Polska literatura ostrzega: natura to mściwe monstrum, które chce naszej krwi

Grzegorz Sroczyński
Polska literatura współczesna wyświetla nam trzy warianty przyszłości. Złe i krótkie. We wszystkich natura powraca jako mściwe monstrum, a demokracja liberalna zostaje przemielona i upchnięta w kiszkę dyktatury - z Przemysławem Czaplińskim, krytykiem literackim, przewodniczącym jury nagrody NIKE rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Czytasz całą polską literaturę najnowszą na bieżąco?

Przemysław Czapliński: Musiałbym być szaleńcem. Albo robotem. Albo szalonym robotem.

Ile powieści rocznie?

Czasem sto, czasem więcej. Ale można się z tego leczyć.

O czym one są? Da się znaleźć coś, co się w nich powtarza?

W Polsce rocznie ukazuje się około 600-800 powieści i zbiorów opowiadań. Żeby powiedzieć coś spójnego, trzeba dokonać ogromnej redukcji. Czyli ułożyć konstelację, wybierając kilkadziesiąt gwiazd spośród miliona. Na początku poprzedniej dekady znacząca w polskiej prozie była konstelacja historii alternatywnych, czyli narracji o innym przebiegu przeszłości. Mówią one na przykład, co by się stało, gdyby maszynę parową wprowadzono do przemysłu sto lat wcześniej. Albo gdyby Niemcy hitlerowskie przegrały II wojnę już w 1939 roku. Albo gdyby Polska do spółki z wojskami Hitlera zaatakowała Związek Radziecki. Natomiast w ostatnich latach coraz większego znaczenia nabiera wymyślanie przyszłości. Jeśli potraktujemy kilkadziesiąt książek z polskiej prozy jak jedną, to wyjściowe założenie fabularne tego wieloksięgu brzmi mniej więcej tak: natura już za chwilę będzie zmieniać ustroje polityczne, destabilizować państwa, rozrywać więzi społeczne. Natura powraca w polskich powieściach najnowszych nie tylko jako siła sprawcza, ale jako monstrum.

Monstrum?

Stwór, który wywraca reguły dotychczasowego życia. Można powiedzieć, że polska proza wymyśliła pandemię, zanim pojawił się wirus. Nie chodzi oczywiście o dokładny opis rozwoju wypadków, ale o pewien schemat, który zrealizował się w trakcie pandemii. Z grubsza polega on na tym, że natura dezorganizuje ludzką rzeczywistość. Jednak katastrofa nabiera charakteru monstrualnego nie tylko ze względu na rozmiary, lecz także dlatego, że interwencja natury dekomponuje dominujące języki interpretacji. Zasadniczo mamy dwa chwyty na naturę: estetyczny i pragmatyczny. W pierwszym traktujemy naturę jako źródło pięknych doznań, w drugim – jako źródło pożytków. W pierwszym naturę kontemplujemy, w drugim – eksploatujemy. Wirusa chorobowego nie da się jednak zinterpretować w kategoriach piękna czy pożytku. Dlatego kiedy pojawił się SARS-CoV-2, politycy błyskawicznie przeszli do języka militarnego – walk, frontów, obron, tarcz. To wypadnięcie natury z uprzywilejowanych języków opisu i destrukcyjne wtargnięcie w świat ludzki składają się na monstrualność. I właśnie takie monstrum wyłoniło się z polskiej prozy zanim nadeszła pandemia.

Gdzie? Możesz tytułami książek?

Dochodziliśmy do tego małymi kroczkami: w powieści "Prowadź swój pług przez kości umarłych" Olgi Tokarczuk, przedstawiającej serię tajemniczych zbrodni, jedna z postaci wyraża przypuszczenie, że to zwierzęta mszczą się na ludziach; nikt nie protestuje, ktoś nawet potwierdza, co znaczy, że w wyobraźni potocznej gnieździ się właśnie obraz natury monstrualnej – sprawiedliwie niszczycielskiej. Kolejny krok to powiedzmy powieść Michała Witkowskiego "Wymazane"; w jednym z wątków występuje ferma lisów, a to, co po niej zostaje – odpady, zwierzęce szczątki, klatki i smród, są właśnie częścią "wymazanego", czyli niewyrażalnego świata. Idziemy krok dalej i przechodzimy do świata, który opisują powieści Dehnela, Żulczyka, Sieniewicza, Pustkowiak i wielu innych. Ich książki mówią: jeżeli nic się nie zmieni i będziemy tak postępować, jak postępujemy, to mamy przed sobą zaledwie trzy warianty ciągu dalszego.

Trzy warianty przyszłości? Jakie?

Złe i krótkie. We wszystkich zmianie podlega ustrój polityczny.

A tytułami?

Pierwszy wariant to rozpad państwa, jak u Jacka Dehnela w powieści "Ale z naszymi umarłymi", czy u Ziemowita Szczerka w "Siwym dymie". Pod naporem nagłego wydarzenia "naturalnego" – u Dehnela powstawania zmarłych z grobów, u Szczerka tajemniczej mgły spowijającej całą Europę Środkową - państwa ulegają rozpadowi i ludzie są zdani na siebie. Jeśli potrafią współpracować i okazać solidarność - przetrwają. Ale niedługo.

W drugim wariancie państwo pod naporem natury co prawda się nie rozpada, ale za cenę przerobienia demokracji na autorytaryzm. Sygnalnie wymienić można powieści "Czarne słońce" Jakuba Żulczyka czy "Jasność" Mai Wolny, ale podobnych tekstów jest coraz więcej. W dziełach tych destabilizacja powodowana przez naturę zostaje wykorzystana przez rząd do centralizacji władzy i zaprowadzenia dyktatury. Skądinąd, powieść Żulczyka chyba by ci się spodobała, bo jej fabuła to realizacja najgorszych lęków liberalnej inteligencji polskiej: ingerencja sił natury urealnia sojusz państwa z kościołem, gospodarka trzyma się wyłącznie na jednym bogactwie, a do utrzymania porządku społecznego władze angażują rozmaite bojówki. Narratorem powieści jest zdeklarowany faszysta – uznający brutalną przemoc za świętą powinność konieczną dla obrony Europy przed zalewem "islamskiego kurewstwa", "lesbijskiego feminizmu" i "demokratycznej zgnilizny". Tak z grubsza wygląda drugi wariant: gwałtowne zmiany środowiska naturalnego zostają wykorzystane przez władzę jako pretekst do uruchomienia ustrojowej kuracji. Chorobą jest demokracja, a systemem leczenia okazuje się faszyzm.

Czyli Żulczyk zebrał katalog strachów kogoś wychowanego na "Gazecie Wyborczej"?

Trochę tak. Ale literatura jest bogatsza niż publicystyka, bo nie musi trzymać się jednego systemu światopoglądowego, bo eksperymentuje, bo ustawiając się przeciw dominującym dyskursom otwiera się na niespójności i niekonsekwencje naszego świata. Coś z tego bałaganu przenika do powieści Żulczyka, bo w późniejszej partii bohater-faszysta odkrywa, że obrona wiary wymaga od niego buntu przeciw zakłamanej władzy. Ale zanim to następuje, jeszcze wtedy, gdy jest okrutnym bojówkarzem, jego monolog sławiący przemoc pozwala zrozumieć, skąd biorą się ludzie tacy jak on i na czym opiera się prawdopodobieństwo faszystowskiej przyszłości. Bohater powieści Żulczyka należy do ludzi zbędnych - niekoniecznych w demokratyczno-liberalnym porządku gospodarczym i politycznym. Tacy ludzie mogą co najwyżej zyskać status "osób na zasiłku", a to ich degraduje. Tymczasem oni oczekują od państwa opieki i uznania. Chcą być przydatni, chcą wpływać na rzeczywistość i chcą mieć tożsamość darzoną szacunkiem. Jeśli w ramach istniejącego porządku niczego takiego nie znajdą, poszukają sobie szczytnej idei – takiej jak "prawdziwa wiara" czy "Polska dla Polaków" – która uprawomocni stosowanie przemocy. Będą wzbudzać strach, a to jest zastępnikiem szacunku. Dopóki demokracja liberalno-kapitalistyczna produkuje ludzi zbędnych, faszyzm nie przestanie być dla niej żywotną alternatywą.

Czyli natura według tych książek pomoże w nadejściu faszyzmu? 

Natura upodrzędniona - tak. Wynika to przede wszystkim z identyczności metod rządzenia naturą stosowanych przez wszystkie opcje polityczne. Z punktu widzenia natury nie ma znaczenia, kto rządził w Polsce po roku 1989 – wszystkie rządy legitymizowały politykę eksploatacji, więc wszystkie wytwarzały naturę monstrualną. Z tej perspektywy różnica między demokracją i faszyzmem polega na tym, że demokracja pozwala na sprawowanie władzy typu faszystowskiego tylko nad naturą, natomiast ustrój faszystowski rozszerza przemoc na wybrane grupy społeczne. Demokracja liberalna nie wypracowała systemowej odpowiedzi na kryzys klimatyczny, natomiast władza dyktatorska wykorzystuje suszę czy pandemię do zwiększenia kontroli nad społeczeństwem. Ta zwiększona kontrola jest pozorem akcji zaradczej, bo nie proponuje nowej polityki natury, ale jest równocześnie sygnałem istnienia władzy - rzekomo - panującej nad sytuacją.

Mówiłeś, że nasza literatura odsłania trzy warianty przyszłości. Jaki jest trzeci?

Spotkamy go na przykład w powieściach "Plankton" Mariusza Sieniewicza i "Polska 2.0" Jacka Inglota. Ale dodać do tego można głośną powieść "Wyspa" (2016) Sigríður Hagalín Björnsdóttir czy brytyjski serial "Rok za rokiem" (2019). Wariant w tych dziełach przedstawiany nazwałem demokracją stanu wyjątkowego. Przy czym chciałbym, żebyś to określenie traktował jako oksymoron, żebyś usłyszał w nim wewnętrzną sprzeczność. W Polsce stan wyjątkowy może wprowadzić prezydent na wniosek Rady Ministrów. Procedura przewidziana w konstytucji zakłada zgodne z prawem zawieszenie prawa. Na 90 dni niektóre swobody obywatelskie zostają nam odebrane. Po 90 dniach stan wyjątkowy zostaje zniesiony, a władza musi rozliczyć się ze swoich działań. Tymczasem demokracja stanu wyjątkowego to hybryda wynikająca z podtrzymywania demokratycznej legitymacji dla sprawowania władzy przy użyciu dekretów.

I w jaki sposób polskie powieści opowiadają ten wariant przyszłości?

Niestety dość prosto. Najpierw pojawia się kryzys wywołany przez zbuntowaną naturę; w powieści Sieniewicza Bałtyk zalewa obszary Polski północnej, w powieści Inglota wschód Polski gwałtownie pustynnieje, w serialu "Rok za rokiem" deszcze trwające ponad 80 dni powodują katastrofę na obszarach przybrzeżnych. W tej sytuacji władza zaczyna korzystać z prerogatyw stanu wyjątkowego, choć tego stanu nie wprowadza. Czyli ogranicza wolność przemieszczania się, zakazuje zgromadzeń, rozwiązuje niektóre organizacje, zwiększa kontrolę korespondencji, inwigiluje wybrane grupy społeczne czy jednostki, powołuje organizacje paramilitarne. Ponieważ jednak stan wyjątkowy nie zostaje wprowadzony, więc obostrzenia można przedłużać. A dalej: skoro stan wyjątkowy nie został wprowadzony, to nie będzie też prawnego rozliczenia władzy z jej działań. Monstrualna natura jest argumentem, a prawnego umocowania dostarcza parlament, przegłosowując jakieś specjalne prerogatywy dla rządu. Jeszcze szerszej legitymacji może dostarczyć społeczeństwo – poprzez udział w referendach. Znaczące, że w powieściach Inglota i Björnsdóttir, i w serialu "Rok za rokiem" rząd pyta obywateli o zgodę na rozwiązania drastyczne. Na przykład o to, czy w warunkach kryzysu władza może rządzić dekretami. Albo czy obywatele godzą się na zmniejszenie racji żywności, wody i leków dla obcokrajowców przebywających na terenie państwa. Albo czy obywatele wyrażają zgodę, by zgromadzić obcokrajowców w specjalnych ośrodkach internowania. Powstaje więc ustrój, w którym demokracja to dekoracja: istnieją sądy, parlament, partie polityczne, ale rząd stopniowo podporządkowuje władzę ustawodawczą i sądowniczą władzy wykonawczej. I ma na to papiery od społeczeństwa.

Właściwie opisujesz już rzeczywistość.

Ledwo zdążyliśmy przeczytać powieści polskie i obce, ledwo skończył się ostatni odcinek serialu "Rok za rokiem", a wybuchła pandemia. I rząd polski wprowadził "stan epidemii". W konstytucji nie ma takiego "stanu", więc jego reguły określił minister zdrowia… Ograniczono prawo do zgromadzeń, do przemieszczania się, nakazano noszenie maseczek. Słuszne obostrzenia były jednak zawieszone w legislacyjnej próżni, dlatego manipulowano nimi w zależności od rządowych preferencji. Na przykład zakazowi gromadzenia się na manifestacjach towarzyszyło pozwolenie na gromadzenie się w kościołach. W książce zbiorowej "To wróci. Przeszłość i przyszłość pandemii" dwóch prawników – Mikołaj Małecki i Jacek Wiewiorowski – wykazało niekonstytucyjność zakazów wprowadzonych na mocy stanu epidemii. Dlaczego rząd nie zdecydował się złożyć do prezydenta wniosku o wprowadzenie stanu wyjątkowego? Bo to wiąże się z odpowiedzialnością karną i finansową. Natomiast stan epidemii i stan zagrożenia epidemicznego dają możliwości manipulowania prawami obywatelskimi bez ponoszenia odpowiedzialności. Oto demokracja stanu wyjątkowego w wersji początkowej.

W 2007 roku Naomi Klein opublikowała książkę "Doktryna szoku. Jak współczesny kapitalizm wykorzystuje klęski żywiołowe i kryzysy społeczne". Autorka wykazywała, że kapitalizm korporacyjny po zapaściach gospodarczych albo klęskach naturalnych naciska na kolejne deregulacje w sferze publicznej, czyli przede wszystkim na prywatyzację transportu, edukacji i opieki zdrowotnej. Dziś należałoby chyba napisać "Doktrynę szoku 2.0". Nowsza wersja powinna poddać analizie wykorzystywanie pandemicznego szoku do centralizacji władzy i tworzenia demokracji stanu wyjątkowego. Kluczową cechą tej hybrydy ustrojowej jest stopniowe podporządkowywanie ustawodawstwa i sądownictwa władzy wykonawczej. Istotne jest również sprawowanie władzy w imieniu wyobrażonej większości – ludu, narodu – która stoi rzekomo ponad prawem i ponad konstytucją. Rząd w demokracji stanu wyjątkowego rządzi zatem w imieniu fantomowej zbiorowości, podsycając panikę fantomowymi wrogami. W takim ustroju każdą decyzję można wprowadzić i każdą uzasadnić.

Co na to polska literatura?

Budzi ze snu naszą wyobraźnię i naszą świadomość prawną. To pierwsze jest konieczne, bo dotarliśmy do krańców wyobraźni demokratycznej. Widzimy, że trzeba ją zmienić, ale nie wiadomo, jak i w którą stronę. W gruncie rzeczy natura monstrualna, podtykana czytelnikom pod oczy przez literaturę, jest tyleż diagnozą problemu, co jego częścią. Stawką dzisiejszej polityki powinno być włączenie natury do prawnej, obyczajowej i ekonomicznej normalności. Ale może najpierw musimy przejść przez grozę natury monstrualnej, musimy zobaczyć tego Frankensteina na sterydach, którego sami stworzyliśmy, żeby wyobraźnia zaczęła pracować nad innym porządkiem.

W czerwcu 2022 odbyła się premiera sztuki Pawła Zadary "Odpowiedzialność" dotycząca losu uchodźców na granicy polsko-białoruskiej. W sztuce poznajemy historię ludzi, którzy zostali pochwyceni przez regulacje stanu wyjątkowego wprowadzonego na tym terenie we wrześniu 2021. Wbrew pozorom tamta decyzja także stanowiła przejaw zmanipulowanej demokracji: co prawda stan wyjątkowy został wprowadzony, ale w oparciu o nieistniejące przesłanki zagrożenia porządku publicznego i z niezwykle rozbudowanymi obostrzeniami nie mającymi nic wspólnego z uchodźcami. W grę wchodził m. in. zakaz fotografowania i ograniczenie dostępu do informacji publicznej. Pół roku później, w styczniu 2022, Sąd Najwyższy uznał to za przekroczenie uprawnień. Spektakl imiennie wskazuje ludzi odpowiedzialnych za ustanowienie bezprawnych ograniczeń i za śmierć uchodźców. Dla zapobieżenia ewentualnemu oskarżeniu aktorów o zniesławienie Zadara stworzył tekst we współpracy z prawnikami i ustalił, że aktorzy będą czytali swoje kwestie z promptera. Poznajemy nazwiska, akty prawne, daty. Uczestniczymy w swoistym społecznym procesie wytoczonym władzy. "Odpowiedzialność" jest więc interwencją nie tylko w sprawy publiczne, lecz także w naszą świadomość prawną. Widzowie zostają wyposażeni w wiedzę i w prawne narzędzia samoobrony.

"Po pandemii nic już nie będzie tak samo". "Pandemia zmieni świat na zawsze". "Nasze życie już nie będzie nigdy takie, jak przed pandemią". To tylko trzy cytaty z rozmaitych "dzienników z czasu zarazy" wyprodukowanych obficie przez pisarzy i intelektualistów. Dziś brzmi to zabawnie. Dla ciebie też?

Nie. Bo dostrzegam w tych cytatach bardzo silne pragnienie: ŻEBY. Żeby po pandemii coś się zmieniło. Żebyśmy wreszcie zrozumieli, że musimy radykalnie zmienić swój stosunek do natury. Wolę te dość naiwne wypowiedzi, że już nic nie będzie takie samo, od uśmiechów politowania cyników w rodzaju Houellebecqa i stwierdzeń, że będzie, jak było, tylko bardziej.

Michael Houellebecq: "Nawet przez pół sekundy nie wierzyłem w deklaracje, że po koronawirusie nic nie będzie jak przedtem".

Nic nie będzie takie jak przedtem. Już nie jest. 

Ale on miał sto procent racji. Co niby się zmieniło? Stosunek ludzi do natury? No nie.

Pandemia okazała się czasem pryzmatycznym, rozstajnym, w którym nasza codzienność została obnażona jako fabryka nienormalności, fabryka awarii, fabryka zagłady.

Fabryka zagłady?

Struktury naszej codzienności produkują zniszczenie. Wszyscy się uparliśmy na samym początku powtarzać nazwę Wuhan, podczas gdy to się mogło wydarzyć na każdym targowisku, wszędzie, gdzie dochodzi do kontaktu między martwymi i żywymi zwierzętami z różnych ekosystemów. Wirus mógł też powstać w każdej przemysłowej hodowli świń czy krów. Z naszej normalności, czyli z istniejącego na całym świecie systemu przetwarzania natury w energię i pożywienie, wyłaniały się w ostatnich trzech dekadach kolejne epidemie: choroba szalonych krów w latach 90., epidemia SARS w latach 2002-2003, epidemia ptasiej grypy w latach 2003-2006, pandemia świńskiej grypy w latach 2009-2010, epidemia wirusa Ebola w latach 2009-2010. Te wirusy łączy jedno: wszystkie przeniknęły do świata ludzkiego za sprawą postępującej dewastacji środowiska naturalnego. Umknęła nam podstawowa oczywistość, że początkiem nowego okresu była europejska panika związana z chorobą wściekłych krów. Skąd się wzięła choroba Creutzfeldta-Jacoba? Z pogwałcenia zasad łańcucha pokarmowego. Krowy karmiono mączką uzyskaną ze zmielonych kości krowich, czyli zmuszono je do kanibalizmu. Inne groźne choroby zakaźne również zostały wywołane gromadzeniem nadmiernej ilości zwierząt w jednej przestrzeni. Z tej perspektywy owo 'coś', które powinno się zmienić i które powinno pociągnąć za sobą zmianę wszystkiego, to nasz stosunek do natury. Próba powrotu do "normalności" sprzed pandemii to działanie neurotyczne. Prawidłowość neurozy polega na tym, że ktoś powtarza dokładnie te same czynności w nadziei na osiągnięcie innego rezultatu. Nasza „normalność" jest właśnie neurozą: próbujemy ją odtworzyć, ale osiągamy coraz głębszą i rozleglejszą destabilizację.

Twój esej w książce "To wróci" nosi tytuł "Pożegnanie z demokracją". Dlaczego?

Bo pandemia pozwoliła nam zobaczyć, że żyjemy w schyłkowej fazie demokracji liberalnej. Widzimy, że ustrój ten wytwarza problemy, z którymi nie potrafi sobie poradzić, przede wszystkim ze względu na sferę publiczną i stosunek do natury. Punkt rozstajny wygląda chyba tak: albo będziemy uważali - tak, jak Houllebecq - że nic się nie zmieni, i wówczas demokracja liberalna pod naporem kolejnych katastrof naturalnych wyrodzi się w autorytaryzm, albo nastąpi zmiana ustroju polegająca na włączeniu środowiska naturalnego do kręgu obywatelskiego. Tak czy owak – "pożegnanie".

Rzeka i las muszą wejść do parlamentu?

Uzyskać prawo głosu. Zresztą takie eksperymenty ruszyły na całym świecie. Indie, Australia, Nowa Zelandia, Kanada, Ekwador - w bardzo różnych miejscach dochodzi do prawnego upodmiotowienia jakiejś części środowiska naturalnego. W Indiach nastąpiło prawne upodmiotowienie Gangesu, co oznacza nałożenie nowych regulacji prawnych na cały ekosystem. W kilku landach niemieckich woda, roślinność i zwierzęta moją swoich reprezentantów, czyli - tłumacząc to na polskie warunki - w sejmiku wojewódzkim środowisko naturalne ma swoich posłów. Jeśli republika ma przetrwać, musi poszerzyć obywatelstwo. Jeśli środowisko naturalne nie zostanie objęte nowymi prawami, demokracja liberalna przegra.

Tu by wyszedł Houellebecq i się skrzywił, że to naiwne fanaberie świata bogatego.

Houellebecq w swoich wypowiedziach publicznych się myli. Najkrócej odpowiedziałbym mu, że im bardziej nic się nie zmienia, tym bardziej wszystko się zmienia. Inaczej rzecz ujmując: jeśli nie zmienimy ustroju i naszego, prawem chronionego, podejścia do natury, to demokracja liberalna zostanie przemielona i upchnięta w kiszkę dyktatury. Destrukcyjna dynamika dzisiejszego świata sprawia, że najskuteczniejszym kolaborantem zmian na gorsze okazuje się ktoś głoszący, że nic się nie zmienia. Zresztą, szybkość tych zmian unieważnia rozmaite diagnozy. W roku awarii w Czarnobylu ukazała się książka niemieckiego socjologa Ulricha Becka pod tytułem "Społeczeństwo ryzyka". Autor pisał o nowych zagrożeniach, wskazywał na dewastację środowiska naturalnego, luzowanie reguł zatrudnienia, postępującą dezintegrację społeczeństwa. Pod wieloma względami miał rację, ale my przechodzimy już od społeczeństwa ryzyka do społeczeństwa katastrofy. Ryzyko jeszcze da się skalkulować, natomiast my wytwarzamy zagrożenia, które rozwalają narzędzia pomiarowe.

Czytasz prawie wszystko, więc powiedz mi, które pięć książek powinienem do końca roku nadrobić?

Czytam za dużo, więc nie mam oczywistych podpowiedzi. Spróbujmy oddalić się od naszej rozmowy i poszukać gdzie indziej. Na pewno "Lata" Annie Ernaux – jako gęste kalendarium powojennej Francji ze szczególnym uwzględnieniem liberalnej lewicy i poszukiwanych przez nią podstaw buntu. Dalej – Patrick Deville, mój ulubiony pisarz francuski, na razie słabo u nas znany, ale o jedno niebo i jedno piekło lepszy od Houellebecqa. Przeczytaj jego powieść "Taba-Taba", będącą obsesyjnie drobiazgową narracją o wszystkim, co złożyło się na narodziny Patricka Deville. Z polskich tytułów wymieniłbym "Heksy" Agnieszki Szpili i "Pulverkopf" Edwarda Pasewicza, ale dostały sporo rozgłosu, więc wskażę inne, mniej nagłośnione. Może tak: cykl narracyjny Urszuli Honek "Białe noce" – niezwykły portret wiejskiego fatalizmu; "Przechodząc przez próg, zagwiżdżę" Wiktorii Bieżuńskiej – przygnębiająco wspaniały debiut o normalnej strasznej rodzinie i o wyobraźni artystycznej rodzącej się wbrew doświadczeniom dzieciństwa. I wreszcie "Łyski liczą do trzech" Olgi Hund – kapitalnie pojechana powieść o rasizmie ukrytym w demokracji, o słabościach dziedzictwa hipisowskiego i o konieczności kobiecego buntu… Miałem odejść od kwestii ustrojowych, ale się nie udało. Może wynika to z tego, że środowisko naturalne i kwestie genderowe to dwie ścieżki prowadzące poza monstrualność dzisiejszej sytuacji. 

***

Przemysław Czapliński (1962) jest krytykiem literackim, profesorem literatury współczesnej, dyrektorem Centrum Humanistyki Otwartej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Przewodniczący jury nagrody NIKE. Autor książek m.in. „Polska do wymiany. Późna nowoczesność i nasze wielkie narracje", „Resztki nowoczesności. Dwa studia o literaturze i życiu", „Poruszona mapa". Mieszka w Poznaniu. Ostatnio wraz z Joanną Bednarek zredagował zbiór esejów „To wróci. Przeszłość i przyszłość pandemii".

Więcej o: