Marcin Piątkowski, prof. Akademii Leona Koźmińskiego*: Chiny są globalnym wyjątkiem. Po pierwsze, poradziły sobie z pandemią lepiej niż ktokolwiek. W 2020 roku chińska gospodarka, jako jedyna duża na świecie, nie wpadła w recesję, a w zeszłym roku urosła aż o 8 proc. Ale w tym roku tempo wzrostu PKB wyraźnie już spadnie do poniżej 5 proc. Wyzwaniem będzie też utrzymanie takiego tempa wzrostu w przyszłości. W Chinach szybki wzrost gospodarczy to jednak jeden z kluczowych czynników legitymizacji władzy i w sytuacji, w której dochodzi - z różnych powodów - do schłodzenia koniunktury, władze robią wszystko, by założony cel wzrostu osiągnąć. Do celu dostosowuje się narzędzia, np. wielkość inwestycji publicznych. Jeśli PKB zwalnia, to, upraszczając, wykonuje się kilka telefonów do lokalnych rządów i państwowych banków i buduje się dodatkowe 1000 kilometrów autostrady albo sto tysięcy mieszkań. Nacisk na numeryczne cele sprawia jednak, że rosną ryzyka makroekonomiczne, w szczególności z powodu rosnącego długu, który finansuje często już mało albo w ogóle nierentowne inwestycje. Pierwsza autostrada z Pekinu do Szanghaju dała ogromny zwrot, ale druga autostrada ma już mniejszą rację bytu. A trzeciej nie ma sensu budować. Taki model rozwoju już się więc kończy i tempo wzrostu, również z innych powodów, spadnie.
Dla reszty świata ważne jest nie tylko to, jak wygląda chiński eksport, ale przede wszystkim to, co dzieje się z chińskim importem, bo to główny wskaźnik wkładu Chin do wzrostu reszty świata. Ważna jest też wewnętrzna konsumpcja. Na przykład ponad jedna trzecia globalnych zysków niemieckiego sektora motoryzacyjnego pochodzi z Chin i udział ten w czasie pandemii jeszcze wzrósł. Stan niemieckiej motoryzacji jest zaś kluczowy dla Polski.
Chiny walczą teraz z kryzysem na rynku nieruchomości, który do tej pory był jednym z silników rozwoju ich gospodarki. To duży problem makroekonomiczny, ale tamtejszy rząd ma w rękach praktycznie wszystkie narzędzia polityki gospodarczej, nie tak jak u nas. Chiński sektor bankowy jest prawie w całości państwowy i żaden bank nie odmówi deweloperowi kredytu bez wcześniejszego uzgodnienia z władzą. Pytanie jednak, czy kontrola państwa wystarczy, by poradzić sobie z dużym problemem zadłużenia i bardzo wysokich cen mieszkań. W Polsce mało kto wie o tym, że w centrum Pekinu i innych dużych miast ceny nieruchomości przekraczają 60 tys. zł za metr. Z punktu widzenia Chińczyków, Polska jest nieruchomościową nirwaną, a nasze narzekania na ceny to fanaberie. Scenariusz bazowy jest taki, że Chiny jednak sobie z tym kryzysem poradzą i powoli rozbroją nieruchomościową minę.
Jest jasne, że miejsce do dalszych podwyżek jest, choć docelowego poziomu nie chciałbym przewidywać, bo będzie to zależało od napływających danych. W globalnej debacie na temat inflacji są dwa obozy. Jeden z nich twierdzi, że jest ona tymczasowa i w drugiej połowie roku będzie spadać. Drugi uważa, że już jest za późno, a inflacja tak się rozlała, że musimy z nią walczyć wszystkimi dostępnymi sposobami. Ja jestem bliski temu, co twierdzi Międzynarodowy Fundusz Walutowy, czyli że inflacja będzie wyższa i będzie trwała dłużej, niż wcześniej szacowano, ale mimo tego powinna zacząć powoli spadać pod koniec tego roku. Jest to oparte na założeniu, że wzrost globalnych cen energii i żywności znacząco przyhamuje, bo ceny osiągnęły już bardzo wysokie poziomy, no i po trzecie, wszyscy mają nadzieję, że światowa gospodarka wreszcie poradzi sobie z nie do końca funkcjonującymi łańcuchami dostaw. MFW szacuje, że same tylko zerwane łańcuchy dostaw były odpowiedzialne za 1 punkt procentowy globalnej inflacji - to bardzo dużo. Wreszcie, odroczony popyt konsumpcyjny - rzuciliśmy się na zakupy, mając odłożone w czasie lockdownów i niepewności środki - w pewnym momencie się skończy, bo nie można nowej pralki czy samochodu kupować co rok. Jeśli to wszystko się wydarzy, globalna inflacja, która ma największy wpływ na to, co się dzieje w Polsce, zacznie spowalniać. Co wcale nie znaczy, że trzeba odkładać walkę z nią na bok.
Ani jeden, ani drugi obóz nie ma racji, a prawda leży pomiędzy, chociaż niekoniecznie pośrodku. To, co mówi rząd, że inflacja jest całkowicie importowana z zewnątrz, nie jest prawdą. Inflacja jest też związana z tym, co się dzieje na polskim rynku pracy, w gospodarką w ogóle oraz z naszą polityką pieniężną. Nie jest też jednak prawdą, jak twierdzą niektórzy z opozycji, że wzrost cen to w całości wina rządu i NBP. Różnica między inflacją polską a tą ze strefy euro wynosi 3,6 punkta procentowego. Wynika to z co najmniej trzech czynników. Po pierwsze, kraje biedniejsze i szybciej rozwijające się, takie jak Polska, z reguły mają wyższą inflację niż na Zachodzie. Tak było w Polsce praktycznie przez cały okres po 1989 roku. Ten tak zwany efekt Balassy-Samuelsona można szacować u nas na około 1 punkt procentowy. Po drugie, bardzo dobrze poradziliśmy sobie z kryzysem, bo jako jedni z pierwszych w Europie nadrobiliśmy pandemiczne straty w PKB, a teraz mamy wysoki wzrost gospodarczy, niskie bezrobocie i najwyższy poziom zatrudnienia w historii III RP. Rozgrzana gospodarka dokłada się do inflacji, powiedzmy o 1-2 punkty procentowe. Wreszcie, pozostała część nadwyżki inflacji jest spowodowana spóźnioną reakcją i niekonwencjonalną retoryką NBP, która dopiero ostatnio stała się antyinflacyjna.
W zeszłym miesiącu zaproponowałem tak zwany siedmiopak inflacyjny, czyli zestaw działań, które moim zdaniem należy podjąć, żeby poradzić sobie ze wzrostem cen, zbytnio nie szkodząc gospodarce. Te działania to: podwyższenie stóp procentowych, umocnienie złotego, m.in. poprzez zmianę retoryki NBP, co na szczęście bank centralny właśnie zaczął robić, bo mocny złoty szybciej wpłynie na osłabienie inflacji niż zmiany stóp, dalej inwestycje w wąskie gardła, tam gdzie brakuje podaży, zwiększenie imigracji dla rynku pracy, transformacja energetyczna, demonopolizacja i na samym końcu spokojna, kontrolowana konsolidacja finansów. Wracając do Pani pytania: ważny jest tu punkt mówiący o imigracji. W Polsce inflacja będzie utrzymywać się na wyższych poziomach i dłużej niż w innych europejskich państwach ze względu na specyfikę rynku pracy. Mamy praktycznie pełne zatrudnienie i najniższe bezrobocie w historii. To z jednej strony wielki sukces, ale z drugiej wielkie wyzwanie, bo mamy bardzo mało rezerw, by to zatrudnienie zwiększać. Odpowiedzią powinno być jeszcze większe otwarcie rynku pracy dla cudzoziemców i zmniejszenie biurokracji związanej z ich zatrudnianiem. To pomogłyby w krótkim okresie, ograniczając napięcia na rynku pracy i inflację, a także w długim, bo problemy z demografią będą się u nas tylko pogłębiać.
Zmiana polityki energetycznej w praktyce przełożyłaby się na inflację dopiero za jakiś czas, ale wcześniej mogłaby wpłynąć na nią poprzez oczekiwania. Polska straciła dużo czasu, szczególnie w ostatnich latach, spowalniając transformację energetyczną. Zupełnie nie było uzasadnienia, by blokować rozwój energetyki wiatrowej czy słonecznej. Z tego między innymi powodu Polska wydaje miliardy złotych na import surowców energetycznych ze Wschodu. Powinniśmy postawić sobie jasny cel, że po 2030 roku nie będziemy wydawać żadnych pieniędzy na import jakiejkolwiek energii zza wschodniej granicy, chyba, że będziemy chcieli - a dzisiaj musimy to robić. Powinniśmy jednocześnie przyspieszyć transformację energetyczną na wszelkie możliwe sposoby. Teraz Polacy są straszeni drogą energią, ale te wysokie ceny są potrzebne, żeby transformację energetyczną przyspieszyć. Chciałbym, żebyśmy zamiast być globalnym pariasem, który broni swojej energetyki opartej na węglu, stali się liderem zmian w tym zakresie. Jeśli nam się uda, to inne kraje na świecie, które są w podobnej sytuacji co my dzisiaj, nie będą miały wymówki, żeby się transformować, z korzyścią dla siebie i globalnego klimatu.
Stać nas. Pomyłką jest, że w przestrzeni publicznej mówi się o kosztach transformacji. Bo przecież chodzi w większości o inwestycje, które będą wspierały nasz PKB. Polskę na te inwestycje stać, bo mamy relatywnie niski i spadający poziom długu publicznego oraz dlatego, że nasz wskaźnik inwestycji wynosi tylko 17 proc. PKB i jest jednym z najniższych w Europie. Nawet najbardziej zatrważające prognozy dotyczące transformacji energetycznej wymagałyby wzrostu wskaźnika inwestycji o 3-4 punkty procentowe PKB. To żaden problem. Odwrotnie, zbliżylibyśmy się wtedy do już prawie zapomnianego, ale dalej oficjalnie obowiązującego rządowego celu osiągnięcia stopy inwestycji na poziomie 25 procent PKB. Pieniędzy nie zabraknie, a zielone inwestycje przyspieszą wzrost gospodarczy, podniosą naszą konkurencyjność, przybliżą nas do niezależności energetycznej i skończą ze smogiem, który co roku zabija tysiące Polaków.
Koszty walki z inflacją będą wyższe dla Polaków, którzy są zadłużeni w złotych. Odpowiedzią polityków, NBP i banków, powinno być prowadzenie działań, które nie dopuszczą do bankructwa tych, którzy wzięli kredyty hipoteczne. Przydałby się szybki sygnał ze strony banków komercyjnych, wsparty przez NBP i KNF, o wprowadzeniu przejrzystego i przyjaznego mechanizmu rozłożenia kosztów obsługi kredytów dla tych, którzy z powodu szokowego wzrostu stóp procentowych mogą mieć problemy z ich obsługą. Dobrze by było, gdyby wszystkie banki umówiły się na wspólne zasady. Im szybciej, tym lepiej.
To nie jest dobry pomysł. W interesie wszystkich, w tym banków, jest, by już dziś wystąpić z inicjatywą, która sprawi, że niczego nie trzeba będzie zamrażać. Banki znają swoich klientów, mogą sprawdzić ich możliwości finansowe, mogą taki plan awaryjny dla potrzebujących opracować. Państwo powinno być odpowiedzialne w stosunku do tych, których dotykają ryzyka poza ich kontrolą, ale też nie może ingerować w rynek za każdym razem, kiedy warunki rynkowe się zmieniają. Trzeba też brać pod uwagę całość społeczeństwa, w tym tych, którzy kredytów nie mają i którzy nie powinni ponosić konsekwencji zadłużenia innych, a tak ostatecznie w przypadku radykalnych pomysłów by się stało. Musimy też pamiętać o kontekście: kredyty hipoteczne w największym stopniu dotyczą lepiej uposażonych Polaków, a nie tych najbiedniejszych, bo ich na żadną hipotekę nie stać. Dochody tych pierwszych szybką rosną i to do tych rosnących dochodów trzeba porównywać wyższe raty. Wreszcie, wyższe koszty kredytu - na poziomie oprocentowania kredytów sprzed kilka lat, to żadna nowość - to przecież sposób na walkę z inflacją, bo wyższe koszty długu obniżą popyt. Trzeba pomóc potrzebującym, ale nie warto zamrażać wszystkim.
Konflikt z Unią jest fundamentalnie szkodliwy dla Polski. W krótkim okresie osłabia złotego, co podbija inflację oraz podwyższa koszty, choć cały czas niskie, obsługi naszego długu. Konflikt blokuje nam też dostęp do dodatkowych funduszy unijnych. Przepadek tych środków byłby jednym z największych błędów polityki gospodarczej od 1989 roku, prawdziwym ekonomicznym samobójstwem. Nie wyobrażam sobie utraty tych pieniędzy. W dłuższym okresie konflikt z UE sprawia, że powstają wątpliwości, czy Polska chce wzmacniać swoje instytucje według zachodnich wzorów czy nie. A zachodnie instytucje, takie jak rządy prawa, otwarte granice i wolne rynki, to źródło naszego cudu gospodarczego po 1989 roku oraz klucz do dalszego trwania gospodarczego złotego wieku. Uważam, że w strategicznym interesie Polski jest to, by ten konflikt jak najszybciej rozwiązać.
Można obniżać podatki, ale tylko tymczasowo, jak w przypadku tarcz antyinflacyjnych. Potem, zamiast obniżać dochody państwa i państwo osłabiać, trzeba je podwyższać i państwo wzmacniać. Co do Polskiego Ładu, to uważam, że był kierunkowo dobrym pomysłem, ale z katastrofalnym wykonaniem. Wolałbym, żeby był neutralny fiskalnie i z większą progresją podatkową, która pomogłaby obniżyć jeden z najwyższych poziomów nierówności w Europie. Polski Ład zwiększa oczywiście konsumpcję, ale jest też sposobem na zwiększenie dochodów najbiedniejszych i chociaż częściowego zrekompensowania kosztów podwyższonej inflacji. Rząd powinien wstrzymać się jednak z dalszym zwiększaniem wydatków, zaprzestać nowych pomysłów, nie dokładać już do popytu i pozwolić deficytowi i długowi spaść do poziomu bliskiemu temu sprzed pandemii. Jak już jednak poradzimy sobie z inflacją, trzeba z powrotem powrócić do aktywnej polityki fiskalnej, który pomoże sfinansować zwiększenie inwestycji i zasypanie wielowiekowych zapóźnień rozwojowych w stosunku do Zachodu.
Lubię mówić, że Polska jest Lewandowskim wzrostu gospodarczego. Jesteśmy wciąż bardzo konkurencyjną gospodarką i szybko się to nie skończy. Widać to też po najnowszych prognozach Komisji Europejskiej, które przewidują, że nasza gospodarka pozostanie jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek w Europie. Ale wraz z rosnącym dochodem i coraz mniejszym dystansem do Zachodu, coraz trudniej będzie nam być konkurencyjnymi pożyczając pomysły od innych i korzystając z relatywnie niższych kosztów pracy. Musimy wyjść poza taką odtwórczą gospodarkę poprzez na przykład zwiększone inwestycje w nowoczesną infrastrukturę, innowacje oraz w wynagrodzenia nauczycielek, doktorantów i naukowców.
Drugim wyzwaniem jest oczywiście demografia. Populacja Polski już kurczy się w szybkim tempie i to tempo tylko przyśpieszy. Imigracja nie jest niestety dla rządu politycznie wygodnym tematem, ale należy wspomagać trwającą "cichą" imigrację, która odpowiadałaby na oczekiwania przedsiębiorców. Co do zasady, zatrudnienie Ukrainki powinno być tak łatwe jak zatrudnienie Polaka. Powinniśmy też wyjść poza nasz region w poszukiwaniu rąk do pracy. Na świecie są miliony młodych, przedsiębiorczych i pracowitych Filipińczyków, Wietnamczyków czy Etiopczyków, którzy marzyliby o pracy u nas. Jeśli się na nich nie otworzymy, to jako społeczeństwo staniemy się starzy, zanim zostaniemy prawdziwie bogaci.
*Dr hab. Marcin Piątkowski, ekonomista pracujący w Waszyngtonie, prof. Akademii Leona Koźmińskiego, wcześniej wizytujący ekonomista m.in. na Uniwersytecie Harvarda i w London Business School. Autor książki "Europejski lider wzrostu. Polska droga od ekonomicznych peryferii do gospodarki sukcesu".