Polska nam eroduje. Nie, to nie jest wywiad z geologiem. "Dopóki wszystko jest w miarę w porządku..."

- Da się kupić korepetycje z angielskiego, częściowo usługi medyczne. Ale autobusu, który dowiezie dzieci do szkoły, nie da się kupić - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Hanna Cichy z Polityki Insight. To tzw. erozja usług publicznych, którą - zwykle niestety dopiero w ciężkich momentach - widzimy m.in. w pomocy społecznej, edukacji, ochronie zdrowia, sanepidzie, inspekcji handlowej czy inspekcji pracy.
Zobacz wideo Konwencja PiS-u w pigułce. Waloryzacja 500+, darmowe leki i autostrady

Mikołaj Fidziński, Gazeta.pl: Gdy zapytałem panią pod koniec 2022 roku o przewidywania na 2023 r., to odpisała mi pani m.in. o dalszej erozji sektora publicznego - że politycy będą znajdowali pieniądze na różne rzeczy, ale nie na adekwatne finansowanie urzędów, szkół, ochrony zdrowia itd. Po ostatnich zapowiedziach wyborczych czuje się pani utwierdzona w tym przekonaniu?

Hanna Cichy, starsza analityczka ds. gospodarczych w Polityce Insight: To jest dokładnie to. Dziś słyszymy, że w przyszłym roku 24 mld zł na zwiększenie świadczenia 500 plus nie są żadnym problemem, natomiast za kilka tygodni zobaczymy pierwszy projekt budżetu na przyszły rok i dowiemy się, że wygospodarowanie 10 mld zł na podwyżki dla nauczycieli będzie niemożliwe. Za chwilę dogoni ich płaca minimalna. Minister Czarnek chce umożliwić nauczycielom wcześniejsze przejście na emeryturę. Potem reszcie podwyższy pensum i w ten sposób będzie wydawać tyle samo, a nauczyciele będą zarabiać więcej.

Szkoły są dobrym przykładem, bo to jest coś, z czym wielu ludzi ma osobisty kontakt i nawarstwiające się problemy po prostu tu widać. A pieniądze na to są zawsze najtrudniejsze do znalezienia. To jest właśnie ten przykład, że są pieniądze na świadczenia społeczne, a nie ma na usługi publiczne. 

Łukasz Pawłowski napisał kilka lat temu książkę o "drugiej fali prywatyzacji" jako niezamierzonym skutku rządów PiS. Łatwiej jest dać rodzicom 300 zł więcej na korepetycje niż sprawić, żeby w szkołach uczyło się po 20 osób w klasie, a nie 30, na kilka zmian?

Nie wiem, czy ta druga fala prywatyzacji jest tutaj zamiarem, ale poniekąd jest efektem - jeśli patrzymy choćby na rosnącą liczbę dzieci korzystających z korepetycji czy chodzących do szkół prywatnych. Widziałam nawet niedawno spot, w którym dziewczynka mówiła, że dzięki 500 plus ona i jej brat poszli na dodatkowe lekcje z angielskiego. Tylko musimy się zapytać, dlaczego dzieci muszą chodzić na dodatkowe lekcje z angielskiego, a nie jest on w szkole na przyzwoitym poziomie.

Problemów systemowych w oświacie, ochronie zdrowia i w wielu innych obszarach samymi pieniędzmi się nie da rozwiązać. Musi być jeszcze jakiś pomysł na strukturalną zmianę - czego dzieci się mają uczyć, jak, kto ma je tego uczyć? Podobnie jest z ochroną zdrowia - jakie procesy można scyfryzować, czy można by zwiększyć kompetencje pielęgniarek i farmaceutów, aby odciążyć lekarzy? Co zrobić, by więcej młodych ludzi wybierało zawody medyczne? Dużo pytań, na które odpowiedź jest trudniejsza niż 10-20 miliardów złotych.

Gdybym zapytał o to przedstawiciela rządu, to powiedziałby, że sytuacja w edukacji czy ochronie zdrowia to cud, miód i orzeszki. Według pani sprawy idą w złym kierunku?

W ochronie zdrowia faktycznie relacje wydatków do PKB rosną - choć pewnie nie tak szybko jak życzyliby sobie tego pacjenci i członkowie systemu. Natomiast nakłady na edukację w relacji do PKB systematycznie spadają. Tak samo jak nakłady generalnie na usługi publiczne.

To jest trochę magia liczb. Rząd będzie pokazywał, że nakłady, subwencja oświatowa albo wynagrodzenia urzędników czy nauczycieli nominalnie rosną. Tyle, że w dłuższej perspektywie wzrost wartości nominalnych nie jest wskaźnikiem, który nam coś mówi o świecie - zwłaszcza przy dwucyfrowej inflacji.

$Konwencja programowa PiS w Warszawie Pieniądze na 800 plus się znajdą, pytanie czyim kosztem

Czym jest erozja usług publicznych? Zaczęliśmy naszą rozmowę od edukacji, trochę od ochrony zdrowia. Pewnie na tych obszarach koncentruje się też najmocniej debata publiczna. Ale to znacznie szersze zjawisko, o czym przekonujemy się np. przy okazji zatrutej Odry albo dramatów rodzinnych, którym nie zapobiegła opieka społeczna.

Tych obszarów jest sporo. "Watchdogi" - inspekcja sanitarna, Państwowa Inspekcja Pracy itd. - mają niewystarczające finansowanie od lat.

Dlaczego?

Bo dopóki wszystko jest w miarę w porządku, to nie widzimy tych niedostatków. A jak przychodzi np. pandemia, to okazuje się, że inspekcja sanitarna nie ma zasobów ludzkich ani odpowiednio dobrych komputerów i programów, aby sprawnie działać. Jak przychodzi katastrofa na Odrze, to okazuje się, że nie ma wystarczającego sprzętu i ludzi, aby regularnie coś mierzyć i alarmować na wczesnym etapie. Państwowa Inspekcja Pracy też raczej nie jest w stanie przeprowadzić tylu kontroli, ile powinna, żebyśmy mieli bezpieczne warunki pracy, przepisy były egzekwowane, a nadużycia szybko wykrywane.

Oczywiście, mamy obszary, które faktycznie na przestrzeni ostatnich lat się unowocześniały i dzięki temu pracują wydajniej nawet przy tym samym stanie kadrowym - chociażby administracja skarbowa czy nawet ZUS. Chociaż i tam są problemy - przecież jeszcze rok temu zarówno pracownicy skarbówki, jak i ZUS, chcieli strajkować z powodu zbyt niskich wynagrodzeń i rosnącego obłożenia pracą.

Kolejnym takim newralgicznym obszarem jest sądownictwo. Pomijając kwestie praworządnościowe i polityczne - nie da się sądzić sprawniej, jeżeli jest coraz więcej spraw, a sędziów i innych urzędników otaczających ten system nie przebywa.

Dalej: pomoc społeczna. Co jakiś czas cała Polska przeżywa jakiś dramat związany z przemocą w rodzinie. Natomiast gdy kurator ma kilkanaście czy kilkadziesiąt rodzin pod opieką, to nie jest w stanie wszystkiego dopilnować. Nie ma asystentów rodzin, a lekarze mają 10 minut na pacjenta, więc nie są w stanie przeprowadzić pogłębionego wywiadu z dzieckiem i zastanowić się jak można mu pomóc na poziomie pozamedycznym. 

To są problemy, których nie rozwiąże się samymi pieniędzmi, ale też nie rozwiąże się ich bez pieniędzy. Do niewydolności w tych usługach wyborca może być przyzwyczajony, nie będzie przypisywał odpowiedzialności politycznej.

A z kolei jak dostaniemy transfer do kieszeni, to go będziemy mieć - w dodatku wiadomo dzięki komu - a brakujące nam usługi postaramy się dokupić w sektorze prywatnym?

I tak i nie. Nie wszystko da się kupić. Da się kupić korepetycje z angielskiego, częściowo usługi medyczne. Ale autobusu, który dowiezie dzieci do szkoły, nie da się kupić, a wykluczenie komunikacyjne też jest jednym z obszarów erozji usług publicznych. Jedyną odpowiedzią, jaką mają rządzący, są ułatwienia dla kierowców. Fundusz Rozwoju Przewozów Autobusowych nie operuje w takiej skali, która mogłaby coś zmienić.

Poza tym jeżeli dyskutujemy czy 800 plus jest rozwiązaniem problemu narastającego zagrożenia ubóstwem, to dlaczego nie rozmawiamy o tym, że zasiłki z pomocy społecznej nie są regularnie waloryzowane?

Są, ale co trzy lata…

Tak, i ostatnia waloryzacja była na początku 2022 r., a więc przed kryzysem kosztów życia. Ale może trzeba zmienić ustawę, żeby przy wysokiej inflacji świadczenia były waloryzowane częściej?

Maksymalna wysokość zasiłku socjalnego z pomocy społecznej to 719 zł, a zasiłek rodzinny, w zależności od sytuacji rodziny, waha się od 95 do 130 zł miesięcznie. I żadna opcja polityczna w tej dyskusji o waloryzacji 500 plus nie mówi "Słuchajcie, to zwaloryzujmy zasiłki dla tych, którzy potrzebują tego najbardziej". Rozmawiamy o tym, czy powinien być jakiś próg dochodowy albo że może podwyżka powinna być tylko dla pracujących. W ogóle zatraciliśmy rozumienie tego, do kogo powinna być kierowana polityka społeczna.

Te osoby nie są tak dużą masą wyborczą, która by mogła przeważyć szalę.

Są takie hipotezy: frekwencja wyborcza wśród osób najuboższych jest niższa, bo oni po prostu są zajęci rozwiązywaniem swoich problemów z dnia na dzień, a nie polityką.

Kilka dni temu został opublikowany raport Banku Światowego oceniający politykę społeczną różnych krajów europejskich, w związku z kryzysami, których ostatnio doświadczaliśmy. I Bank Światowy nam bardzo mocno zaleca, żeby programy społeczne były nacelowane na grupę najbardziej potrzebujących - bo wtedy są efektywne i mogą zwalczać ubóstwo, a jednocześnie nie drenują kasy państwa i pozwalają zostawiać przestrzeń fiskalną na nieprzewidziane wydatki.

Według obliczeń Banku Światowego, Polska wydaje na transfery społeczne - rozumiane bardzo szeroko, bo jako świadczenia rodzinne, z pomocy społecznej oraz emerytury - ponad 16 proc. Unijna średnia to nieco ponad 8 proc., czyli o połowę mniej. A mimo to duża grupa osób potrzebujących pomocy w Polsce nie otrzymuje jej i cały czas rozmawiamy o tych samych problemach, jak niskie emerytury czy ubóstwo. Według tegoż samego raportu Banku Światowego, w ostatnim roku skala skrajnego ubóstwa w Polsce mogła wzrosnąć o 1-2 punkty procentowe. Gdyby wzrosła o dwa punkty procentowe, to oznaczałoby, że wrócilibyśmy z jego zasięgiem do 2015 roku. 

Dlaczego się nie postawimy? Dr Marcin Kędzierski napisał kilka dni temu, że większość Polaków nie chce inwestować w usługi publiczne. Pamiętam też badanie Polskiego Instytutu Ekonomicznego, w którym Polacy szacowali, na co państwo wydaje ile pieniędzy. Okazało się, że myślimy, że na administrację publiczną idzie 16 proc. PKB, choć w rzeczywistości to "tylko" 6 proc. Słowem, mamy przeświadczenie, że administracja publiczna już jest rozbuchana i bardzo droga.

Pewnie trudniej jest nam uwierzyć, że ktoś przyjdzie i szybko coś naprawi. Nasza cała polityka sprowadza się do życia od wyborów do wyborów. Przyzwyczailiśmy się do szybko pojawiających się efektów i korzyści. Jeżeli coś nie działa od razu to mówimy, że nie działa w ogóle. Jak rząd wprowadzi np. jakieś ulgi podatkowe dla firm na innowacje i w pierwszym półroczu nie korzysta z nich bardzo dużo podatników, to media obwieszczają klęskę. A może to po prostu potrzebuje trochę więcej czasu? Jeśli zaś dostaniemy x złotych do kieszeni, to efekty widzimy szybko. Tylko pytanie, czy polityka na tym powinna polegać.

A może da się zjeść ciastko i mieć ciastko? Mówimy - będą pieniądze na 500 czy 800 plus oraz obniżki podatków, to będzie mniej na usługi publiczne. Widzę koszty obsługi długu, które mogą się w 2023 r. nawet podwoić względem 2022 r. Znam Wieloletni Plan Finansowy Państwa, który zakłada wzrost długu publicznego do ponad 55 proc. PKB w 2026 r. z ok. 49 proc. w 2022 r. (notabene, tenże WPFP po trzech tygodniach się zdezaktualizował, bo nie zakładał podwyżki 500 plus). No ale może jednak stać nas na wszystko.

Wracam do ministra Czarnka, który mówił, że nie stać nas na 10 mld zł dla nauczycieli. A za kilka tygodni wyszedł premier i mówił, że stać nas na 12 mld zł na 14. emerytury i 24 mld zł na 800 plus. To jest jakiś wybór! Nauka ekonomii kręci się wokół pojęcia kosztu alternatywnego - jeśli robimy A, to prawdopodobnie nie robimy B. Zwiększamy wydatki, obniżamy podatki, a dodatkowo istnieje przecież jakiś naturalny limit długu, który przyjmie rynek. To ma swój koszt.

Kosztem alternatywnym jest też inflacja. Opowieści o tym, że w przyszłym roku będzie jednocyfrowa, więc dosypanie 24 mld zł do konsumpcji nie będzie mieć efektu inflacyjnego, po prostu się nie spinają. Inflacja będzie prawdopodobnie jednocyfrowa, ale nadal prawie czterokrotnie wyższa od celu inflacyjnego NBP [2,5 proc. rocznie - red.]. Więc to nie jest moment, w którym możemy bezkarnie dosypywać pieniędzy do gospodarki.

A skoro już pan wywołał do tablicy Wieloletni Plan Finansowy, który co roku wysyłamy do Brukseli: Ministerstwo Finansów zmieniło metodologię obliczania wydatków! Zawsze było tak, że ministerstwo planowało wydatki z jakąś tam górką, a potem one były realizowane na trochę niższym poziomie. To jest zdrowe i bezpieczne podejście. To tak, jak przy planowaniu remontu powinno się do kosztorysu dodać 10 proc. na wszelki wypadek.

Tym razem Ministerstwo Finansów tak nie zrobiło?

Ministerstwo Finansów powiedziało: "Droga Brukselo, zawsze tych wydatków wychodzi trochę mniej niż zaplanowaliśmy, więc w tym roku odjęliśmy od tego co nam wyszło 1,1 proc. PKB".

Dlaczego tak zrobiono?

Bo gdyby nie odjęto tego 1 pp., to mielibyśmy w planach deficyt przekraczający unijne wymogi i groziłaby nam procedura nadmiernego zadłużenia. 

Czy widzi pani jakąś nadzieję na przyszłość w kontekście erozji usług publicznych? Największa partia opozycyjna w odpowiedzi na 800 plus zaproponowała kwotę wolną od podatku 60 tys. zł. To oznaczałoby - jak sama wylicza - kolejne uszczuplenie budżetu państwa i samorządów, łącznie o 35 mld zł rocznie.

Rzeczywiście, wśród opozycji konstruktywne pomysły na poprawę różnego rodzaju usług publicznych nie są dominującą narracją. Myślę, że to zadanie na kolejne nadchodzące kampanie, także dla nas - wyborców. Pytajmy polityków co ze szkołą, co ze zdrowiem, co z autobusami i pociągami. Tu jest też rola mediów i organizacji pozarządowych.

Zwróćmy uwagę na to, co się udało zrobić np. w dyskusji o smogu. Dzięki temu, że organizacje pozarządowe zdołały tym tematem zainteresować wyborców, w poprzednich wyborach samorządowych w bardzo wielu miastach smog był wiodącym tematem i udało się zrobić wiele dobrego. Choć niestety problem nie jest rozwiązany, a w ostatnim roku, w związku ze zniesieniem norm jakości węgla, nasilił się.

Skoro poprzednie wybory samorządowe były o smogu, to może następne będą np. o wykluczeniu komunikacyjnym. Natomiast dopóki i media i wyborcy ekscytują się tym, kto ile będzie dawał albo jak obcinał podatki, to politycy są nastawieni reaktywnie, na krótkoterminowe potrzeby.

Więcej o: