Gdybyśmy wyjęli kredyty frankowe, to mamy najlepszą sytuację w sektorze od lat
- mówi w rozmowie z Gazeta.pl Michał Sobolewski, analityk Domu Maklerskiego BOŚ.
Rzut oka w dane z sektora bankowego rzeczywiście wskazuje na sielankę. W samym kwietniu zysk netto sektora wyniósł ponad 4 mld zł, a w pierwszych czterech miesiącach 2023 r. już blisko 13 mld zł. To o ponad 40 proc. więcej niż rok temu i więcej niż często przez cały rok. Takie wyniki to efekt wysokich stóp procentowych - przychody odsetkowe sektora po pierwszych czterech miesiącach roku przebiły już poziom 54,5 mld zł - to o ok. 88 proc. więcej niż rok temu.
Gdyby - teoretycznie - takie wyniki sektor notował do końca roku, zakończyłby go z niebotycznym poziomem blisko 40 mld zł zysku netto. Oczywiście, zatrzymanie takich środków w sektorze celem zwiększenia kapitałów tylko wzmacniałoby stabilność sektora. No ale to też sygnał - dla obywateli i polityków - że jest z czego uszczknąć "tłustym kotom".
Co ważne, w 2022 r. - po dużo słabszych latach 2020-2021 - do poziomów mniej więcej znanych sprzed pandemii (i rekordowo niskich stóp procentowych) wróciły też wskaźniki rentowności sektora. Dlaczego więc częściej niż o życiu jak pączki w maśle słyszymy z sektora o zagrożeniach, które mogą nawet zagrozić realizacji podstawowego zadania banków, czyli finansowania polskiej gospodarki? - Diabeł tkwi w szczegółach - mówi Sobolewski.
Tym "diabłem" dla sektora bankowego jest oczywiście portfel kredytów frankowych. A może bardziej - to kluczowe zastrzeżenie - nie tyle dla całego sektora, co szczególnie dla niektórych jego przedstawicieli, najgłębiej we "frankach" umoczonych. Mowa szczególnie o takich bankach jak Millennium czy mBank, w mniejszym stopniu BNP Paribas, Santander czy PKO BP. W sądach wygrywają obecnie prawie wszyscy frankowicze, najczęściej uzyskując unieważnienie kredytu.
W części sektora - wcale nie takiej małej, bo mBank jest w pierwszej piątce największych banków w Polsce, a Millennium w pierwszej dziesiątce - problemy są na tyle widoczne, że w zeszłym roku banki te miały straty
- zauważa analityk DM BOŚ.
Oczywiście sektor sam jest sobie winien - nie tylko dlatego, że podsuwał klientom pod nos umowy, które dziś są przez sądy masowo unieważniane, ale też dlatego, że gdy był czas np. na proponowanie ugód (w czasie niskich stóp procentowych) - zaklinały rzeczywistość.
Dziś banki zawiązują gigantyczne rezerwy na ryzyko prawne związane ze sprawami frankowymi - to już ponad 40 mld zł. Co więcej, wygląda na to, że powinny już przygotowywać się do ich kolejnego zwiększenia. Jeśli (już 15 czerwca!) TSUE potwierdzi opinię swojego Rzecznika Generalnego o tym, że po unieważnieniu umowy bankowi nie należy się od klienta tzw. wynagrodzenie za korzystanie z kapitału (czyli de facto udzielił "darmowego kredytu"), to koszty mogą urosnąć nawet do ok. 100 mld zł. Takie wyliczenia przedstawia Komisja Nadzoru Finansowego - przy założeniu, że wszyscy frankowicze ruszyliby do sądów. Oczywiście nie są to koszty jednorazowe, a "rozsmarowane" na lata - ale jednak kwota robi wrażenie. Jednocześnie ta sama KNF - ustami swojego szefa Jacka Jastrzębskiego - ocenia, że sektor bankowy jest przygotowany na negatywny dla niego wyrok TSUE.
To, że sektor jest gotowy, nie oznacza jednak, że rozstrzygnięcie w TSUE spłynie po nim jak po kaczce. Michał Sobolewski z DM BOŚ wylicza, że tych 100 mld zł rezerw przekłada się na około bilion złotych utraconych kredytów dla gospodarki. Taka retoryka płynie zresztą także z sektora bankowego, szef Związku Banków Polskich Tadeusz Białek mówił niedawno, że negatywny wyrok w TSUE oznaczałby "ogromny cios dla kondycji sektora bankowego i możliwości finansowania gospodarki". Zdaniem Michała Sobolewskiego, zahamowanie akcji kredytowej byłoby zauważalne - a dla gospodarki problematyczne w obliczu dużych potrzeb finansowania np. wzmocnienia obronności czy budowy elektrowni jądrowych.
Zresztą, z racji że wielomiliardowe rezerwy już zostały przez sektor zawiązane, ten efekt dla akcji kredytowej już widać. Jak wyjaśnia Michał Sobolewski, nie jest to tylko skutek wyższych stóp procentowych (powodujących spadek popytu na kredyt), ale właśnie też ubytku kapitałów w bankach.
To już jest zauważalne w polityce kredytowej niektórych banków, np. Millennium wyraźnie wskazuje na celowe ograniczenie rozwoju akcji kredytowej w części korporacyjnej. Podobnie wygląda sprawa w BNP Paribas czy w mBanku, gdzie widać spowolnienie akcji kredytowej, a jednocześnie przeprowadzają one sekurytyzację części portfela kredytowego [przekształcenie portfela kredytów w papiery wartościowe oferowane inwestorom - red.], aby utrzymać współczynniki wypłacalności. To jest oczywiście balansowane przez pozostałe banki, natomiast summa summarum ubytek akcji kredytowej jest niestety widoczny
- komentuje Sobolewski. Zauważa, że płynność czy wypłacalność poszczególnych banków nie jest zagrożona, choć bez wysokich stóp procentowych sytuacja sektora byłaby poważniejsza.
Teraz problem jest bolesny, ale do strawienia. Okres choroby jeszcze trochę potrwa - banki wciąż zawiązują rezerwy, a klienci wcale nie odpuszczają
- mówi analityk DM BOŚ.
Na horyzoncie dla sektora bankowego są też inne ryzyka czy problemy. Po pierwsze - polityczne. Sektor generujący tak wysokie zyski jest łakomym kąskiem dla finansowania - z punktu widzenia budżetu za darmo - obietnic przedwyborczych. Tu można by wymienić choćby wakacje kredytowe, które już kosztowały sektor bankowy ok. 14 mld zł, a rząd nie wyklucza (choć też nie przesądza) ich przedłużenia także na 2024 r. (choć nie wiadomo na razie na jak długo i na jakich zasadach - według premiera Morawieckiego, w grę wchodzi ustalenie kryterium dochodowego). Dla kredytobiorców wakacje kredytowe to bieżąca ulga, dla banków utrata zysków, które mogłyby pracować na wzrost akcji kredytowej.
Zresztą to podejście rządu do banków nie jest nowe - "przetransferował" on już w latach 2016-2022 z sektora finansowego do budżetu ponad 33 mld zł z tytułu podatku bankowego, a w 2022 r. prezes Kaczyński straszył banki dodatkowym "domiarem" z tytułu wysokich zysków. Te wyzwania regulacyjne nie dotyczą zresztą tylko pomysłów rządu, ale też choćby wymogów unijnych. W 2023 r. tematem numer jeden są tzw. wymogi kapitałowe MREL, które wymuszają na sektorze podniesienie kapitałów własnych m.in. poprzez emisję stosownych obligacji (niestety obecnie drogich) jako dodatkową "poduszkę bezpieczeństwa" na wypadek ewentualnego bankructwa. Według różnych szacunków, chodzi o kwotę od kilkunastu do nawet ok. 40 mld zł. Częściowo można ten wymóg wypełnić zatrzymując zyski w spółce.
Kolejne zagrożenie dla sektora to ryzyko prawne związane z kredytami złotowymi, czyli próbami podważenia stawki WIBOR. Z jednej strony, na razie takich spraw jest mało, a w tych nielicznych banki są zwykle górą. Z drugiej, frankowa fala też wzbierała latami. O ile jednak frankowa klęska jest dla sektora do ustania (choć dołożyła cegiełkę do upadku Getin Banku), o tyle WIBOR-owa byłaby katastrofą totalną, bo podważyłaby fundamenty całego sektora, a przez to gospodarki. Dlatego nawet gdyby ewentualne ryzyko dla banków zaczęło się materializować, trudno wyobrazić sobie brak interwencji politycznej, znacząco ograniczającej konsekwencje tego szoku.