myślmy o tym w ten paniczny sposób, bo niczego nie zrozumiemy.
Tak. „Ludzki pan!". A on swoje cele osiągnął.
Rosja. Po pierwsze Putin osiągnął swoim szantażem wzrost uznania międzynarodowego Rosji. Zabiegał przecież o to, żeby być równoprawnym partnerem dyplomatycznym dla Stanów Zjednoczonych i przywódców Zachodu. Osiągnął to. Cała seria szczytów z Władimirem Putinem i jego ludźmi odbyła się w ostatnich miesiącach. Był taki tydzień, kiedy mieliśmy chyba pięć spotkań z Rosją lub o Rosji. Skupił uwagę całego świata, prowadzi negocjację z Ameryką jak równy z równym, mimo swego wielokrotnie mniejszego potencjału. Po drugie Putin osiągnął efekt wyraźnego pokazania podziałów wewnątrz Zachodu. Biden wprost powiedział, że nie ma w NATO zgody co do tego, jak mocno zareagować na ewentualną rosyjską agresją na Ukrainę.
Tak. Tylko nawet jeśli taka jest prawda, to niepotrzebnie on to mówi. Bo wydobywanie tego na światło dzienne wygląda na słabość i tak będzie odebrane. Cel badawczy - czyli badanie reakcji Zachodu - Putin osiągnął.
Wszystkie jego postulaty główne – czyli te słynne „czerwone linie" – zostały przez Zachód odrzucone jednoznacznie, ale te mniejsze postulaty już różnie. Łącznie z przyzwoleniem na „niewielkie formy agresji". Poza tym on jednak wstrzelił do zachodniej debaty swoje strategiczne pomysły.
Tak. Co prawda cofnięcie NATO do stanu sprzed 1997 roku odrzucamy, ale w niektórych gronach eksperckich i politycznych wałkuje się ten pomysł jako wart rozważenia. I pojawiają się głosy – na razie na szczęście poza mainstreamem – że to są postulaty do dyskusji. Może kraje bałtyckie odpuścić? Może coś jeszcze Rosji dać, żeby się nie denerwowała? Ostatnio jeden z intelektualistów zachodnich ponowił postulat przyjęcia Rosji do NATO. I tak dalej. A więc zmiękczenie, ujawnienie różnic, wstrzelenie tematów do debaty - to się udało osiągnąć niewielkim kosztem, nie zginał ani jeden dodatkowy żołnierz, Putin nie stracił żadnego czołgu, on jedynie skoncentrował trochę wojska na granicy.
I czwarta rzecz: Białoruś. Tam – czyli tuż za naszą miedzą – jest dziś wiele rosyjskich wojsk, a przed chwilą ich nie było. To nowy potencjalny front, okrążający Ukrainę, a przecież także kraje bałtyckie i Polskę. Dalsza wasalizacja Białorusi jest kolejnym efektem tej operacji. A zarazem pokłosiem naszej zupełnej klęski politycznej na tym odcinku.
***
Bartłomiej Radziejewski (1984) prezes i założyciel Nowej Konfederacji, dyrektor Wydawnictwa Nowej Konfederacji. Autor książki „Między wielkością a zanikiem. Rzecz o Polsce w XXI wieku". Politolog zaangażowany, publicysta i eseista, organizator. Absolwent UMCS i studiów doktoranckich na UKSW. Pierwsze doświadczenia zawodowe zdobywał w Polskim Radiu i w „Rzeczpospolitej" Pawła Lisickiego, później był wicenaczelnym portalu Fronda.pl i redaktorem kwartalnika „Fronda". Następnie założył i w latach 2010–2013 kierował kwartalnikiem „Rzeczy Wspólne". W okresie 2015-17 współtwórca i szef think tanku Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Publikował też m.in. w „Gazecie Polskiej", "Gazecie Wyborczej", „Gościu Niedzielnym", „Dzienniku Gazecie Prawnej", „Arcanach", „Polsce The Times", „Super Expressie", „Fakcie". Pochodzi z Lublina, mieszka w Warszawie.