Biden ogrzał Europę. Ameryka daje gaz i chce mieć "wpływ korygujący"

Grzegorz Sroczyński
Z polskiego systemu energetycznego może wypaść jedna piąta obecnych elektrowni węglowych i połowa zwyczajnego poboru. I teraz pytanie: kto zbuduje fabrykę w kraju, który na stałe będzie musiał wkomponować w swoją gospodarkę 20 stopień zasilania? - z analitykiem systemów energetycznych Jakubem Wiechem rozmawia Grzegorz Sroczyński

Grzegorz Sroczyński: Kogo wzmocniła ta wojna?

Jakub Wiech: Przede wszystkim Amerykę. Na powrót uwierzyła, że może przewodzić światu. Ma też nowe narzędzia wpływu w Europie i łatwiej jej wywrzeć presję na tych, którzy stawiali opór.

Czyli na kogo?

Na Niemców i Francuzów. To oni kwestionowali i podważali rolę USA w polityce europejskiej. Ameryka przejęła poważną część energetycznych zobowiązań, które dotąd ciążyły na Rosji, zasklepiła luki po rosyjskich surowcach. I pytanie, co z tym zrobi.

Europa fikała Amerykanom, a teraz już nie bardzo może?

Prawda jest taka, że Europa przetrwała tę zimę w dużej mierze dzięki gazowi skroplonemu z USA. Tak samo będzie w kolejnych latach. Amerykanie mają większą siłę, żeby wybić krnąbrnym Europejczykom niektóre rzeczy z głowy.

Co najbardziej?

Symetryzowanie w sprawie Chin. Długofalowa polityka USA jest zorientowana na jedną zasadniczą rzecz: konflikt z Pekinem. I temu podporządkowują praktycznie wszystko. My jako Europa jesteśmy w ich wizji ważnym elementem bloku, który ma grać do jednej bramki przeciwko Chińczykom, bo siła gospodarki europejskiej i nasz ogromny potencjał wywiadowczy są Ameryce potrzebne. Tymczasem Europa się ociąga, próbuje grać rolę pośrednika między blokami, a nawet robi rzeczy dla Amerykanów kuriozalne. Niemcy jeszcze niedawno wpuszczali chiński kapitał do swoich strategicznych obiektów jak port w Hamburgu. Nowa sytuacja ułatwia Amerykanom przyciągnięcie państw Europy - nawet pod presją - na swoją stronę. I ta presja będzie się utrzymywać.

Idźcie z nami przeciwko Chinom, bo jak nie, to przykręcamy kurek z gazem?

Aż tak to nie. Nie porównujmy nowego sojuszu energetycznego z USA do rosyjskich nacisków. Ale to prawda, że Ameryka już teraz ma mocny wpływ korygujący na Europę, obecnie błyskawicznie poszerzany o nowe tereny.

Gdzie na przykład to widać?

W atomie. Europa w ciągu ostatniego roku zrobiła zwrot, jeśli chodzi o energetykę jądrową. Niemcy zrezygnowali z planów zamknięcia swoich elektrowni do końca 2022 roku, przedłużyli ich działanie do kwietnia, ale są pewne szanse, że na razie po prostu ich nie zamkną. Belgowie odeszli od planu wygaszania jednostek atomowych do 2025 roku. Szwedzi - tu nastąpiła spektakularna wolta - do niedawna wygaszali bloki jądrowe, a teraz pod nowym rządem powiedzieli, że nie tylko je zostawiają, ale chcą też budować nowe. Macron tak samo: w pierwszej kadencji chciał zamykać atom, teraz chce go budować. Ogromna zmiana.

Amerykanom na tym zależało?

Tak. Technologie jądrowe mają być amerykańskim towarem eksportowym. Ale specyficznym, bo one równocześnie cementują wpływy polityczne. Nie bez powodu Rosjanie budowali swoje jądrówki na Białorusi i Węgrzech. Mimo trwającej wojny Amerykanie cały czas chcą budować nowe reaktory jądrowe w Ukrainie, podpisywane są kolejne dokumenty. W Czechach intensywnie promują swoje rozwiązania przy budowie nowych bloków elektrowni Dukovany i Temelin. W Polsce - tak samo. U nas dodatkowo obiecują postawić całe centrum inżynieryjne, jeśli w marcu dojdzie do podpisania kontraktu na budowę elektrowni jądrowej w Lubiatowie-Kopalinie na Pomorzu. Wpływy Ameryki mogą spowodować, że polityka energetyczna Unii będzie mocno korygowana, bo okazała się po prostu niebezpieczna. Niemiecki pomysł, że można polegać na OZE i elektrowniach gazowych napędzanych rosyjskim surowcem - to było skrajnie groźne szaleństwo. Politykę energetyczno-klimatyczną Unii czeka mocna zmiana, nie wiadomo tylko, jak głęboka.

Zmiana pod hasłem: trochę odpuszczamy?

Odwrotnie. Jak słyszę w Polsce takie nadzieje, że teraz nastąpi renesans węgla, to się pukam w głowę. Będzie korekta w kierunku szybszej dekarbonizacji.

Jeszcze szybszej?

Oczywiście. Kiedyś będzie się mówić, że nikt tak skutecznie nie zdekarbonizował Europy jak Władimir Putin. Wojna spowoduje przyspieszenie marszu Europy w kierunku neutralności klimatycznej, a Putin prawdopodobnie przejdzie do historii jako człowiek, który pozbawił Rosję najpotężniejszej broni gospodarczej, jaką posiadała, czyli przemożnych wpływów energetycznych rozwijanych przez dziesięciolecia. Diabli to wzięli i nie ma do tego powrotu. Najbardziej korzystają na tym Amerykanie, którzy mogą przejąć pałeczkę jednego z liderów energetycznych w Europie.

Jakbyś miał opisać świat za 30 lat - taki, w którym problemy energetyczne zostały rozwiązane - to jak by on wyglądał?

Za 30 lat? Byłby to świat oparty na trzech filarach energetycznych: źródłach odnawialnych, energetyce jądrowej i efektywności energetycznej. Te trzy elementy połączone w jeden system dają względnie szybko możliwość dekarbonizacji i pozwalają dojść do neutralności klimatycznej, którą Europa ma osiągnąć w 2050 roku - czyli właśnie za 30 lat. 

Nie wyobrażasz sobie tego świata bez atomu?

Nie. Bo wtedy ta wizja się nie klei. Przy niestabilnych źródłach odnawialnych, których praca zależy od pogody, trzeba zapewnić ciągłość dostaw prądu. I atom jest do tego najlepszy, bo nie emituje gazów cieplarnianych.

Czy Polska da radę przebrnąć przez te 30 lat energetycznej rewolucji bez wstrząsów?

Na pewno nie. Kryzys energetyczny będzie u nas trwał jeszcze długo po zakończeniu wojny w Ukrainie - niezależnie, jak ta wojna się skończy. To wynika ze stanu polskiego system energetycznego, który jest fatalny. Mamy przestarzałą energetykę węglową, jednostki budowane jeszcze za Gierka, które powinny zostać wyłączone, bo projektowano je na 40 lat pracy. Aż 70 polskich bloków węglowych przekroczyło już swój wiek projektowy. Zużyły się. Powinny zostać zastąpione czymś nowym. Ryzykujemy awarię i wypadnięcie bloków z systemu, co spowoduje deficyt mocy. I to jest główna rzecz, która nad nami ciąży.

Deficyt mocy?

On będzie narastać. Już teraz mamy za mało mocy względem zapotrzebowania w sytuacjach zwiększonego poboru w zimie. Musimy wtedy importować moc z zagranicy. Według czarnych scenariuszy Ministerstwa Klimatu i Środowiska po 2030 roku z powodu znikania z systemu kolejnych elektrowni węglowych może zabraknąć 11 gigawatów.

To dużo?

Jedna piąta naszych obecnych mocy i połowa zwyczajnego poboru, a zapotrzebowanie przecież będzie rosnąć. I teraz pytanie: kto zbuduje fabrykę w kraju, który na stałe będzie musiał wkomponować w swoją gospodarkę stopnie zasilania? Prezes firmy usłyszy rano w radiu komunikat: „Dziś obowiązuje 20 stopień zasilania" i nie będzie mógł uruchomić normalnej produkcji. Albo „brownout", czyli kontrolowane odcinanie dostaw energii do określonych odbiorców, żeby utrzymać stabilność systemu. „W lutym dostaniecie tylko połowę zapotrzebowania na prąd" - usłyszy przemysł ciężki. To nam grozi już niedługo.

Bo te gierkowskie bloki dożywają i nic się z tym nie da zrobić?

Część z nich nadaje się jeszcze do użytku i mogą przejść modernizację. Tauron próbuje opracować metody remontu bloków 200 megawat, żeby zmniejszyć ich emisyjności i przedłużyć życie. Ale wielu bloków modernizować się nie da. Im dłużej one pracują, tym bardziej wpuszczamy do systemu na stałe ogromne ryzyko awaryjności, zagrożenie blackoutami będzie w Polsce dużo większe, niż w innych krajach.

Projektant w latach 70-tych przewidział, że w 2025 taka elektrownia się rozpadnie?

Przewidział, że blok nr 1 i 2 będzie działać 50 lat. Nie rozpadną się dokładnie w 2025 roku, łatane jakoś tam będą działać parę lat dłużej, ale im starsze są te bloki, tym większe prawdopodobieństwo, że w środku zimy nagle wywalą system energetyczny w powietrze.

Coś się z tym robi?

Upycha się problem pod dywan. Kolejne rządy liczą, że granat nie im wybuchnie w dłoniach, tylko następcom. Dokument o nazwie „Polityka energetyczna Polski do 2040 roku" - czyli nasza mapa drogowa na 20 lat - jest nieaktualny. Porządnej aktualizacji na razie nie przyjęto.

Jak to? Nie mamy polityki energetycznej?

Takiej kompleksowej nie mamy – mamy jej fragmenty. Rząd PiS-u wpadł na pomysł przerzucenia aktywów węglowych do jednego worka, czyli do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego, którą tak naprawdę jest umieralnią dla polskiego węgla. Trafią tam elektrownie węglowe należące teraz do PGE, Enei, Taurona i Energi z Grupy Orlen.

Po co?

Żeby nie obciążały finansowo spółek energetycznych. Państwo weźmie na siebie rosnące koszty utrzymywania elektrowni węglowych, a wtedy spółki energetyczne będą mogły więcej inwestować w OZE, atom i modernizacje sieci.

Rozsądne?

Okej, to może działać przez jakiś czas, ale i tak nam nie pomoże, jeśli jednostki wytwarzające moc zaczną się rozsypywać.

I co wtedy?

Nikt nie wie. Po siedmiu latach dyskusji mamy jedną uchwałę Rady Ministrów, która potwierdza wybór partnera amerykańskiego przy budowie elektrowni jądrowej. I tyle. Opcja kontraktu z Koreańczykami na drugą elektrownię jądrową to na razie tylko list intencyjny. Z kolei trzecia elektrownia jądrowa funkcjonuje już wyłącznie jako abstrakcyjny byt, a nie realny projekt. I tak wygląda pokłosie siedmiu lat w kwestii atomu - śmiech na sali. Przez ten czas można było zacząć budowę pierwszej jednostki, żeby uruchomić ją na początku lat 30-tych i zmniejszyć lukę generacyjną polskiej energetyki. Ustawa wiatrakowa - to samo. Wiatraki mogłyby poważnie redukować naszą zależność od węgla, ale nadal będą przyblokowane, bo nowa ustawa została wzbogacona o poprawkę posła Suskiego - 700 metrów. Farm wiatrowych na Bałtyku też nie ma, a nawet jakby już były, to trzeba dla nich przebudować całą infrastrukturę sieciową, co też potrwa, a bez tego nie wyprowadzimy z nich mocy. Jedynie sektor fotowoltaiki kwitnie i co chwila PiS pokazuje go jako przykład niebywałego sukcesu.

No ale to prawda. W Polsce w ostatnich latach nastąpił najszybszy rozwój fotowoltaiki w Europie, bijemy unijne rekordy jeśli chodzi o liczbę zamontowanych paneli słonecznych. Przecież PiS tych liczb nie zmyślił.

Owszem. Tylko, że to jest w dużej mierze indywidualny sukces Polaków, który polega na obniżaniu indywidualnych rachunków za prąd. I nie przekłada się to na istotną poprawę funkcjonowania systemu energetycznego. Jeżeli spojrzymy w statystyki produkcji energii elektrycznej z tego źródła w ciągu roku, to widzimy pięć procent. Bardzo mało.

Tylko pięć procent?

Tyle energii wchodzi do systemu dzięki panelom fotowoltaicznym. Montujesz sobie panel na dachu i obniżasz rachunki, bo w okresie letnim masz własny prąd i wtedy nieco odciążasz system, ale w sezonie zimowym ten panel prawie nie działa, dni są krótkie i pochmurne, wtedy bierzesz prąd z sieci. 

Czyli prawie nic z tych paneli nie idzie do wspólnego worka energetycznego?

Tak. Przy tej skali to bardziej rozwiązanie indywidualne, a nie systemowe.

No ale gdyby każdy sobie zamontował na dachu fotowoltaikę - każdy prywatny dom i każdy blok w mieście - to system energetyczny by przecież odetchnął. I te węglowe elektrownie nie były potrzebne w tak dużej liczbie.

Też nie do końca. System energetyczny musi dostarczyć ci ten prąd w każdej chwili. W nocy, w pochmurny dzień, w zimie. Trzeba utrzymywać odpowiednie moce w zapasie, nawet jeśli w środku czerwca przy fantastycznej pogodzie system wykorzystuje tylko niewielką część mocy konwencjonalnych, bo reszta idzie z paneli i wiatraków. U nas tę moc zapasową zapewniają elektrownie węglowe i gazowe.

Polska rewolucja fotowoltaiczna - bo to rzeczywiście jest rewolucja i liczby są oszałamiające - obniża rachunki, ale system odciąża tylko minimalnie, przede wszystkim latem. Ta technologia jest zbyt słaba, jeśli chodzi o możliwość generacji energii przez cały rok, żeby nazwać ją rozwiązaniem systemowym. To jest dobre jako dodatek do technologii wiatrowych, ale nie traktujmy fotowoltaiki jako panaceum na kłopoty polskiego systemu energetycznego.

Czyli przespaliśmy? Kłopoty będą jak w banku?

Będą. Nadchodzi ważna cezura - rok 2025 - kiedy kończy się rynek mocy dla elektrowni węglowych.

Rynek mocy?

To mechanizm funkcjonujący w Unii, który – upraszczając – pozwala obecnie dopłacać operatorom tradycyjnych elektrowni, żeby utrzymywali moc. Za sam fakt gotowości do generacji energii elektrycznej dostają dodatkowe pieniądze, nawet jeśli ta moc akurat nie jest potrzebna, bo świeci słońce, wieje wiatr i OZE działają pełną parą. Gdybyśmy nie dopłacali wtedy tradycyjnym elektrowniom, to one by po prostu zbankrutowały. Teraz dostają rekompensatę, bo czekają w gotowości. Tyle że po 1 lipca 2025 roku zmieniają się standardy emisyjne dopuszczające elektrownie do rynku mocy, będą tak wyśrubowane, że żadna elektrownia węglowa się w nich nie zmieści. Albo jednostki węglowe będą zamykane przez operatorów, bo przestaną się kalkulować, albo będą przenoszone do tworów w rodzaju Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego. I taki jest plan naszego rządu. Tyle że to generuje ogromne koszty. Na poziomie państwa będziemy mieć ogromną ziejącą czarną dziurę zasysającą środki, które mogłyby pójść na coś innego. Pieniądze będą przepalane.

Dodatkowe 40 mld co roku z budżetu?

Albo więcej. Przecież trzeba też kupować coraz droższe dodatkowe uprawnienia do emisji, bo limit nam nie wystarcza. Polska ma bardzo wysoką intensywność emisji. To oznacza, że koszty generowane przez uprawnienia do emisji - czyli system ETS - rzutują u nas na rachunki za prąd. Gdzie indziej są pomijalne, a w Polsce - nie. Tylko jedna spółka PGE w ubiegłym roku za uprawnienia do emisji musiała zapłacić 12 mld złotych, a w tym roku to będzie kwota około 25 mld złotych. Mówimy o jednej spółce, a jest ich przecież kilka. Część tych sum to przelewanie z jednej do drugiej kieszeni, bo technicznie patrząc, to państwo płaci za emisje samo sobie. Ale Polska nie mieści się w limicie emisji i musi kupować coraz więcej dodatkowych praw na europejskim rynku. To będzie nas coraz mocniej obciążać.

A nie uważasz, że wojna bardzo wiele zmieni? I że Unia będzie się musiała zastanowić, jak mocno dociskać polską energetykę w sytuacji, kiedy są ważniejsze kłopoty?

To znaczy?

Przyjęliśmy dwa miliony uchodźców, jesteśmy państwem niemal frontowym, bo przecież przez Polskę idą transporty broni, to my ryzykujemy złość Putina…

Więc daj nam żyć, Brukselo, i się odwal od naszych elektrowni?

Tak. Wiemy, że zabagniliśmy dekarbonizację, okej, to nasza wina, ale teraz wojna jest najważniejsza, nie dociskajcie nas, zbastujcie na parę lat. Nie będzie tak?

Normalna praktyka. Tak wygląda polityka międzynarodowa i bardzo bym chciał, żebyśmy zaczęli handlować z Unią, czyli żebyśmy nasze niebagatelne zasługi dla bezpieczeństwa Europy zaczęli wymieniać na ustępstwa ze strony Brukseli. Tylko to też się nie dzieje.

Nie?

W ogóle. Nasza polityka wobec Unii cały czas robiona jest wyłącznie na użytek wewnętrzny. Jedna strona straszy wyborców Brukselą, druga strona straszy pełzającym faszyzmem pisowskim, co nie posuwa spraw ani o milimetr. Na forum międzynarodowym ogrywają Polskę znacznie mniejsi gracze jak Czesi, którzy potrafili wykorzystać narzędzia prawa unijnego i nas zagonić do narożnika w sprawie kopalni w Turowie. My się wolimy odgrażać i unosić honorem, zamiast wymienić coś za coś na forum unijnym.

Coś za coś? Czyli?

Mamy obsesję na punkcie dyrektywy ETS, różne osoby z rządu ogłaszają pomysły, żeby system handlu uprawnieniami do emisji zawiesić albo usunąć. Jest to typowe bicie piany, żeby pokazać swoim wyborcom, jak się bohatersko walczy o narodowy interes, ale każdy nawet średnio zorientowany w temacie wie, że sprawa jest nie do ruszenia. Dyrektywa ETS nie stanowi problemu dla większości państw Europy i one nie chcą tego ruszać, w dodatku Bruksela uważa ETS za jedno z głównych narzędzi polityki klimatycznej, więc nie znajdziemy koalicji, żeby to załatwić. Wojna w Ukrainie rzeczywiście wiele zmieniła, można wynegocjować dla Polski ustępstwa energetyczne, ale w innej sferze: załatwić z Unią przedłużenia rynku mocy dla elektrowni węglowych, żeby te nasze jednostki mogły po 2025 roku funkcjonować ze wsparciem. To by nam dało trochę czasu na nadrobienie zaległości. Ale nikt się tego nie podjął, za to zaczęto wygrażać Brukseli, że ETS to system straszny i niesprawiedliwy. W efekcie nie załatwiono nic.

Załóżmy na chwilę, że nie ma unijnej polityki klimatycznej, nie ma dyrektywy ETS, możemy jechać dalej na węglu i Unia się nie czepia. Znikają problemy?

Czyli zamykamy na chwilę oczy na kwestie klimatyczne?

Tak.

Okej. Teoretycznie możemy dalej tak jechać, tylko czy na pewno ten wariant nam służy? Nasze elektrownie węglowe mają sens tylko dlatego, że żyją w symbiozie z przemysłem wydobywczym. To się spina jedynie wtedy, gdy Polska ma swój tani węgiel i tego węgla jest dużo. Ale to stan historyczny. Tak już po prostu nie jest. Węgiel wydobywa się u nas coraz drożej, trzeba po niego schodzić coraz głębiej, coraz więcej kopalń jest trwale nierentownych. Nie ma szans na poszerzenie wydobycia, nie ma też chętnych do inwestycji w górnictwo. Nawet ubezpieczenie takich inwestycji stało się problemem, nie tylko z powodu unijnej polityki klimatycznej, ale z powodów czysto biznesowych. Myśmy w ciągu ostatnich 30 lat dorzucili do sektora węglowego 260 mld złotych. Ponad ćwierć biliona. Bardzo dużo pieniędzy, które mogłyby sfinansować cały polski projekt jądrowy i dużą część projektu wiatrakowego. Włożyliśmy bimbaliony w coś, co nie ma przyszłości, bo sektor węglowy i tak idzie do zamknięcia - z regulacjami unijnymi, czy bez nich. To nie jest sektor, gdzie pojawią się jakieś innowacje, tam się wyłącznie przepala pieniądze, bo wszyscy wiedzą, że kres węgla już blisko. Niemcy zrobili podobną rzecz, czyli wyjmowali co roku z kieszeni podatników miliardy euro, tyle że wkładali je w sektor źródeł odnawialnych. Na początku totalnie to się nie opłacało, nie dawało żadnych zwrotów i niektórzy krzyczeli „to przepalanie pieniędzy!", ale teraz zielone technologie przynoszą Niemcom zyski. Zielony sektor odpowiada dziś za około 3 procent niemieckiego PKB i zaczyna doganiać sektor motoryzacyjny, który odpowiada za 4,8 procenta PKB. Wiedzieli, że te pieniądze się zwrócą jako nowy motor napędowy gospodarki. Żadne wydatki na sektor węglowy już tak nie zaprocentują.

Czyli na co się trzeba szykować?

Na trudną dekadę. Energetyka staje się dla Polski coraz cięższą kulą u nogi, prąd będzie drogi i będzie go za mało. Zostaniemy zmuszeni do polegania na imporcie mocy z zagranicy i zaczniemy odczuwać tę sytuację w sferze gospodarczej, bo mogą pojawić się trudności z inwestycjami. Powtórzę: jak budować biznes w kraju, który co parę miesięcy będzie ogłaszać 20-ty stopień zasilania? To nie przypadek, że polski przemysł tak mocno zainteresował się SMR-ami, czyli małymi reaktorami modułowymi.

Postawię sobie reaktor SMR koło firmy i będę miał własny prąd?

Tak. Przyczyny tego zainteresowanie są podobne jak przyczyny rewolucji fotowoltaicznej wśród zwykłych ludzi. „Ogarniemy sobie sprawę sami". Dzieje się tak dlatego, że państwo nie dało firmom pewności, co będzie z energetyką i biznes sam próbuje sobie zapewniać perspektywę dostaw energii na przyszłe lata.

A te SMR-y mają w ogóle przyszłość?

Mają. Pierwsza taka jednostka uzyskała certyfikację w USA, tylko ciężko powiedzieć, kiedy ta technologia się upowszechni. Polska nie może czekać na SMR-y, bo one na masową skalę pojawią się prawdopodobnie w latach 30-tych, ale czy to będzie początek czy koniec - tego nie wiemy. Nie możemy fetyszyzować technologii - takiej czy innej - zakładać, że na pewno pojawi się „coś", co uratuje nam skórę w ostatniej chwili, więc spokojnie jedźmy swoim pasem. W przypadku Polski to jazda bez trzymanki. Nie wiemy, ile SMR-y będą kosztować, chociaż to rzeczywiście fajna opcja i bardzo dobrze, że przemysł wokół tego chodzi.

Ale na czym ta technologia polega? Że taki mały reaktor Maria stoi koło firmy?

Nie do końca. Rektor badawczy Maria w Otwocku ma 30 megawatów, a modułowe reaktory SMR będą mocniejsze. NuScale mają dawać 77 megawatów w module, ale będzie można postawić obok siebie nawet dwanaście takich modułów, czyli dochodzimy do prawie jednego gigawata mocy - to porównywalne z dużym reaktorem. Z kolei SMR od GE-Hitachi, czyli BWRX-300, ma moc 300 megawatów, a więc jedną trzecią normalnego reaktora. Istota tej technologii polega na tym, że reaktor jest montowany w fabryce, zjeżdża jako gotowy moduł, dojeżdża na miejsce i rozpoczyna pracę. Nie mamy do czynienia z długotrwałym procesem konstrukcyjnym.

Kilka firm się dogaduje i kupują coś takiego?

Tak. Albo nawet jedna firma taki moduł sobie kupuje, bo przecież KGHM zużywa tyle energii elektrycznej co cały Wrocław. Jeśli SMR-y się sprawdzą, to będziemy dekarbonizować gospodarkę wyspowo poprzez stawianie małych reaktorów, które będą nie tylko dawały prąd, ale też produkowały parę do ciepłowni miejskich. Może tak będzie, a może nie - w każdym razie nie wolno nam zakładać, że ta technologia magicznie Polskę zdekarbonizuje.

Czy my w ogóle jesteśmy w stanie zbudować dużą tradycyjną elektrownię atomową?

Słowacja rozwija swoją elektrownię, Bangladesz tak samo. Dlaczego my nie?

Bo wszystko się tu rozłazi, nic nie jest do końca. Co rząd, to nowe pomysły, a żaden pomysł nie trwa wystarczająco długo, żeby go zrealizować - sam przed chwilą mówiłeś, że nie mamy aktualnej strategii energetycznej nawet w formie dokumentu.

Mamy kompetencje, możliwości, pieniądze, bo Polska jest już krajem zamożnym. Istnieją u nas nawet firmy, które pracują przy projektach jądrowych w innych krajach. Damy radę zbudować z Amerykanami, Koreańczykami i czy Francuzami elektrownię atomową, tylko pytanie, kiedy.

To kiedy?

Na pewno nie w 2033 roku, jak ogłosił rząd. Termin nieosiągalny. W drugiej połowie lat 30-tych - wtedy może ruszyć pierwszy blok

Czyli na przykład w 2039 roku, kiedy wszystkie bloki węglowe już dawno się rozsypią?

Niestety to możliwe. Im później, tym gorzej. A przypominam, że w 2036 roku wygaszamy Elektrownię Bełchatów.

Czy jeśli ta pierwsza elektrownia jądrowa wreszcie ruszy, to nam rozwiąże problemy energetyczne?

Nie. Ale je złagodzi. Poza tym jak już stanie jeden blok, to łatwiej dostawić kolejne, a wtedy ulga będzie znacznie większa.

Jakbyś został premierem, to coś byś zarządził w energetyce?

Stawałbym na głowie, żeby usprawnić i przyspieszyć projekt jądrowy oraz wiatrakowy. W polskiej energetyce najbardziej brakuje konsekwencji. Już nawet nie chodzi o to, czy w miksie energetycznym będziemy mieć 20 czy 40 procent atomu, 60 czy 80 procent OZE. Chodzi o to, żeby - jeśli już coś zaplanujemy - robić to po kolei i na czas. Żadna polityka energetyczna nie była realizowana konsekwentnie i to nas totalnie wykoleja, jeśli chodzi o relacje z Unią, bo kogoś takiego nie traktuje się poważnie. I to samo może niebawem wykoleić konkurencyjność naszej gospodarki. Powinniśmy wyciągnąć energetykę poza partyjną nawalankę i zrobić plan na wiele kadencji.

***

Jakub Wiech (1992) – dziennikarz i analityk, zastępca redaktora naczelnego serwisu Energetyka24, autor książek "Globalne ocieplenie. Podręcznik dla Zielonej Prawicy" oraz „Energiewende. Nowe niemieckie imperium".

Więcej o: