Zakłamana inflacja. "Podnoszenie stóp nic nie da, poza ogoleniem klasy średniej"

Grzegorz Sroczyński
- Przez to, że dyskusja o inflacji jest tak rozgrzana i upartyjniona, być może nie czeka nas miękkie lądowanie, tylko bardzo twarde, bo polityka NBP będzie zbyt ostra i spowoduje kryzys - z Piotrem Wójcikiem rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Teksty ekonomiczne Piotra Wójcika śledzę od paru lat w kolejnych miejscach, w których publikuje. Najpierw była to - o zgrozo - "Gazeta Polska Codziennie", teraz "Krytyka Polityczna" i... "Przewodnik Katolicki". Być może ten rozstrzał ideowy - tak rzadki w warunkach polskiej spolaryzowanej debaty - powoduje, że jego teksty są nieprzewidywalne i często idą pod prąd. 

Grzegorz Sroczyński: Kto bardziej kłamie o inflacji?

Piotr Wójcik: Jedni i drudzy kłamią. Trochę bardziej chyba jednak strona opozycyjna. Gdyby rządziła PO, to większość komentatorów pisałaby zupełnie inne rzeczy. 

Jakie?

Niuansowaliby, że jest ileś zewnętrznych czynników inflacji, przypominaliby, że w trakcie pandemii trzeba było prowadzić ekspansywną politykę pieniężną, bo nikt nie wiedział, jak to się skończy. Teraz w ogóle nie ma takich głosów. Te same osoby, które krytykowały, że NBP nic nie robi z inflacją, teraz załamują ręce, że raty kredytów wzrosły. To absurdalne. 

A ci drudzy?

Tak samo, tylko na odwrót. Po stronie pisowskiej dominuje prostacka narracja propagandowa: "Inflacja ma twarz Tuska". Na to Platforma coś odpowie o czereśniach po dwieście złotych. I tak to się kręci. 

Tusk na TT: "Rano Polacy dowiedzieli się, że prawdziwa inflacja to 22 procent. Kilka godzin później jej twórca, Adam Glapiński, został ponownie głosami PiS szefem tego bałaganu. PISDROŻYZNA".

On te 22 procent wziął z badania cen niektórych towarów w niektórych sieciach handlowych. Badanie solidne, ale niepełne, zresztą wydatki na żywność to tylko część koszyka inflacyjnego. I Tusk to wie, był przecież premierem. Niedawno na zlecenie "Dziennika Gazety Prawnej" i radia RMF zapytano Polaków o tzw. subiektywną inflację. Średnia wyszła w okolicach 30 procent. To jest efekt tej spłyconej dyskusji, która sprowadza się do rzucania efektownymi przykładami podwyżek - pietruszki, jabłek, teraz była ta afera z czereśniami. Rozmawianie o inflacji przy pomocy pojedynczych produktów - zwłaszcza sezonowych - powoduje, że ludzie uważają, że inflacja jest kilkukrotnie wyższa. 

Morawiecki: „Platforma równa się inflacja. Kto przyjął ETS? Platforma! Gdzie byłeś, Donaldzie?"

Totalna nieprawda. ETS - czyli europejski system handlu emisjami CO2 - funkcjonuje od 2005 roku, od początku w nim uczestniczyliśmy. I rząd PiS - jeden czy drugi - miał mnóstwo czasu, żeby dostosować Polskę do unijnej polityki energetycznej, która od lat jest całkowicie jasna.

Platforma odpowiada: „Morawiecki równa się inflacja". 

Też ściema. 

Morawiecki się broni: „W Polsce mamy putinflację, inflację wywołaną przez Putina". Platforma: „Rząd zasłania się Putinem, a twórcą inflacji jest Glapiński, bliski przyjaciel Kaczyńskiego".

Żenujące. Oni wszyscy uważają własnych wyborców za średnio rozgarniętych.

A ta "putinflacja"?

Jest. Ale prawdopodobnie to tylko jedna trzecia. Po ataku Rosji na Ukrainę MFW podniósł prognozę inflacyjną dla gospodarek wschodzących do 9 proc. - czyli o 3 pkt proc. w stosunku do prognozy ze stycznia. W Polsce podobne szacunki robił bank Pekao. Wyszło, że mniej więcej 36 procent obecnej inflacji wynika z wojny. Wojna wywołała kryzys żywnościowy, port w Odessie został zablokowany i Ukraina nie może eksportować swoich zbóż, więc ceny rosną. Rosja jest ogromnym producentem nawozów - zaspokajała 25 procent naszych potrzeb importowych - to też ma ogromny wpływ na ceny żywności. Putinflacja istnieje, co nie zmienia faktu, że 60-70 procent wzrostu cen nie ma z Putinem nic wspólnego. 

W tej całej prostackiej młócce prawie się nie mówi o ważnym efekcie, który jest pozostałością po pandemii. 

Jakim efekcie?

Gdy rząd ratował gospodarkę, wpompował w nią setki miliardów złotych, te pieniądze trafiły głównie do firm i wylądowały na kontach w bankach. Teraz banki mają ogromną nadpłynność i zerową motywację, żeby podnosić oprocentowanie depozytów. 

Bo?

Nie potrzebują naszych pieniędzy. Po co im, skoro siedzą już na górze forsy? To powoduje, że polityka antyinflacyjna banku centralnego, o którą jest tyle szumu, ma niewielką skuteczność. 

Jak to?

Ona kuleje, bo powoduje głównie żyłowanie kredytobiorców i niewiele więcej. Podnoszenie stóp procentowych NBP powinno sprawiać, że rosną odsetki bankowe, ludzie zaczynają oszczędzać pieniądze na kontach, więc złote schodzą z rynku. Do tej pory tego kompletnie nie było - moje czy twoje konto oprocentowane jest na poziomie 0,1 procent. Jaka to motywacja do trzymania pieniędzy przy inflacji na poziomie ponad 12 procent? Odbywa się więc jedynie żyłowanie kredytobiorców, które jest drugorzędnym aspektem polityki antyinflacyjnej i w ogóle nie wpływa na skłonność do oszczędzania. Depozyty terminowe w polskich bankach w marcu były oprocentowane na 0,9 procent, a rachunki bieżące, na których leży 80 procent naszych pieniędzy, na 0,1 procent. Dopiero teraz banki podnoszą oprocentowanie lokat. Czyli pół roku po rozpoczęciu serii podwyżek stóp procentowych.

Banki w ten sposób same dają sygnał: nie trzymajcie u nas. Tak? 

Bo po co nam twoje pieniądze, skoro mamy nadpłynność? Lepiej coś sobie kup, bo jak odłożysz na koncie, to tylko stracisz.  

Czy ta całą polityczna młócka - że inflacja ma twarz Tuska albo twarz Glapińskiego - wpływa na rzeczywistość? Przejmować się tym, walczyć z tym, czy machnąć ręką? 

Upartyjnienie dyskusji o inflacji? Czy to ma na coś wpływ?

Tak. Przerzucanie się: „To wasza wina", „A nie, bo to wasza wina", „To Glapiński!", „A nie, bo to Tusk!". Ma to jakieś realne konsekwencje?

Chyba ma. Być może właśnie z tego wynika bardziej jastrzębia postawa Rady Polityki Pieniężnej. Przecież główne przyczyny inflacji to drożejące surowce i materiały, a nie konsumpcja czy wzrost płac. I oni to wiedzą. A mimo to ostro podnoszą stopy procentowe, chociaż w najbliższych miesiącach to niewiele da. 

Niewiele da?

Nie mamy problemu rozbuchanej konsumpcji czy szalejących płac. Oczywiście, płace rosną, ale ich ogólny udział w PKB w zeszłym roku wyraźnie spadł, minimalnie spadła też tzw. finalna konsumpcja gospodarstw domowych w relacji do PKB. A mimo to bank centralny zaostrza politykę monetarną, bo czuje się zmuszony przez tę całą nawalankę, żeby robić cokolwiek. Na główne czynniki inflacyjne nie ma to żadnego wpływu. Przecież stopy procentowe w Polsce nie wpłyną na ceny surowców na światowych rynkach, nie zniosą lockdownu w Szanghaju, nie poprawią dostępności półprzewodników, a takie są przyczyny inflacji. 

To na co wpłyną?

Będą dusić popyt, chociaż on wcale nie wydaje się niezdrowy. Rada podnosi stopy, bo czuje się zmuszona przez opinię publiczną. 

„Róbcie coś z inflacją". 

Tak. Jednocześnie rząd umywa ręce: „Inflacja to nie nasza wina" - powtarza premier. A ludzie czegoś jednak oczekują. „Jeśli Glapiński jest winny inflacji, to niech Glapiński coś zrobi". No to Glapiński razem z Radą Polityki Pieniężnej podnosi stopy procentowe, bo co innego mogą robić? I one najprawdopodobniej będą dalej rosły, co grozi wywołaniem sterowanej recesji w Polsce. Przez to, że dyskusja o inflacji jest tak rozgrzana i upartyjniona, być może nie czeka nas miękkie lądowanie, tylko bardzo twarde, bo polityka NBP będzie zbyt ostra i spowoduje kryzys. 

Czyli wojna w Ukrainie to jedna trzecia inflacji?

Mniej więcej, bo to przecież tylko szacunki.

A te pakiety antykryzysowe w pandemii, które w Polsce w stosunku do PKB były jednymi z najwyższych w Europie? Nakręciły inflację?

Ciężko powiedzieć. Trzeba pamiętać, że one w zdecydowanej większości trafiły do firm. Pracownicy na etatach otrzymywali postojowe, samozatrudnieni i ludzie na umowach śmieciowych dostali 2000 zł przez trzy miesiące, a w czasie jesiennych lockdownów wielu już nic nie dostało. Nie mieliśmy więc sytuacji, że zwykli ludzie zostali obsypani przez rząd pieniędzmi z helikoptera, z którymi ruszyli do sklepów. Natomiast sporo kasy trafiło do takich firm, które tego w ogóle nie potrzebowały. Kontrola była żadna. Po pandemii - jak już mówiłem - na wielu kontach bankowych zalegają ogromne pieniądze, które totalnie zdemoralizowały banki. Zerowe oprocentowanie naszych pieniędzy przy tak wysokiej inflacji to efekt tej demoralizacji. Dzięki temu banki liczą teraz rekordowe zyski.

Czyli inflacja nie jest napędzana przez skok konsumpcji?

To na pewno nie jest kluczowy czynnik. Powtórzę: finalna konsumpcja gospodarstwa domowych w relacji do PKB jest teraz niższa niż była na przykład w 2015 roku.

Finalna? 

To taki wskaźnik, który pokazuje udział konsumpcji gospodarstw domowych w PKB. W 2020 roku i 2021 roku wyniósł niecałe 56 procent, a w 2015 roku wynosił 58 procent. Nie ma czegoś takiego jak eksplozja konsumpcji w Polsce.

Czyli nie „rozdawnictwo" i nie 13. emerytury powodują inflację? Nic z tego?

Najważniejsze są czynniki zewnętrzne: wzrost cen surowców, energii, materiałów do produkcji. Jak się wgryziesz w dane o kosztach operacyjnych przedsiębiorstw, to wszystko widzisz. Widzisz na przykład, że koszty pracy w ostatnim kwartale wzrosły o 15 procent rok do roku. 

To chyba bardzo dużo?

Dużo. Tak by się przynajmniej wydawało. Tyle że równocześnie udział kosztów pracy w ogólnych kosztach firm spadł z 14 do 11 procent, czyli do zaledwie 1/9 kosztów. 

Dlaczego?

Bo koszty materiałów i energii w czwartym kwartale urosły aż o 43 procent rok do roku. I to one najbardziej napędzały wzrost kosztów przedsiębiorstw. Stąd głównie podwyżki cen. Poza tym firmy zwiększyły też swoje marże, w zeszłym roku były one najwyższe w XXI wieku. 

Marże rosną, bo co?

Bo w otoczeniu inflacyjnym więcej można. Firmom łatwiej podnosić ceny bardziej, niż to wynika z kosztów, można ukryć nowe marże w ogólnym wzroście cen. Część firm odbija sobie czasy kryzysowe, najmocniej gastronomia - tam marże poszybowały, co można zrozumieć, bo oni przez 1,5 roku byli praktycznie zamknięci.

Czyli generalnie firmy mają się dobrze?

Tak. I bez problemu wypłacają pracownikom te wszystkie podwyżki, o których co jakiś czas czytamy, bo wzrost wydajności dwukrotnie przekracza wzrost płac. 

Słucham?!

W czwartym kwartale wzrost wydajności wyniósł 29 procent, a koszty pracy wzrosły o niecałe 15 procent. To pokazuje, że naszej gospodarce raczej nie grozi spirala cenowo-płacowa.

Bo ten uśredniony pracownik nie tylko zarabia na swoją podwyżkę, ale wykonuje więcej?

Tak. 

Skąd się bierze ten skok wydajności?

Stąd, że nasz eksport ma się świetnie, polskie towary schodzą na pniu, wzrósł wolumen sprzedaży, wzrosły jednocześnie ceny na rynkach międzynarodowych, czyli też wartość tej sprzedaży, co się przełożyło na większą wydajność pojedynczego pracownika.

„Glapiński jest winny inflacji, bo powinien wcześniej podnosić stopy procentowe". Prawda?

Wtedy wcześniej byśmy płacili wysokie raty, a inflacja niekoniecznie byłaby niższa. 

Ale skąd to wiadomo? Ktoś tak zrobił?

Czesi. Są do nas podobni, bo też nie przyjęli euro, tylko mają własną walutę. Oni podnosili stopy procentowe dużo wcześniej - kilka miesięcy przed Glapińskim - i inflację notują wyższą niż Polska, w okolicach 13 procent.

Ktoś jeszcze?

Węgrzy też zaczęli podnosić stopy w czerwcu ubiegłego roku, czyli równocześnie z Czechami. I rzeczywiście, mają niższą inflację. 

Czyli raz jest tak, a raz inaczej? 

Nie ma reguły, bo to jest bardzo nietypowy kryzys. Na przykład Europejski Bank Centralny wciąż nie podnosi stóp procentowych i w całej strefie euro są one bliskie zera. Mimo że w Holandii inflacja wynosi 11 procent, a w państwach bałtyckich dochodzi do 19 procent. 

To nie jest dziwne?

Państwa bałtyckie prowadziły niezwykle oszczędną politykę fiskalną, mają niski dług publiczny i niskie wydatki rządowe w relacji do PKB. Zaraz przed pandemią wydatki sektora finansów publicznych wynosiły tam jedną trzecią PKB, przy średniej unijnej w okolicach połowy PKB - czyli marzenie ekonomistów z FOR-u. Łotwa i Estonia zawsze były chwalone przez liberałów za oszczędność. I już od początku roku notują dwucyfrową inflację, znacznie wyższą niż w Polsce.

A przyjęcie euro by nas uchroniło przed wysoką inflacją?

Tylko od strony wahań kursu waluty. Złoty rzeczywiście niesamowicie osłabł na początku wojny, zresztą trudno się dziwić, bo jesteśmy państwem przyfrontowym. Euro zaczęło testować granicę pięciu złotych. NBP rozpoczął wtedy interwencję na rynku i ma na to środki, bo Polska dysponuje wysokimi rezerwami walutowymi. Wynoszą 160 mld dolarów

To dużo? 

Jeśli uwzględnić proporcje wielkości gospodarki, to polskie rezerwy są niewiele niższe od tych, które zgromadził rosyjski bank centralny przed wojną. 

Chyba dobrze, że mamy taką górę rezerw?

To nas zabezpiecza przed wahaniami kursu waluty. Przyjęcie euro w ogóle zlikwidowałoby problem wahań kursowych, ale z drugiej strony musielibyśmy stosować stopy procentowe te same, co w całej Europie.

Czyli bliskie zera?

Tak. 

To nie jest trochę szalone, że EBC nie podnosi stóp, mimo że w Estonii inflacja wynosi 19 procent?

EBC stara się dopasować stopy procentowe do sytuacji w całej strefie euro, czyli nie tylko w Litwie, Łotwie i Estonii, ale przede wszystkim we Francji, Portugalii, Hiszpanii, Włoszech, czyli w większych krajach, które mają trudną sytuację społeczną i wysokie bezrobocie. Niskie stopy procentowe mają pomagać południu Europy, które mocno ucierpiało podczas pandemii. 

Czyli EBC ma inne priorytety niż tylko niska inflacja? 

Zdecydowanie inne. Dba również o niskie bezrobocie. Inflacja - owszem - jest ważna, ale jak podniesiemy zbyt szybko stopy, to zwiększymy bezrobocie we Włoszech, a inflacji w Estonii wcale nie zdusimy.

Z tego wynika, że nasze stare recepty - że banki centralne podnoszą stopy procentowe i inflacja spada - kompletnie nie pasują do współczesnego świata? I że nie ma narzędzi na taką inflację, jaka jest obecnie?

Bo na główne przyczyny inflacji banki centralne nie mają obecnie wpływu: przerwane w pandemii łańcuchy dostaw, których wciąż nie udaje się odbudować, powrót wirusa w Chinach i zamknięcie Szanghaju, czyli głównego portu chińskiego eksportu… Banki centralne nie mają też wpływu na ceny surowców i wojnę w Ukrainie. Owszem, banki centralne mogą dusić popyt wewnętrzny, wywołać recesję i kryzys gospodarczy. 

Czyli żeby pozbyć się inflacji w Polsce, trzeba by wywołać kryzys?

To prawdopodobne, bo skuteczność tradycyjnej polityki antyinflacyjnej jest teraz dużo mniejsza, więc żeby chociaż trochę zadziałała, trzeba dać potrójne albo poczwórne dawki. 

To właściwie co Morawiecki z Glapińskim robią źle?

Glapiński ma beznadziejną politykę komunikacyjną. Na początku zeszłego roku twierdził, że nie będzie inflacji i w ogóle dyskutowanie o tym jest głupie, bo żadne dane z gospodarki takiego zagrożenia nie pokazują. To nie była prawda, przesłanki do wzrostu cen już widzieliśmy. Z kolei w marcu przekonywał, że Rada Polityki Pieniężnej nie przewiduje wzrostu stóp procentowych, co napędziło klientów do banków, ludzie masowo brali kredyty hipoteczne przekonani, że raty nie wzrosną. A od października nagle Rada rozpoczęła bardzo stromą podwyżkę stóp. Mieliśmy więc do czynienia z oszukaniem tysięcy obywateli. 

Oszukaniem?

To chyba jasne: najpierw urzędnicy państwa polskiego przekonują, że nie będzie podwyżek, bierzcie kredyty jak leci, budujcie się i nie martwcie, a potem ci sami urzędnicy zaczynają podnosić stopy procentowe zupełnie niespodziewanie, w dodatku te podwyżki są nawet wyższe, niż by oczekiwali liberalni eksperci. Kto to mógł przewidzieć? Ekonomista Wojciech Paczos powiedział bardzo słusznie, że Glapiński jakby się uparł, żeby zawsze wszystkich zaskoczyć i robić odwrotnie, niż się spodziewają. Polityka komunikacyjna Glapińskiego sprawiła, że zaufanie do banku centralnego spadło, a jak mamy niskie zaufanie do banku centralnego, no to on musi silniej działać i mocniej podnosić stopy.

A rząd?

Robi odwrotnie niż Glapiński. Od lipca obniża podatki - PIT spadnie z 17 do 12 procent. Łącznie z Polskim Ładem to 31 mld złotych mniej w budżecie państwa i te pieniądze trafią na rynek. Rząd zamierza też uruchomić 14 emeryturę - to kolejne 12 mld złotych. Z jednej strony NBP stara się ściągnąć z rynku gotówkę - głównie z kieszeni kredytobiorców hipotecznych - a z drugiej strony rząd pompuje miliardy złotych na rynek za pomocą obniżek podatków. 

I to zwiększy inflację?

Raczej jeszcze bardziej osłabi skuteczność działań NBP i RPP. Mówiłem już, że główne przyczyny inflacji leżą poza Polską, ale polityka rządu jest totalnie sprzeczna z tym, co próbuje robić RPP, podnosząc stopy procentowe. Skoro będzie więcej pieniędzy na rynku, no to Rada będzie bardziej podnosić stopy. 

I to ma sens?

Nie ma. Kredytobiorcy bardziej dostaną po głowie i z tego niewiele więcej wyniknie.

Może to politycznie rozsądne? Ukredytowiona klasa średnia i tak nie głosuje na PiS, czyli po głowie dostaje elektorat opozycji.

Może to taka kalkulacja. Nie wiem. W każdym razie w najbliższych miesiącach czy nawet latach kupienie mieszkania przez młodych ludzi będzie skrajnie trudne. A to już jest problem całej rodziny, dziadkowie też o tym usłyszą i będą wkurzeni. Więc nie wiem, czy PiS-owi się to opłaci.

To jeszcze raz: podwyżki stóp nie mają wpływu na obecną inflację?

Niewielki. 

Z punktu widzenia ekonomii można tych podwyżek nie robić?

A w każdym razie nie aż tak wysokie. Gdyby Glapiński wcześniej powściągnął język i gdyby opozycja nie zrobiła z niego totalnego oszołoma, to pewnie te podwyżki nie musiałyby być tak drastyczne. Ale przede wszystkim trzeba zadbać o tę drugą nogę, czyli oprocentowanie depozytów, ono musi wzrosnąć. 

Ale jak? Rząd ma zmusić bankowców, żeby dali nam wyższe oprocentowanie na kontach? 

Nic nadzwyczajnego. Przecież państwo kontroluje dwa największe banki w Polsce, które mogą dać przykład. Ale są też inne sposoby. Jeśli rząd wypuści bardzo korzystne papiery dłużne, dostępne dla zwykłych ludzi, to oni zaczną wyciągać pieniądze z tych beznadziejnie oprocentowanych kont. I wtedy jest jakaś konkurencja, banki muszą podnieść stawki, żeby zatrzymać klientów. Na szczęście to już się dzieje. W czerwcu do sprzedaży trafią nowe obligacje oszczędnościowe, a banki zaczynają wreszcie oferować lokaty nawet na 5-6 procent.

A stopy NBP? Podnosić je dalej? Zostawić w spokoju?

Nie jestem ekonomistą, tylko publicystą, ale według mnie nie należy się z podwyżkami spieszyć. Banki centralne w innych regionach świata nie mają tak jastrzębiej polityki, chociaż tak samo zmagają się z inflacją. Fed i Bank Anglii dopiero zaczynają podwyżki, a EBC wciąż utrzymuje stopy w okolicach zera. Nie próbujmy być mądrzejsi od reszty Zachodu.

***

Piotr Wójcik (1984) - publicysta ekonomiczny, członek redakcji "Krytyki Politycznej", stały współpracownik "Dziennika Gazety Prawnej", "Tygodnika Powszechnego" i "Przewodnika Katolickiego". Autor serii powieści kryminalnych "Metropolia".

Więcej o: