Idzie kryzys w kształcie "V". Najpierw zjazd, a potem odbicie, że głowę urywa

Grzegorz Sroczyński
- Nie zazdroszczę obecnie rządzącym w Europie. Muszą wybierać między rodzajami społecznego niezadowolenia: albo stracicie pracę i będziecie marzli, albo dorzucimy kasę, ale będziecie mieli inflację. Otoczenie zewnętrzne jest tak trudne, że ciężko o strategię win-win. Najlepiej byłoby w ogóle nie grać w tę grę, no ale trzeba, rządy muszą coś zrobić i chyba kombinują wszyscy nieźle - z Ernestem Pytlarczykiem, głównym ekonomistą banku Pekao SA, rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Hamujemy najszybciej w Unii. W drugim kwartale w porównaniu z pierwszym zaliczyliśmy spadek dynamiki PKB o dwa punkty procentowe. Nikt aż tyle nie zjechał. Co się dzieje?

Ernest Pytlarczyk: Ta teza jest wadliwa. 

To są liczby. 

Są i nie są. Pierwszy kwartał był strasznie napompowany, wzrost PKB wyniósł osiem i pół procent rok do roku. Ten wynik był nie do utrzymania. Wszyscy się podniecają, że PKB bardzo spowolnił, ale spowodowały to głównie zapasy, które nam zjechały.

Zapasy zjechały?

Polskie firmy w zeszłym roku i na początku tego roku robiły nieprawdopodobne zapasy, zapełniały magazyny pod sufit. Kupowały komponenty, części, materiały w takich ilościach, jak nigdy wcześniej. I to nam napompowało wzrost PKB. 

Po co kupowały?

Jeśli słyszysz od kontrahenta w Chinach, który dostarcza jakiś ważny składnik do twojej produkcji, że za chwilę może być u niego kolejny lockdown i problem z dostawami, to zamawiasz na wszelki wypadek więcej. Po drugie ceny niektórych komponentów skakały jak szalone, jeśli przy każdym kolejnym zamówieniu widzisz na fakturze wzrosty po 30 czy 50 procent, no to w końcu zamawiasz na zapas. Po trzecie - spekulacja. W budownictwie skoki niektórych materiałów wynosiły po kilkaset procent, no to kupię, potrzymam w magazynie i sprzedam drożej. Przechytrzę system i potem zarobię. 

Polak potrafi. 

Bardzo powszechne zachowanie. W Niemczech również zaobserwowano skok zapasów, ale w Polsce ta anomalia była znacznie większa. 

I teraz firmy przestały to robić?

Bo magazyny nie są z gumy, a poza tym ceny wielu komponentów do produkcji się uspokoiły. Niektórzy wyjdą nam tym kiepsko, w budowlance część cen wróciła już do poziomu sprzed roku, więc jeśli ktoś zapełnił magazyn na cenowej górce, to teraz ma kłopot. 

Pomijając zapasy, to co się właściwie dzieje w naszej gospodarce?

Spowalnia. Nie tylko nasza. W gospodarce światowej widać coraz więcej czynników dezinflacyjnych. 

Dezinflacyjnych?

Pchających ceny w dół. 

Przecież inflacja szaleje: w Europie, USA, praktycznie wszędzie… 

Sytuacja jest dziwna. To nietypowa układanka, bo mamy hamowanie światowej gospodarki, a inflacja rzeczywiście wciąż jest bardzo wysoka. Tyle że ona jest teraz wysoka z innych powodów. 

Innych?

Podażowych. Rok temu inflację na świecie napędzały typowe czynniki popytowe, bo mieliśmy w covidzie globalną stymulację fiskalną, wszyscy w tym samym czasie dostali od rządów pieniądze i chcieli kupować bardzo podobne dobra, na przykład sprzęt AGD i RTV. Teraz czynniki popytowe przestają być aż tak istotne. Z tej wielkiej fali inflacyjnej, która zalewa Europę, zostały już tylko czynniki związane z rynkiem energii, a najbardziej - z gazem. Bo Europa to gaz. Były momenty, że na giełdach cena gazu skoczyła dwunastokrotnie. Wyobraź to sobie! Niemcy są najbardziej gazochłonną gospodarką w Unii i mają najwyższy udział przemysłu chemicznego. Dla nich gaz to być albo nie być. I dlatego tam najszybciej powstały plany racjonowania tego surowca. Sytuację pogarsza wzrost cen energii elektrycznej, co też jest związane z cenami gazu.

Putin wiedział, gdzie uderzyć?

Nie ma nic lepszego niż gaz, żeby zrobić Europie kłopoty. Natychmiast pogarsza się konkurencyjność unijnej gospodarki, kiedyś energia dla przemysłu była dwa razy droższa niż w USA, teraz jest - uważaj - pięć razy droższa. Wyobraź sobie konkurowanie europejskich firm na światowych rynkach przy takim obciążeniu dodatkowymi kosztami. Wiele zależy od tego, jaka w zimie będzie pogoda. To trochę kuriozalne, że w XXI wieku ta cała zglobalizowana, zautomatyzowana i zinformatyzowana gospodarka w gruncie rzeczy zależy od pogody.

Jak w średniowieczu.  

W zimie będziemy mieli wyhamowanie - to pewne. A jak głębokie - od nas zależy. 

Od nas?

Od polityki. Bo piłka jest w grze. To nie jest tak, że Komisja Europejska rzuciła już ręcznik. Sytuacja bardzo przypomina tę w covidzie. Mamy Unię, które wie, że tym nowym kryzysem trzeba jakoś zarządzić, żeby gazu nie zabrakło. 

Zarządzić?

Unia próbuje osiągnąć dwie rzeczy równocześnie. W dodatku te rzeczy są, niestety, sprzeczne: z jednej strony chodzi o to, żeby obywateli było stać na ogrzanie się w zimie, więc trzeba ich ochronić przed skokowym wzrostem cen energii, mrozić taryfy, wypłacać zapomogi. A z drugiej strony trzeba spowodować, żeby popyt spadł, czyli żeby Europejczycy jednak płacili wyższe ceny na tyle dotkliwe, że zaczną oszczędzać, przykręcać piecyki i tak dalej. Gdzieś trzeba znaleźć poziom cen, przy którym następuje zmniejszenie popytu.  

Bo jak rządy całkowicie zrekompensują ludziom podwyżki energii albo zablokują ceny, no to właściwie po co mam oszczędzać?

Do takiej sytuacji nie można dopuścić, bo jeśli w Europie nie będzie oszczędności, to gazu zabraknie. Po prostu. I Unia próbuje to jakoś wypośrodkować.

Żaden rząd nie może sobie pozwolić na to, żeby ceny, które widzieliśmy kilka tygodni temu na rynku hurtowym, przełożyły się na obywateli. To jest niemożliwe z punktu widzenia ładu społecznego. Więc jeśli pytasz, jak głęboka będzie nadchodząca recesja, to w dużym stopniu będzie zależało od polityki fiskalnej rządów. Tak samo było w covidzie. Wtedy uruchomiono duże pakiety pomocowe, które wywołały inflację, prawie wszędzie rządy przeznaczały po dziesięć albo więcej procent PKB na ratowanie gospodarki, dopłacały firmom i pracownikom. Nikt nie wiedział, jaki to będzie miało skutek, czy już wystarczy, czy nadal trzeba dosypywać pieniędzy. I teraz również nie wiadomo, jak bardzo gospodarka spowolni i jakie będą reperkusje kryzysu gazowego, bo to będzie zależało od pakietów fiskalnych. Niemcy dali już 65 miliardów euro na subsydia. Polityka fiskalna rządów z pewnością będzie aktywna.

Ledwo wykaraskaliśmy się z kryzysu covidowego i znowu trzeba robić to samo?

Owszem. Czeka nas przeciąganie liny między cenami surowców a polityką fiskalną. Tak samo jak niedawno mieliśmy przeciąganie liny między wirusem a polityką fiskalną. Podejrzewam, że tych subsydiów będzie dość dużo ze względu na umowę społeczną oraz obawy o destabilizację sceny politycznej. Jeśli rządy nie ochronią ludzi wystarczająco przed kryzysem, to do władzy mogą dojść partie jawnie prorosyjskie.

A jeśli z kolei rządy ochronią obywateli na sto procent, to ludzie nie będą oszczędzać i gazu zabraknie? 

To by wywołało w Europie nieprawdopodobny chaos. 

Recesja w Polsce na pewno nadejdzie, konsumpcja w zimie spadnie, zwłaszcza że wchodzimy w zimę z fatalnymi nastrojami konsumenckimi. Ludzie się boją i będą ostrożniejsi w wydatkach. A potem - tak sądzę - powtórzy się sytuacja covidowa, czyli szybki powrót do normalności. Możliwe, że znowu będziemy mieli w Polsce trajektorię kryzysu w kształcie litery "V".

Zimą szybki spadek, a potem gwałtowne odbicie na wiosnę, aż głowę urywa?

Kolejne pieniądze zostaną wpompowane do gospodarki, bo - jak mówię - polityka fiskalna znów pewnie będzie hojna. Reakcja rządów unijnych spowoduje, że recesja będzie mniej głęboka, ale procesy inflacyjne - zainicjowane w czasie covidu - zostaną dłużej.  

Czyli dosypywanie pieniędzy do kryzysu energetycznego przedłuży inflację?

Tak. 

I po zimie będziemy mieli w Polsce inflację 40 procent?

Nie sądzę. Powtórzę: covidowy silnik inflacyjny już zgasł, bo pieniądze, którymi rządy ratowały firmy i obywateli, zostały już wydane. Teraz pojawi się nowy silnik i można spodziewać się, że obecne poziomy inflacji pozostaną nieco dłużej. Ale nie jest tak, że dwa impulsy się zdublują i będziemy mieli 40 procent. 

Dla ciebie jako ekonomisty to dobrze? Źle?

Że inflacja pozostanie dłużej? Nie umiem odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Ciężko się dziwić, że rządy mające mandat społeczny nie stoją z boku. W sytuacji tak dużego zagrożenia dla wzrostu gospodarczego i stabilności rynku pracy, jaki wywołuje kryzys energetyczny, ciężko byłoby powiedzieć: „Drodzy Brytyjczycy, marznijcie". W Wielkiej Brytanii są już prognozy, że inflacja w styczniu wyniesie 20 procent. „Musimy ją zbić, więc nie dawajmy żadnych dotacji, a wy sobie jakoś radźcie". Powiesz tak? Małe byłoby zrozumienie społeczne. 

Dla inflacji też nie ma zrozumienia społecznego. 

Dlatego nie zazdroszczę obecnie rządzącym. Muszą wybierać między rodzajami społecznego niezadowolenia: albo stracicie pracę i będziecie marzli, albo dorzucimy kasę, ale będziecie mieli drogo w sklepach. Otoczenie zewnętrzne jest tak trudne, że ciężko o strategię win-win. Zawsze coś pójdzie źle. Najlepiej byłoby w ogóle nie grać w tę grę, no ale trzeba, rządy muszą coś zrobić i chyba wszyscy nieźle kombinują.

Nieźle, czyli jak?

Wszystkie rozsądne rządy uważają, że trzeba po raz kolejny użyć polityki fiskalnej, bo jest na to przestrzeń. 

Zadłużajmy się. Tak?

Jak popatrzysz na rynki finansowe, to w wielu krajach rentowność obligacji jest niższa niż kilka miesięcy temu, czyli nie jest tak, że rynki wykazują jakąś wielką obawę o stabilność fiskalną rządów, rynki nie panikują. 

Nadal można pożyczać tanio?

Można. W Polsce stosunek długu do PKB cały czas maleje, bo mocno rośnie nominalne PKB - oczywiście również dzięki inflacji. Ale realne PKB też rośnie. Większość rządów uważa, że trzeba wygładzić cykl koniunktury, żeby nie było dramatu po stronie konsumentów. Echem tych działań będzie wyższa inflacja na trochę dłużej. Dokładnie tak jak wyższa inflacja była rachunkiem za odbudowę pocovidową. To jest absolutnie oczywiste. I tylko pytanie, czy warto? 

Warto?

W czasie covidu nauczyliśmy się, że polityka monetarna to za mało, żeby regulować gospodarkę. Przez dziesięć lat banki centralne obniżały stopy procentowe i nic, gospodarka europejska praktycznie na to nie reagowała, inflacja nie rosła, stagnacja w Europie przedłużała się. Tak samo nieskuteczne okazało się słynne luzowanie ilościowe, czyli dopisywanie bankom kolejnych wielkich kwot do bilansów, żeby wreszcie rozkręciły akcję kredytową i zaczęły pompować pieniądze do firm. Ten mechanizm nie zadziałał, pieniądze zostawały w banku centralnym jako rezerwy. W tej straconej dekadzie zrozumieliśmy, że na gospodarkę najmocniej działa polityka fiskalna. 

Pieniądze bezpośrednio do ludzi?

I do firm. Przetestowaliśmy to w covidzie. Amerykański ekonomista Larry Summers postulował to od lat: żeby uzyskać inflację, potrzebna jest polityka fiskalna - pisał.

Ale jako to „uzyskać inflację"? Po co?

To był wielki problem krajów Zachodu przez całą dekadę: deflacja. Ceny spadają albo nie rosną, a gospodarki tkwią w stagnacji albo są bardzo niemrawe. Europa po kryzysie finansowym 2008 roku zaliczyła wieloletnią stagnację i ekonomiści o inflację wręcz się modlili.

Po to były te wszystkie ujemne stopy procentowe? 

Które okazały się niewystarczające. I dopiero w covidzie zobaczyliśmy: dosypujemy, ratujemy, a potem inflacja zostaje. Coś za coś. Podręcznikowo.  

I teraz będzie powtórka z rozrywki?

Ale co można robić innego? Nie pobudzajmy inflacji, ale miejmy piętnastoprocentowe bezrobocie i upadające firmy? Taki był deal w covidzie. Teraz dodatkowym elementem dealu jest to, że ludzie będą marznąć.

I wtedy na wiosnę w sondażach będą prowadzić Bracia Włosi, Alternative für Deutschland, Marine Le Penn i Grzegorz Braun? Takie byłyby konsekwencje zachowania prawilności ekonomicznej?

Pełna prawilność musiałaby wyglądać tak: mamy szok energetyczny, dla rynków to nic nowego, zaakceptujmy, że ceny skaczą i się przełożą na konsumenta, wtedy spadnie popyt, rynek się wyreguluje, wszystko wróci do normy. Jeśli nagle 80 procent dochodów musisz przeznaczyć na ogrzewanie mieszkania w zimie - bo przypomnę, że ceny mogą rosnąć nawet 12-krotnie - no to nie wydajesz na knajpy czy AGD. Na nic nie wydajesz i inflacji nie ma.

Tak czy siak zbliża się kryzys? 

Oczywiście. 

Polska na tle świata jak go przejdzie?

Jestem tego niemal pewien, że mamy szanse przejść przez to w miarę suchą stopą.

Po raz kolejny?

Tak. 

A co ma w sobie nasza gospodarka, że tak dobrze przechodzi przez kryzysy? Za Tuska w czasie światowej zapaści finansowej mieliśmy bodaj najlepsze wyniki w Unii. W kryzysie zadłużeniowym - to samo. W kryzysie covidowym za Morawieckiego - nasza gospodarka najszybciej nadrobiła straty i najszybciej się odbiła. Co to właściwie jest?

Polska gospodarka jest duża i zdywersyfikowana. Co prawda do niedawna największym zagrożeniem dla jej rozwoju był kryzys demograficzny, ale podleczyła nas pierwsza fala imigrantów ekonomicznych z Ukrainy w 2014 roku, a teraz fala uchodźców. Nie wiemy, ilu z nich wróci do domów. Ukraina - niestety - będzie miała olbrzymie problemy demograficzne, ale nam to sytuację poprawia. Mamy własną walutę, co oczywiście oznacza pewne kłopoty, bo nasza inflacja jest obecnie częściowo importowana, kiedy złoty mocno słabnie, ale to równocześnie amortyzuje firmom wzrost kosztów pracy. W efekcie eksport cały czas jest konkurencyjny. Teraz w dodatku widać kolejną falę zainteresowania Polską, bo po doświadczeniach pandemii międzynarodowe koncerny chcą część produkcji przenieść bliżej. Za chwilę może się okazać, że będziemy aktywnie uczestniczyć w odbudowie Ukrainy. Ten rynek jest nam przecież bliski. Będziemy naszą rentę geograficzną czerpać w najbliższych latach pełnymi garściami. Myślę, że wychylenie koniunkturalne może się okazać w Polsce mniejsze niż w innych krajach Europy Zachodniej i mniejsze niż w Niemczech. 

Przecież nasza gospodarka jest zależna od niemieckiej. Tam spada, to u nas też. 

Nieprawda. Wcale nie jesteśmy tak mocno połączeni z Niemcami. Gospodarka Słowacji czy Czech rzeczywiście chodzą jeden do jednego z niemiecką, a nasza - inaczej. Jak w Niemczech jest kryzys i tamtejsze firmy szukają oszczędności, to właśnie u nas zaczynają kupować tańsze odpowiedniki.

Nie jesteśmy montownią Europy?

Już nie. Czesi ledwo wyrównali poziom swojej gospodarki sprzed covidu, a my zrobiliśmy to dokładnie rok temu.

Ale gdybyś miał laikowi wyjaśnić, co daje polskiej gospodarce taką siłę, że kto by nie rządził, to ona wykazuje niebywałą odporność na kolejne kryzys, umiałbyś to powiedzieć jednym słowem?

Dywersyfikacja, edukacja, położenie.

Różnorodność?

Nieprawdopodobna.

Polak produkuje to, siamto i owamto, jeśli tylko się opłaca?

Chodzi mi o wielość sektorów. Nawet jak jeden rodzaj biznesu jest mocno narażony na kryzys, to inne sektory całość gospodarki ciągną. Nie jesteśmy monokulturą. Mamy też coraz mocniejszy sektor średnich przedsiębiorstw, czyli takich, które już nie myślą tylko o tym, żeby się utrzymać na powierzchni, ale mają jakieś oszczędności, mają plany, często stać je na inwestowanie w badania. W wielu polskich firmach średniej wielkości trwa pozytywny ferment. No i Polska wciąż przyciąga nowe gałęzie przemysłu. 

Nowocześniejsze?

Tak. To idzie błyskawicznie. Mieliśmy zalew fabryk baterii, teraz jesteśmy światowym producentem akumulatorów do samochodów elektrycznych. Mamy wielkie centra usług wspólnych: Wrocław, Kraków, Gdańsk. Powstaje coraz więcej hubów IT. Ta gospodarka unowocześnia się cały czas. Przechodzimy w stronę coraz bardziej skomplikowanych usług, gdzie są lepsze płace i wyższe marże.

Pułapka średniego dochodu? Jest takie coś?

Dawno nieprawda, mniej więcej od dziesięciu lat. I dziwię się ekonomistom, którzy cały czas tę teorię przywołują. Spójrz na wykresy porównujące naszą produkcję przemysłową z czeską czy niemiecką. Klin jest coraz mniejszy. Industrializujemy się, postępuje automatyzacja. Te wszystkie biznesy, gdzie ważna była jedynie tania siła robocza, to już przeszłość. Firmy inwestują w linie produkcyjne, nowe linie są dużo bardziej energooszczędne.

A niski poziom inwestycji? Od lat słyszę, że wskaźnik inwestycji mamy w Polsce beznadziejny, Morawiecki obiecywał, że stopa inwestycji wzrośnie do 25 procent, to się nie udało, inwestycje spadają. 

To jest artefakt. 

Artefakt?

Gdzieś kiedyś ktoś wymyślił, że inwestycje powinny być na wysokim poziomie, bo inaczej przestaniemy rosnąć. A ta zależność w ten sposób nie działa. Od kilkunastu lat udział inwestycji w polskim PKB ciągle spada, a gospodarka nam szybko rośnie. To nie jest czynnik, który ogranicza perspektywy wzrostu gospodarki. 

Jak to możliwe?

Nie do końca zostało to dobrze zbadane. Część ekonomistów stawia hipotezę, że w ujęciu realnym inwestycje są źle liczone, bo nowoczesne dobra inwestycyjne systematycznie tanieją w porównaniu z pozostałymi komponentami PKB - dobrym przykładem jest spadek cen paneli fotowoltaicznych - i to wpływa na zafałszowanie pomiaru, czyli inwestycje są de facto wyższe niż podają statystyki. Druga hipoteza mówi, że nasza gospodarka idzie w stronę nowoczesnych usług, a budowa centrum IT czy hubu informatycznego jest dużo mniej kapitałochłonna niż kiedyś budowa huty. 

***

Ernest Pytlarczyk (1978) jest głównym ekonomistą banku Pekao SA. Wcześniej związany z Citigroup i mBankiem, gdzie był odpowiedzialny za analizy makroekonomiczne, strategię grupy, nadzór właścicielski oraz relacje inwestorskie. Jest doktorem ekonomii i książek o tematyce ekonomicznej (m.in. „Paradoks Euro").

Więcej o: