Łukasz Zboralski: Wiem.
To się wzięło z jednego artykułu w portalu, którego nazwy nie będę wymieniał - został tam taki Ostatni Mohikanin w dziennikarstwie, który za wszelką cenę próbuje podważyć sens jakichkolwiek zmian na drogach.
Nie. Tyle że wyciąganie wniosków na podstawie jednego miesiąca jest nieuprawnione, bo to zbyt krótki czas. Ale jeśli już koniecznie chcemy to robić, to nie porównujmy tegorocznych danych ze styczniem zeszłego roku, kiedy mobilność była mocno ograniczona lockdownem - przypominam, że mieliśmy wtedy ferie, podczas których nie działały hotele, ludzie znacznie mniej wyjeżdżali. W latach z normalną mobilnością wyglądało to tak: w styczniu 2019 roku było 1908 wypadków, w styczniu 2020 roku - 1930. Skoro teraz w styczniu mieliśmy 1230 wypadków, to widać spadek o 35 procent.
Tylko pamiętaj, że robię to podsumowanie na siłę. Bzdury krążą po necie, a ludzie wierzą w te pseudo liczby: „No tak, tak, wyższe mandaty nie działają, to tylko łupienie kierowców". W polskim klimacie ideowym takie rzeczy się bardzo łatwo rozpowszechniają jako wiarygodne, bo pasują do libertariańskiego i indywidualistycznego zestawu poglądów: państwo złe, podatki złe, mandaty złe, radary złe itd. Zamiast to komentować, powinienem poczekać pół roku na jakieś pełniejsze dane, ale krew mnie zalewa, dlatego powtórzę: w pierwszym miesiącu z wysokimi mandatami widać 35 procent wypadków mniej.
Zdarzenie na drodze, po którym ktoś wymaga hospitalizacji powyżej siedmiu dni. Wszystkie inne zdarzenia to kolizje. Dam sobie rękę uciąć, że poprawa się utrzyma. Może nie będzie tak duża jak w styczniu, ale obstawiam, że w całym roku wydarzy się 10-15 procent wypadków mniej.
Bo zwolniliśmy.
Po pierwsze z policyjnych danych - po wejściu nowego taryfikatora zatrzymali w styczniu połowę mniej praw jazdy za szybką jazdę. Po drugie urządzenia takie jak fotoradary też zaczęły notować w styczniu o 30 procent mniej przekroczeń prędkości.
Ogromny spadek. Jak kierowcy zwalniają, to nawet jeśli dochodzi do wypadków, rzadziej są one śmiertelne.
Tak. Ale nie trzeba podawać aż takiego rozstrzału, bo w zderzeniach z pieszymi czy rowerzystami już przy różnicy 10 km/h szanse na przeżycie zmieniają się drastycznie.
Złożyło się kilka rzeczy. Po pierwsze w zeszłym roku wprowadzono przepis nakazujący kierowcom wypatrywać pieszych przed przejściami. A teraz doszedł do tego drugi czynnik, czyli urealnione kary, często bardzo wysokie. Moim zdaniem te dwie rzeczy razem dały efekt, że ludzie zaczęli się trzymać limitów prędkości.
Wiele osób tak mówiło. Sam też to odczułem, pierwszy raz od 15 lat - czyli od czasu, jak mieszkam w Warszawie - na ulicy Puławskiej prawie nikt nie przekraczał prędkości. Wcześniej byłem jednym z nielicznych, którzy trzymają się limitu, a reszta na ograniczeniu do sześćdziesięciu jeździła minimum osiemdziesiąt. To samo na drogach ekspresowych, gdzie zawsze mnie wyprzedzało mnóstwo osób jeżdżących ponad 120 km/h. Znam wielu kierowców, którzy wreszcie czują się normalnie.
Część ludzi odczuwa komfort psychiczny, że wreszcie nikt na nich nałogowo nie wymusza pierwszeństwa, nie mruga światłami, nie trąbi, nie wyprzedza. Moim zdaniem zachodzi teraz zmiana mentalna w polskim społeczeństwie, bo państwo wreszcie pokazało, że niebezpieczna jazda kosztuje poważne pieniądze, że jak się pędzi przez miasto, to się płaci 2500 zł, jak się wjeżdża pod opuszczające się zapory kolejowe - 2000 zł. I wtedy zaczynamy myśleć: no tak, czyli to jest rzeczywiście złe. Powiem ci wprost: jadąc samochodem przepisową prędkością przez miasto wreszcie nie czuję się jak idiota. Nie czuję się molestowany przez innych. Nie czuję się frajerem, któremu szkoda trzech stówek na mandat i zabiera czas innym, bo przestrzega limitów, czyli spowalnia i blokuje drogę. Teraz każdy ma respekt, bo to już nie są trzy stówki tylko dwa i pół kafla. Ludzie w Polsce potrzebowali po prostu bata, żeby zacząć się stosować do prawa na drogach.
Nie bardzo. Na razie policja robi całkiem dobry PR, dostali do ręki nowe narzędzie i z niego korzystają. Wydaje mi się, że realnie wysokie kary - nawet jeśli rzadkie - będą powodować psychologiczny hamulec. Trzy tysiące mandatu, czy dwa i pół to poważna sprawa i lepiej się nie narażać. Od września wejdzie w życiu druga połowa obecnej nowelizacji prawa, czyli recydywiści złapani po raz drugi będą płacić podwójne mandaty, a punkty karne zaczną wpływać na wysokość stawki OC. Jestem spokojny o ten rok, efekt zmian szybko nie zniknie.
Tak. Od września jeśli w ciągu dwóch lat znowu przekroczysz prędkość o 51 km, to płacisz już nie 2500 zł, ale 5000 zł. Zbieram właśnie relacje kierowców, którzy dostali nowe mandaty w maksymalnej wysokości. Byłem ciekaw, czy są wściekli, czy może reagują jakoś inaczej i następuje zmiana myślenia, na którą bardzo liczę.
Bo uważam, że jeżeli wszyscy będziemy jeździć po Puławskiej tak jak w styczniu, jeśli to się utrwali, to polscy kierowcy zrozumieją, że zielona fala rzeczywiście działa. Gdy nikt nie wciska się przed innych, a przynajmniej gdy nie jest to masowe, to jedzie się płynniej, spokojniej, auto spala mniej paliwa i dojeżdżamy prawie w takim samym czasie. Może ludzie zrozumieją, że jeżdżenie z mniejszą prędkością jest wygodniejsze? Ostatnio rozmawiałem z człowiekiem, który w ramach swojej pracy dużo jeździ po Polsce i tuż przed feriami zapłacił 2500 zł mandatu. Nie był wściekły, zamiast tego przeanalizował swoje podróże i stwierdził, że pędząc po drogach ekspresowych i autostradach - bo tylko tam sobie pozwalał - oszczędzał maksymalnie po 12 minut. Dokładnie to wyliczył. Ten horrendalny mandat zapłacił, bo nie chciał się spóźnić. Zapytałem go: „A co by się stało, jakbyś się te 12 minut spóźnił?". „No właśnie nic".
Ten sam głupi błąd. W styczniu zeszłego roku mieliśmy totalnie zaburzoną mobilność, w całym 2021 roku odnotowano 15-procentowy spadek ruchu samochodów osobowych. Więc nie da się porównać liczb rok do roku. Musimy patrzeć na wcześniejsze dane. W styczniu 2020 roku było 177 ofiar, w styczniu 2019 - 193 ofiary. Więc mamy teraz 20 procent mniej zabitych. Ludzie, którzy wypisują w mediach, że „mandaty nic nie dały", urwali się z choinki. Jakby chcieli powiedzieć, że wszystkie badania na świecie pokazujące związek prędkości z ryzykiem wypadku nagle nie sprawdzają się w Polsce. Jakbyśmy byli innym miejscem na ziemi. Rząd w uzasadnieniu nowelizacji napisał, że celem jest ograniczenie ofiar śmiertelnych na drogach co najmniej o 10 procent w całym roku.
Moim zdaniem tak. Jeśli policja będzie pracować tak dobrze, jak teraz, jeśli dojdzie drugie uderzenie we wrześniu, czyli recydywa i punkty karne wliczane do ceny OC, jeśli nastąpi likwidacja kursów, które pozwalają wyzerować punty karne - to jestem optymistą. Jest szansa, że zejdziemy poniżej dwóch tysięcy zabitych rocznie.
Niejasny. Czerwiec był dobry, lipiec - do bani, bo przebił poprzednie lata jeśli chodzi o liczbę ofiar na przejściach. Ale tu również ważny jest kontekst, bo to był pierwszy lipiec po dwóch nienormalnych latach, kiedy ludzi wypuszczono na wakacje, mobilność wystrzeliła. W kolejnych miesiącach znowu mieliśmy mniej wypadków śmiertelnych na przejściach dla pieszych, ale już listopad skończył się źle. Czyli raz mamy poprawę, raz pogorszenie.
Nie wiemy. Przed zmianą przepisów rząd zamówił solidne badanie tego, co się dzieje na przejściach. Wyszło między innymi, że piesi bardzo rzadko łamią przepisy, wbrew obiegowym opiniom prawie nie zdarzają się „wtargnięcia na jezdnię". Natomiast masowo prawo na przejściach łamią kierowcy, bo nie zwalniają. Ale teraz po zmianie przepisów badań już nie zlecono.
Zmiana prawa dla pieszych została słabo zakomunikowana, nikt nie wyjaśnił, co dokładnie się zmieniło, kampania rządowa niby była, ale nie do końca dobrze wszystko tłumaczyła. Policja, która teraz po wejściu nowego taryfikatora działa świetnie, współpracuje z mediami, podaje konkretne przykłady najbardziej drastycznych wykroczeń, wtedy nie zrobiła ani jednego kroku w sprawie bezpieczeństwa pieszych, nie było żadnej akcji. Myślę, że bezpieczeństwo na pasach będzie się poprawiać z okazji wejścia nowego taryfikatora, że te dwie zmiany się dopełniają.
Ostatnio wręczyli taki mandat 26-latkowi, który doprowadził do kolizji w Szczecinie, skosił latarnię, a potem nie chciał się przyznać, że prowadził. Posadził za kierownicą znajomego i twierdzili zgodnie, że tamten był sprawcą.
Bo rzeczywisty kierowca wcześniej był znany z wykroczeń drogowych, mieli go w swoich bazach i nie chciał nabić sobie nowych punktów. Dostał 5 tysięcy, czyli tyle, ile maksymalnie może wypisać policjant kończąc postępowanie na mandacie. Może też skierować sprawę do sądu, tam maksymalna grzywna wynosi teraz 30 tysięcy złotych. Teoretycznie.
Zależy mi na tym, żeby ludzi nie straszyć. Jeśli ktoś jest przekonany, że nie popełnił wykroczenia, to powinien odmówić przyjęcia mandatu i nie bać się szantażu, że w sądzie czeka go astronomiczna kara. Polskie sądy biorą pod uwagę, jakie to wykroczenie, czy to pierwszy raz, czy powtórka z rozrywki oraz jaką kierowca ma sytuację materialną. 30 tysięcy to będzie kara zarezerwowana dla ludzi, którzy notorycznie łamią prawo i są dosyć zamożni.
Za przekroczenie prędkości o ponad 50 km/h w obszarze zabudowanym, czyli od 101 km/h. W innych sytuacjach decydują policjanci, mogą zabrać uprawnienia na przykład wtedy, gdy ktoś omija samochód ustępujący pieszym, bo było ryzyko, że kogoś zabije, chociaż nic się nie stało. I potem sąd rozstrzyga, czy uprawnienia ostatecznie zabrać i na jak długo.
Sytuacja z ostatniego tygodnia: policjanci jadą nieoznakowanym radiowozem, nagle za nimi pojawia się facet w BMW, trąbi, mruga, w końcu wyprzedza ich, bo byli dla niego zawalidrogą - jechali za wolno, czyli przepisowo. On jechał grubo ponad setkę przez obszar zabudowany. Jak go dogonili i zatrzymali, to w pierwszych słowach oznajmił: „Ja mandatu i tak nie przyjmuję". Policjant na to: „W ogóle nie zamierzałem dawać panu mandatu, bo od razu kieruję sprawę do sądu". Zabrali mu też prawo jazdy.
Zajrzałem kiedyś w dane, ilu Polaków nie przyjmuje mandatów za prędkość - mniej niż jeden procent. Oni szli do sądów i wiesz, ilu z ich sprawy wygrało? Też mniej niż jeden procent.
Brednie. Ludzie, którzy twierdzą, że policjanci źle łapią, źle mierzą prędkość - bredzą podobnie jak antyszczepionkowcy.
Tak. Ale chodzi głównie o fotoradary. Służby naszego państwa nie są w stanie ogarnąć liczby mandatów, nie mają wystarczających mocy przerobowych, listy z wezwaniami nie dochodzą na czas, a jeśli właściciel auta stwierdzi, że nie on prowadził, to wtedy taka sprawa wpada w czarną dziurę.
Trwa, trwa, aż następuje przedawnienie. Kilkadziesiąt procent mandatów z fotoradarów kończy się niczym. NIK zrobił duży raport na ten temat. Wystarczy nie odpowiedzieć na list z CANARD-u i w zasadzie masz luz. Nie jestem w stanie określić, ilu kierowców w Polsce to wie i celowo nie odpisuje.
Państwo musi przestać się bawić w ustalanie, kto kierował twoim pojazdem. Gotowa nowelizacja prawa od dawna czeka, ale jakoś wciąż nie może się przebić. Ma być jak w Niemczech: za samochód odpowiada właściciel. A jeśli twierdzi, że nie on prowadził, to dostaje krótki czas na wskazanie innej osoby, która mandat przyjmie. Jak nie - sam ma płacić.
Tak.
„Zamach na wolność". „Nie można karać kogoś, kto nie popełnił wykroczenia". I takie różne. Jeśli ktoś nie potrafi zapanować na tym, komu pożycza samochód, to niech założy sobie dzienniczek i notuje.
To gruby skandal. Tak zostali wychowani polscy karniści i sędziowie, szukają jak najłagodniejszej kary dla sprawców wypadków i wykroczeń drogowych. Do tego dochodzą mankamenty polskiego prawa, które zostało zinterpretowane w określonym kierunku i Frog nie może zostać ukarany za cały swój szaleńczy rajd przez Warszawę czy pod Kielcami, tylko za kolejne pojedyncze wykroczenia, które wtedy popełnił.
Bo w interpretacjach naszego prawa przyjęło się, że zarzut „spowodowania zagrożenia katastrofą w ruchu lądowym" dotyczy całego autobusu pełnego ludzi albo pieszej wycieczki dzieci.
A sądy mówią, że musiałoby to być realne, a nie potencjalne zagrożenie, tak to jest w Polsce interpretowane. W naszym prawie powinno być coś pomiędzy zwykłym wykroczeniem a zarzutem „spowodowania zagrożenia katastrofą", powinniśmy wprowadzić do przepisów jakiś stopień pośredni. Niemcy wstawili cały paragraf, który dotyczy organizowania ulicznych wyścigów i jest to zagrożone karą wieloletniego więzienia. Kolejna sprawa to koszmarna sytuacja z polskimi biegłymi, oni po prostu totalnie bimbają, najczęściej są emerytami bardzo słabo opłacanymi przez sądy. Staje taki biegły na rozprawie i mówi: „Ten człowiek jechał przez miasto 160 km/h, ale w kluczowych momentach panował nad samochodem". Nie chcę takich ludzi słyszeć w polskich sądach! Nie obchodzi mnie, czy Frog umie kręcić kierownicą, bo przy takiej prędkości w mieście umiejętności niewiele znaczą, w każdej chwili mogą się zdarzyć rzeczy niezależne od kierowcy.
Najpierw posadź dziecko na środku tylnej kanapy, dobrze zapnij pasy bezpieczeństwa albo urządzenie zabezpieczające.
Tak. To wiadomo z badań i statystyk.
Ja - znając polskie statystyki - cholernie uważam przed wszelkiego rodzaju skrzyżowaniami. U nas główną przyczyną wypadków jest niezachowanie pierwszeństwa przejazdu.
Przejścia dla pieszych. Miejsca, które powinny być najbardziej bezpieczne, wcale bezpieczne nie są. Trzeba wpajać dziecku: masz prawo wejść na przejście, kierowca powinien ci ustąpić, ale nigdy nie wchodź, dopóki nie jesteś pewien, że on się zatrzyma. Nawet jak zapala się zielone światło, to najpierw sprawdź, czy samochody na wszystkich pasach zwalniają i się zatrzymują. Podkreślam: na wszystkich pasach.
Przejście dla pieszych bez sygnalizacji świetlnej przez jezdnię dwu lub trzypasmową.
Tak. Jedno auto się zatrzymuje, puszcza cię zgodnie z przepisami, ty zaczynasz przechodzić, a kierowca na drugim pasie cię rozjeżdża, bo nie zauważył, albo myślał, że tamten staje ot tak sobie, żeby kogoś wysadzić. Trzeba wbijać wszystkim do głów, że mają zza tego pierwszego pojazdu, który się zatrzymał, wyjrzeć i sprawdzić, co się dzieje na kolejnych pasach. W Piotrkowie, Rzeszowie i innych polskich miastach są przejścia, gdzie ludzie w ten sposób muszą pokonać cztery pasy jezdni! Jako rodzic w ogóle bym tam dziecka nie puszczał, a jako obywatel organizowałbym protesty pod urzędem miasta, żeby to natychmiast przebudowali.
Z niewiedzy. I ze strachu przed lobby kierowców. Bo trzeba wtedy spowolnić ruch, czyli albo postawić światła, albo zwęzić jezdnię przed samym przejściem do jednego pasa. To wstyd, że w Polsce wciąż mamy takie śmiertelne pułapki.
***
Łukasz Zboralski (1978) technik-elektronik i absolwent filologii polskiej, dziennikarz prasowy. Pracował jako redaktor w „Metrze", „Rzeczpospolitej", obecnie II sekretarz w tygodniku „Do Rzeczy". Od prawie dekady najbardziej skupia się na zagadnieniach dotyczących bezpieczeństwa transportu, jest twórcą i redaktorem naczelnym pierwszego w Polsce portalu poświęconego bezpieczeństwu na drogach - brd24.pl. Uwielbia podróże samochodowe, motocyklowe i rowerowe - jest w trakcie realizowania projektu polegającego na przejechaniu rowerem wzdłuż 59 najdłuższych rzek Polski (59rzek.pl).