Michał Możdżeń: W Polsce? Różnych katastrof się boję, ale żadna nie jest związana z sytuacją w naszych finansach publicznych. Główna rzecz, która mi spędza sen z powiek, to wizja katastrofy klimatycznej. I cały czas łamię sobie głowę, w jaki sposób poradzimy sobie z polityką fiskalną, gdy wreszcie zmądrzejemy i spowolnimy wzrost gospodarczy.
Wyobraźmy sobie, że kraje rozwinięte zaczynają prowadzić politykę zerowego lub bardzo niskiego wzrostu PKB, bo nie chcą zabić planety. Wtedy finansowanie czegokolwiek oznacza czystą redystrybucję w społeczeństwie. Komuś trzeba zabrać, komuś dać. W dynamicznie rosnącej gospodarce aż tak bardzo tego nie widać, ale kiedy system nie rośnie, to jesteśmy skazani na ekonomię polityczną sensu stricto. Jak pracownicy dostaną więcej, to firmy muszą dostać mniej. To moim zdaniem główne pytanie dla ekonomii na najbliższe dwie dekady - jak uwolnić świat od konieczności nieustannego wzrostu i zapewnić zrównoważone zaopatrzenie obywateli w dobra i usługi.
W samych finansach publicznych nie widzę żadnej katastrofy. Trzeba jednak przyznać, że gospodarka po pandemii rzeczywiście jest mocno rozdygotana i zalicza nienaturalne skoki. GUS właśnie podał szczegółowe dane o wzroście gospodarczym w pierwszym kwartale 2022 roku - wyniósł 8,5 procent.
To jakiś kosmos. Przytłaczająca większość tego szalonego wzrostu - aż 7,7 punktów procentowych - to są zapasy. Patrzę w dane… Prawie 10 procent polskiego PKB w pierwszym kwartale zrobiły zapasy!
Różnego rodzaju komponenty, których firmy na bieżąco potrzebują do produkcji, surowce, materiały. Normalnie te zapasy są wielkością pomijalną w PKB, bo stanowią może jeden procent, przecież żyjemy w świecie "Just-in-time delivery", zamawiasz jakąś partię części i za tydzień je dostajesz, magazyny są małe. Teraz zapasy firm wzrosły dziesięciokrotnie.
Tak.
Bo spodziewają się wzrostu cen. Zastanów się: jesteś firmą, masz dobre zyski - przecież marże są obecnie bardzo wysokie - i masz pieniądze do upłynnienia. Możesz zainwestować je długookresowo, postawić drugą halę, rozszerzyć działalność, ale brak ci pewności, co będzie ze strukturą popytu za 5 czy 10 lat. Jak nie kryzys, to wojna, a jak nie wojna, to znowu pandemia - lepiej przeczekać ten cały bałagan - tak myśli wiele firm. Za to masz pewność, że za parę miesięcy będziesz mógł sprzedać drożej swój produkt, czyli drożej sprzedać to, co teraz kupiłeś jako zapasy. Na całym świecie widać to zjawisko, ale w polskiej gospodarce to istne szaleństwo. I z tym rzeczywiście wiąże się jakieś niebezpieczeństwo, bo gromadzenie zapasów nie może trwać wiecznie, choćby dlatego, że magazyny nie są z gumy. Jak firmy przestaną to robić na taką skalę, to pojawi się pewnie spowolnienie tego kosmicznego wzrostu.
Bez przesady. Hamowanie.
Wróci do normalności. Tym bardziej, że ryzyko globalnej recesji widać na horyzoncie. Ale bym nie powiedział, że nasz wzrost jest papierowy, przecież te koła i siodełka to zakumulowane rzeczywiste zasoby. Tylko czy te zasoby będzie można sprzedać w krótkim okresie, to tak naprawdę na sto procent nie wiadomo. Zapchane po sufit magazyny z zapasami mogą zwiastować pewne ryzyko, ale nie takie, że jedziemy na ścianę.
Nie wiem. Nie widzę tego w poziomie długu publicznego czy w jakichś agregatach fiskalnych.
Okej. Zapytałeś mnie w mailu, czy z deficytem budżetowym jesteśmy w kropce. Z perspektywy stabilności finansów publicznych - nie. Rząd nie ma problemu, żeby obsłużyć dług, w dodatku większą jego część trzymamy we własnej walucie. Finanse publiczne są zdrowe, chociaż nietransparentne. I jako ekonomista mam coraz większy problem, żeby zrozumieć, skąd się pieniądze biorą, bo często nie z budżetu.
Poupychano je po różnych dziwnych instytucjach i funduszach pozabudżetowych. Razem z kolegami napisaliśmy nawet książkę, w której sugerujemy, że nieprzejrzystość polskich finansów publicznych jest spowodowana grzechem pierworodnym, czyli polską regułą długu.
Tak. To limit całkowicie arbitralny, bo z żadnych badań nie wynika, że akurat taki poziom długu dla gospodarki jest bezpieczny. On nie tyle spełniał funkcję kotwicy dla wydatków, co przede wszystkim powodował efekt psychologiczny u zagranicznych inwestorów: oto Polska to odpowiedzialny kraj, nawet w konstytucji zapisali sobie limit. I ten efekt pewnie był jakoś tam ważny. Ale przez to wszystkie rządy upychają coś poza budżetem, żeby się do limitu konstytucyjnego nie zbliżyć. Oczywiście PiS to solidnie rozszerzył. Ostatnio sporo publicznych wydatków zostało upchniętych w funduszu covidowym w BGK, wciąż jest tam co najmniej kilkanaście miliardów, chociaż covid „został odwołany". I tu mam obawy.
Zupełnie nie o to chodzi. My wiemy, jaki naprawdę jest dług, bo Unia wymaga od Polski raportowania wydatków budżetowych według swoich standardów i te poupychane w dziwnych miejscach miliardy też musimy liczyć na użytek unijnej sprawozdawczości.
Nie musimy. Standardy liczenia długu na naszym wewnętrznym podwórku są łagodniejsze i można udawać, że dług jest niższy.
No właśnie nie do końca wiadomo, przed kim udajemy. Jest limit w konstytucji, no to udajemy, że jesteśmy bardziej correct, niż w rzeczywistości.
Jesteśmy. Bo również według unijnych miar nasze finanse publiczne nie są zagrożone. Powtórzę: większym problemem jest to, że kwoty zapisane w budżecie powinny być pod kontrolą parlamentu, NIK-u, różnych instytucji. A jak rząd wydaje pieniądze za pośrednictwem jakiegoś funduszu, no to można odpowiedzieć, że tajemnica handlowa. Specjalizuję się w finansach publicznych i martwi mnie, że nie jestem w stanie studentom wytłumaczyć, co dokładnie dzieje się z częścią wydatków.
Ani drugiej Argentyny. Wszystkie takie porównania można między bajki włożyć.
Po pierwsze Grecja nie zadłużała się we własnej walucie, bo przyjęła euro. Po drugie Grecja była dużo mocniej zadłużona za granicą – mowa o zadłużeniu prywatnym i publicznym. Oprócz tego Polska posiada solidne rezerwy walutowe. Nasze rezerwy są większe niż całe zagraniczne zadłużenie sektora publicznego. O czym więc mówimy? Grecja przed wybuchem kryzysu 2010 roku miała sto procent długu publicznego względem PKB, teraz ma ponad 200 procent.
54 procent. I przez inflację cały czas to maleje.
No mówię: 54 procent według standardów unijnych. Mniej o 3 punkty procentowe niż w 2020 roku. Nie ma w Polsce zagrożenia ze strony długu publicznego.
Kompletnie nie wiem, skąd on wyciągnął te wnioski. Pisze, że będziemy mieli wyższe koszty obsługi długu. Okej, ale przecież sami sobie to zrobiliśmy poprzez podwyżki stóp procentowych. I w dużej części sami sobie te odsetki zapłacimy.
Większość naszego długu - około 75 procent - to dług w złotówkach. Nie jesteśmy na szczęście zadłużeni jakoś gigantycznie za granicą. Rentowność długu w złotówkach dla dziesięcioletnich obligacji skoczyła do 6,5 procent, no to do kogo trafią te wyższe odsetki za obsługę długu? Do kogo trafi ten zysk? Do polskich banków. Prawie połowa aktywów sektora należy do skarbu państwa, czyli większy zysk trafi znowu do budżetu w formie dywidendy, a niecała połowa należy do kapitału zagranicznego, więc zyski w jakiejś części trafią za granicę, co pewnie jest kłopotliwe, ale to nie żadna tragedia, która by miała prowadzić do kryzysu zadłużeniowego.
Nie mam pojęcia. Jankowiak i inni eksperci ekonomiczni od zawsze uważają, że polscy politycy są nieodpowiedziani. Zwróć uwagę, że w tych tekstach występuje pełny symetryzm: PiS robi źle i jest nieodpowiedzialny, ale opozycja też grzeszy, bo Tusk zapowiada 30 mld na podwyżki dla budżetówki, lewica 100 mld na budowę mieszkań, jak to wszystko zsumować, to będzie z tego tragedia i „druga Argentyna". Oni w swoich przestrogach dyskontują przyszłą spiralę politycznych obietnic: oto politycy otworzyli puszkę Pandory, która będzie trudna do zamknięcia, więc trzeba bić na alarm.
Nie wiem. Prawdą jest, że obecny rząd lubi sobie ułatwiać życie i bardzo dużo rzeczy załatwia przyciskiem "przelej". Zamiast robić to, czego można oczekiwać od dobrze urządzonego państwa, czyli dać ludziom lepsze usługi publiczne, poprawić edukację czy opiekę zdrowotną, to bardzo dużo rzeczy opędza się transferami. Te transfery nie wzmacniają sektora publicznego, za to wzmacniają podmioty rynkowe, które dostarczają substytucyjne usługi wobec podmiotów publicznych.
Okej. Dzięki większym transferom „luxmedy" będą bardziej syte. Więcej pieniędzy trafi do prywatnych żłobków i przedszkoli. I to jest polityka błędna. Należałoby wziąć się za bary z niedomaganiami państwa i bardziej sensownie poukładać sektor publiczny, ale to wymaga mnóstwa pieniędzy i byłoby trudniejsze politycznie, bo sektor publiczny ma u nas fatalną prasę, a każda podwyżka dla budżetówki jest opisywana jako kasa dla darmozjadów – więc w tym sektorze nie ma nawet normalnej waloryzacji.
No i?
Żadna z tych rzeczy. To, że linia PKB jest jak drut i właściwie nigdy nie maleje, ukrywa gigantyczne zmiany strukturalne w polskiej gospodarce i polskim społeczeństwie, które w dużej części nie są korzystne. Przez kolejne kryzysy w XXI wieku przechodziliśmy bez uwzględniania ogromnych ukrytych kosztów. Pierwszy z nich w 2001 roku, kiedy mieliśmy wzrost deficytu i tzw. dziurę Bauca rząd Millera postanowił potraktować tym, co było wtedy obowiązujące, czyli obniżyć podatki dla bogatych i dla firm oraz ograniczyć wydatki. W efekcie udział płac w PKB bardzo szybko zmalał z około 42 procent w 2001 roku do 37 procent w 2007 roku. Ogromna zmiana, która była analizowana przez kilku badaczy. Wzrosły dochody firm względem dochodów pracowników, więc zwiększyły się też nierówności. Dramatycznie uelastyczniono rynek pracy, co do dziś odbija się nam czkawką. Podobne niekorzystne zmiany, choć w mniejszej skali, mogliśmy zaobserwować po wielkiej recesji i kryzysie w strefie euro. Są już pierwsze wskazówki, zwiastujące, że z czymś podobnym możemy mieć do czynienia po ostatnim kryzysie covidowym.
No a nie? Ten model radzenia sobie z kryzysami był potem powielany przez następne ekipy. Za każdym razem jest podobnie: koncentracja rządu na dobrym wyniku PKB, prasa, która rozpisuje się o "polskim fenomenie radzenia sobie z kryzysami" i stratni pracownicy.
Bo jesteśmy fetyszystami PKB, które jest bardzo wąską i zawodną miarą dobrobytu.
Wróćmy na chwilę do pierwszego kryzysu z 2001 roku: spadł podatek korporacyjny, wzrosły zyski firm, spadł udział płac w dochodzie narodowym, a konsumpcja gospodarstw domowych nie zmalała. Jak to możliwe, że nie zmalała? Najpierw ludzie sięgnęli po oszczędności, one się wyraźnie zmniejszyły, a potem sektor gospodarstw domowych zaczął się dość szybko zadłużać. Kto im pożyczał? Mówiąc w dużym uproszczeniu firmy za pośrednictwem banków, bo przecież jeśli firmom obniża się podatki, podbija zyski, to rosną im konta w bankach, a jak pracownikom maleją płace, a jednocześnie słabiej spada konsumpcja, to z kolei ich konta maleją. Rozwiązania, które wtedy zastosowano, do dziś stanowią podstawę polskiej gospodarki.
Chodzi mi o to, że firmy i międzynarodowe korporacje osiągają w Polsce bardzo dobre zyski i dzięki temu nie wycofują się nawet w kryzysach. Przeciwnie, inwestycje zagraniczne wtedy rosną, wiele korporacji przychodzi do nas właśnie w trudnych momentach światowej gospodarki, żeby przyoszczędzić, bo płace mamy niższe, a produkt sprzedajesz po cenie, która jest międzynarodowa. W dodatku nasza waluta - jeśli kryzys jest globalny - zawsze wtedy słabnie, więc fabryka postawiona w Polsce nagle z automatu robi się 15 procent tańsza – jak kupujesz za dolary. I dzięki temu my możemy suchą stopą przejść przez kryzys, to znaczy mieć niezłe PKB i czytać pochwały w „The Economist", nawet jeśli inne wskaźniki społeczne - w rodzaju poziomu ubóstwa czy nierówności - są beznadziejne. Negatywną konsekwencja jest to, że za każdym razem tracą pracownicy, bo ten układ wzmacnia tendencję do obniżania udziału płac w dochodzie narodowym.
Tylko w sektorze przedsiębiorstw powyżej dziesięciu pracowników, czyli te dane dotyczą zaledwie 40 procent zatrudnionych. Ja pracuję w budżetówce, więc ściemy mi nie sprzedasz, że płace rosną. Poza tym udział płac w PKB znowu nam spada, po mozolnym wzroście, który notowaliśmy od połowy poprzedniej dekady. W początku 2022 roku znowu zjechał do 38 procent PKB. Coś jest nie w porządku z systemem, który za każdym razem broni się kosztem pracowników. Jest to niebezpieczne z perspektywy stabilności systemu gospodarczego, bo jeśli spada udział płac w dochodzie, a jednocześnie ludzie są pozadłużani na mieszkania i koszty życia rosną, to mogą wpadać w spiralę zadłużenia. Przez to nie wiemy, na ile gospodarka jest odporna na przykład na zjazd cen nieruchomości, nie mówiąc o wzroście bezrobocia. No i pojawiają się efekty uboczne społeczne i polityczne. To się potem z nas ulewa.
"Super, wzrosło PKB!", "zielona wyspa", „kolejny kryzys Polska przeszła na piątkę", a jednocześnie ludzie są wkurzeni. Nie mam wątpliwości, co stało za wyborem PiS w 2015 roku: wreszcie obiecali, że się podzielą.
Nie do końca. Jeśli w gospodarce generowana jest jakaś nadwyżka, to duży jej kawałek obiecaliśmy 20 lat temu kapitałowi zagranicznemu. Gra toczy się o resztę. Dotąd ta reszta trafiała w lwiej części do grupy, która lubi się nazywać klasą średnią, ale w gruncie rzeczy to merytokracja, ludzie na dobrze opłacanych stanowiskach, których stać na kupno drugiego mieszkania na wynajem - tak można ich zdefiniować. Oni sobie radzili dobrze. Natomiast za PiS polityka wygląda tak, że kapitał zagraniczny nadal dostaje swoją ogromną część, a inwestycje zagraniczne walą do nas drzwiami i oknami - tu się nic nie zmieniło - natomiast ta reszta, która trafiała do 10 procent najbogatszych, teraz zaczęła trafiać w większej części również do biedniejszych. I oczywiście to powoduje duży ból. Przecież ci bogaci nie są jakoś mega bogaci, nie jesteśmy Francją z majątkami gromadzonymi przez pokolenia, nasza merytokracja ma olbrzymie zobowiązania, kredyty i czasem to wisi na włosku. Jeśli do szeroko rozumianej merytokracji dodamy też inteligencję, w dużej mierze zatrudnioną w sferze budżetowej, jeszcze bardziej widać kogo szczególnie dotyka obecne "przestawienie wajchy". Zarówno koszty pisowskich transferów, jak i to, co teraz robi NBP - myślę o drastycznych podwyżkach stóp procentowych - uderza w tę samą klasę ludzi. Być może obniżka podatku PIT do 12 procent trochę im to miała osłodzić, ale finalnie nikt na tym nie skorzysta, bo przy okazji wydrążamy państwo.
Mniej podatków, to mniej pieniędzy na usługi publiczne, czyli za chwilę jeszcze więcej będziesz musiał wydać na "luxmedy".
Moim zdaniem nie powinny iść aż tak wysoko. Lepszym narzędziem do przyduszenia inflacji byłaby polityka fiskalna, czyli nowe podatki.
Bo podwyżki stóp procentowych walą w ludzi na oślep, w tych, którzy akurat potrzebowali kredytu - bez względu na to, czy teraz mogą ograniczyć konsumpcję, czy nie. Jeśli już wcześniej byli prawie „na styk" i niewiele wydawali na przyjemności, no to wyższa rata nie spowoduje, że przestaną jeść czy opłacać czynsz, ale będą musieli ograniczyć inne wydatki. Jeśli już nie będzie co ograniczać, pewnie gdzieś się dodatkowo zapożyczą. Natomiast polityka fiskalna i podatkowa może być bardziej jak skalpel. Na przykład możemy powiedzieć tak: okej, mamy problem z inflacją i z ujemnym saldem obrotów bieżących, co się przekłada na słabszą złotówkę, więc spróbujmy na jakiś czas wyżej opodatkować dobra luksusowe. Budżet niekoniecznie na tym zarobi, możemy nawet dostać z tego podatku okrągłe zero złotych, ale ważne, żeby zluzować popyt w gospodarce na te dobra. Opóźnić ich konsumpcję.
Jak wprowadzamy taki podatek, to mówimy bogatym: "Oszczędzajcie, odłóżcie te pieniądze, a kupicie lepsze samochody czy zegarki w lepszych czasach, jak zniesiemy podatek".
Bo to jest polityczne. Nie bez powodu cały czas słyszę od przedstawicieli rządu - ostatnio od rzecznika - że jeśli chodzi o inflację, to tym się zajmuje NBP i proszę pytać prezesa Glapińskiego. To wygodne, bo zwalnia z odpowiedzialności. Poza tym na Glapińskim już tyle psów powieszono, że jeden więcej nie zrobi różnicy. Jest tak dobrym szwarccharakterem, że aż warto go było wybrać drugi raz.
Trudno mi przyjąć argumenty za jej występowaniem – przynajmniej obecnie. Zastanawiam się, czy w ogóle takie coś może u nas na większą skalę zadziałać.
Czy w Polsce ludzie idą po podwyżki i dostają te podwyżki? Potem ceny rosną, to oni znowu idą i znowu dostają i to większe niż inflacja? W kraju, w którym nieustannie obniża się udział płac w PKB? Ten względnie spadający fundusz płac pokazuje, jak mało do powiedzenia mają pracownicy w Polsce. Brakuje związków zawodowych, rady pracownicze to jakiś prawny kadłubek, one nic nie znaczą. Nie mogę też nie wspomnieć o budżetówce, w której sam pracuję jako naukowiec. W pierwszej tarczy antyinflacyjnej Morawieckiego zawarto trzy główne rzeczy: obniżkę podatków, która nie jest przecież działaniem antyinflacyjnym, dofinansowanie dla najbiedniejszych, co również nie jest mechanizmem walki z inflacją, tylko z jej skutkami, i wreszcie - jedyna rzecz realnie antyinflacyjna - to propozycja zamrożenia wydatków w budżetówce. Znowu jedyny pomysł na kryzys to nie dać jakiejś grupie pracowników.
Bo takie dochody rzeczywiście istnieją. Ponadto państwo zawsze może pożyczyć pieniądze na rynku. Dla mnie kluczowym pytaniem nie jest "skąd na to pieniądze", a raczej „na co je wydamy".
Wydatki i dochody budżetowe reagują na inflację w całkiem różny sposób. Wydatki są zapisane na rok do przodu na sztywno i bez nowelizacji w zasadzie ich nie zwiększysz, natomiast dochody są tylko oszacowane. Kiedy więc rosną ceny, to budżet otrzymuje większe dochody - przecież każda transakcja w sklepie jest opodatkowana, czyli te podatki liczone są od większych kwot. Przy wydatkach zapisanych w budżecie na sztywno powoduje to mechaniczną redukcję deficytu. Co prawda w 2022 roku mamy masę nowych wydatków, których pierwotnie budżet nie przewidział - choćby na pomoc dla uchodźców wojennych z Ukrainy, a do tego doszło 20 mld na obniżkę podatków - ale mimo to dług publiczny najprawdopodobniej spadnie z powodu inflacji do 52 procent PKB.
Globalny? Rozgrzanie gospodarki światowej powoduje trudności z dostosowaniem popytu i podaży, bo w pandemii zatkały się łańcuchy dostaw, a przy tym "oddrukowali" nam paliw i pszenicy.
Bo popularna teoria mówi, że obecny skok inflacji na świecie spowodowało "dodrukowanie" miliardów dolarów i euro na te wszystkie tarcze antycovidowe, które wprowadzały rządy. Tymczasem większy wpływ na inflację ma fakt, że nagle ubyło na rynkach dóbr, które są niezbędne - półprzewodników, ropy, gazu, zbóż. I wszystko zależy od tego, jaki pomysł na te braki znajdą firmy, inwestorzy i rządy, czy się w tym jakoś odnajdą, czy zmienią strukturę produkcji. To zresztą już się dzieje za sprawą unijnych i amerykańskich programów na rzecz zielonej gospodarki.
Nie widzę tego kompletnie. Jedyne poważniejsze ryzyko widzę w zadłużeniu gospodarstw domowych. Gdyby dodatkowo wzrosło bezrobocie, to dla niektórych wyższe raty mogą się zrobić naprawdę problematyczne. Ale jeśli chodzi o finanse państwa, to żadna "dziura Morawieckiego" tego rządu raczej nie wywróci.
Nie jestem specjalistą od nastrojów społecznych, ale - na moje czucie - Polaków inflacja oczywiście denerwuje, ale do wściekłości doprowadziłby ich dopiero spadek realnej siły nabywczej, a to oczywiście jest związane z wysokością dochodów na rękę oraz transferów od państwa. Wściekłość budzi dopiero konieczność rezygnacji ze swoich przyzwyczajeń, na przykład kiedy ludzie nie mają za co kupić wakacji.
Raczej tak. W każdym razie dopóki siła nabywcza Polaków pozostanie na odpowiednim poziomie, to nie będą masowo się buntowali przeciwko tej władzy. Rządzący to wiedzą i dlatego po raz kolejny - zamiast wspierać usługi publiczne - obniżają podatki i rozszerzają programy transferów fiskalnych.
***
Dr Michał Możdżeń (1982) jest ekonomistą, adiunktem w Katedrze Polityk Publicznych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, współzałożycielem Polskiej Sieci Ekonomii (PLSE). PLSE organizuje 9 czerwca w Warszawie swoje pierwsze spotkanie na żywo - Kongres Regeneracji. W dyskusjach Kongresu wezmą udział m.in. prof. Philippe Aghion, prof. Steve Keen, prof. Monika Kostera i prof. Julia Steinberger. Wstęp wolny, zapisy i pełny program na www.plse.org.pl/kongres.